Gdy na przełomie października i listopada pisałem o szykowanym dla Tuska oskarżeniu o "zdradę dyplomatyczną" w sprawie Smoleńska, zabrakło mi twórczej wyobraźni. Dwie rzeczy wydawały się wtedy oczywiste z politycznego punktu widzenia: oskarżenie byłego premiera z egzotycznego artykułu 129 KK służyć ma zablokowaniu przedłużenia Tuskowi europejskiego mandatu (powinno więc nastąpić najpóźniej w styczniu), zaś powaga i ciężar zarzutów - zdrada, nawet dyplomatyczna, oznacza przecież spiskowanie z wrogiem - wywiedzione zostaną z analizy kontaktów i korespondencji ekipy Tuska z Rosjanami p r z e d katastrofą, prowadzących do podstępnego rozdzielenia wizyt i w konsekwencji narażenia prezydenta na zasadzkę Putina. Waszczykowski dostał wtedy dyrektywę, by nie publikować "białej księgi" z okołosmoleńskimi dokumentami, aby śledczy do ostatniej chwili szukać w nich mogli odpowiednich haków. Wyglądało to wszystko na ponurą fantasmagorię chorego umysłu, ale politycznie składało się w sensowną całość.
Nasza rzeczywistość nie zna jednak litości dla analitycznych mądrali, a o strategicznej spójności roboty naczelnika należy jak najszybciej zapomnieć. Nowogrodzka nie uruchomiła operacji na przełomie roku, nie postawiła europejskich liderów w skrajnie trudnej sytuacji (przewodniczący RE pod poważnym zarzutem karnym, zagrożony Europejskim Nakazem Aresztowania), tylko czekała z tym absolutnie biernie do brukselskiej kompromitacji z Saryuszem. Dlaczego? Domyślać się należy, że najzdolniejsi nawet śledczy nie są cudotwórcami, więc materiał okazał się tak słabiutki, że niezdatny nawet dla swoich prokuratorów i potencjalnie swoich sędziów. Wyglądało na to, że pomysł niezwykły w swojej bezczelności i brawurze upadł pod ciężarem zrozumiałego imposybilizmu własnych funkcjonariuszy.
Odgrzewanie go teraz, gdy brukselskie mleko już się rozlało, a Tusk kolejny raz widowiskowo upokorzył prezesa, stanowi absurd tak jaskrawy, że musi kryć się za nim rozgrywka wewnątrz własnego obozu, jak się nietrudno domyślić między numerami 1 i 2, czyli Jarosławem i Antonim. Właśnie strategicznie przecież, biorąc po uwagę nadrzędny interes władzy PiS, trudno znaleźć głupszy i bardziej krótkowzroczny scenariusz. Antyeuropejski i małostkowo-agresywny kurs wobec Tuska w ciągu niecałych dwóch tygodni już zdążył przynieść poważne straty PiSowi, a olbrzymie i niezbyt zasłużone korzyści PO Schetyny, w konsekwencji jednak również opozycji jako całości. Nietrudno dociec przyczyny: ludzie środka, zdystansowani do obydwu walczących stron przełkną dość łatwo demolowanie nielubianych powszechnie sądów łącznie z Trybunałem czy "abstrakcyjnej" praworządności, natomiast głęboko w genach mają zapisany lęk przed utratą zbiorowego bezpieczeństwa, osamotnieniem, a już na pewno bezmyślną konfrontacją z Rosją i Niemcami jednocześnie. Przechodziła dotąd dość gładko wojenka z Komisją Wenecką czy połajanki z Timmermansem, bo większość publiczności traktowała to jako godnościowe pstrykanie w nos eurokratów, rzecz "nie na poważnie". Brnięcie w to teraz, w dodatku z mściwą zajadłością, gdy po brukselskim 27-1 do ludzi dotarło, że to jednak jest na poważnie, powiększy tylko straty i dostarczy opozycji tak potrzebnego jej paliwa.
Doniesienie do prokuratury w imieniu MON wykonał Macierewicz i tylko jemu cała sprawa przynieść może bezpośrednie i szybkie korzyści. Uderza żałosna miałkość uzasadnienia: to po to sztab fachowców przez wiele miesięcy prześwietlał tysiące mejli i notatek z kierunku wschodniego MSZ, by w efekcie niczego z tego nie użyć i po raz setny uczepić się wyboru 13. załącznika Konwencji Chicagowskiej? Naprawdę niczego nie znaleźli, co by się nadawało do zbudowania zgrabnej a przekonującej konstrukcji o tuskowych knowaniach z Putinem p r z e d katastrofą? Sedno sprawy może tkwić w tym, że Tuska nienawidzi sam Kaczyński i to jemu osobiście mogło zależeć na solidniej skonstruowanym oskarżeniu. Macierewiczowi może być wszystko jedno, byle znaleźć się ponownie na pierwszej linii frontu i odwrócić uwagę od własnych kłopotów.
A tych ministrowi wojny nie brakuje. W PiS sporo jest jednak ludzi przytomnych, którzy rozumieją, że zwalczanie PO nie musi koniecznie oznaczać wyrzucania kilkudziesięciu wyszkolonych za ciężkie pieniądze (w znakomitej większości przez Amerykanów) generałów i kilkuset pułkowników, wstrzymania jakichkolwiek zakupów sprzętu i gwałtownego osłabienia naszej pozycji zarówno wewnątrz NATO, jak i wobec Rosji. Misiewicz jako symbol zarządzania armią nie budzi niczyjego entuzjazmu, a osławiona (pod)komisja smoleńska okazała się jawną farsą: jeśli Antoni przez długie lata opowiadał o sztucznej mgle, ataku elektromagnetycznym, obezwładnieniu tupolewa w powietrzu, trzech wybuchach i pancernej brzozie, po szesnastu miesiącach sprawowania władzy wypadałoby jednak rzucić publiczności cokolwiek - komisja jest naga, nie ma zgoła nic i tak zapewne pozostanie. W tej sytuacji aż się prosi o ucieczkę z jakimkolwiek oskarżeniem Tuska do przodu i sparaliżowanie wewnętrznych oponentów, choćby budzącego się nieśmiało z letargu prezydenta.
Co teraz nastąpi? Formalne postawienie zarzutów, szukanie w warszawskim sądzie okręgowym sędziego, który odważyłby się wobec pełnej fikcyjności oskarżenia wydać europejski nakaz? Wszystko możliwe, choć zapewne skończy się na nękaniu Donalda licznymi wezwaniami na przesłuchania "w sprawie". Po jego solidarnym wyborze na resztę kadencji oznacza to konfrontację z Unią w najgorszym możliwym stylu oraz w najbardziej małostkowy i kompromitujący z istniejących sposobów. Po partackim zgłoszeniu Macierewicza nie ma już możliwości wycofania się z oskarżeń bez utraty twarzy wobec najtwardszego elektoratu. Będą musieli w to brnąć, ośmieszając nas w Europie, za to pracowicie oraz długofalowo wzmacniając słabą jeszcze miesiąc temu opozycję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz