Gdyby przeprowadzić dziś mistrzostwa świata w pracowitym jątrzeniu, jadowitych insynuacjach czy kopaniu między ludźmi jak najgłębszych rowów dla własnej doraźnej korzyści, Kaczyński ma tytuł w kieszeni. Daleko w tyle pozostawia nawet tak zdolnych zawodników jak Trump, Putin czy Erdogan. Nasz strategiczny geniusz zamienia się niestety w strasznego dziadunia, kompletnie zagubionego w nadwiślańskiej mgle, gdy przychodzi do rozgrywki o najżywotniejszy interes kraju. Przeistacza się wtedy we wsiowego głupka do tego stopnia, że budzi to uzasadnione podejrzenie co do jego najistotniejszej motywacji.
To, że naczelnik nienawidzi Unii i traktuje ją jako strukturalną przeszkodę dla przekształcenia Polski w katolicko-narodowy bantustan pod swoją wyłączną kontrolą, to rzecz pewna. Niepewność sprowadza się do tego wyłącznie, co zamierza ze swoją nienawiścią zrobić w praktyce: gdzie szukać sojuszników i w jakie to miejsce zaprowadzić współobywateli, którzy od zawsze marzyli, by być pełnoprawną częścią bogatego i bezpiecznego Zachodu. Skrajnie nieudolne rozegranie sprawy Tuska zdradza i obnaża głębszą motywację właśnie - szlag z tym, czy pozostanie on na funkcji czy nie, ważne, żeby zrobić z niego zdrajcę narodu i łajdaka, a z Unii, którą ten renegat reprezentuje, groźnego wroga wolnej i niepodległej Polski, nielepszego od zaborców czy świętej pamięci Związku Radzieckiego. Skutecznie zohydzić Unię Europejską zdrowej części narodu: to jedyny strategiczny cel, jaki klarownie wyłania się z żałosnej brukselskiej awantury.
Jeśli Jarosława w ogóle nie obchodzą olbrzymie straty, jakie Polska ponosi w tej sprawie dziś, nietrudno się domyślić, że jeszcze większe nie spędzą mu snu z powiek w najbliższej i dalszej przyszłości. Dlaczego pisowska Polska nigdy nie będzie liderem Międzymorza, Wyszehradu, ani w ogóle niczego? Bo nasi bliżsi i dalsi środkowoeuropejscy sąsiedzi widzą w Unii swą najważniejszą i jedyną tak naprawdę szansę, a Kaczyński przeszedł już Rubikon i reprezentuje wyłącznie własne fobie i niewiarygodną megalomanię. Dlatego bez zahamowań zraża ich i obraża, zarzucając wysługiwanie się Niemcom. Zachwycona Marine Le Pen upatruje w nim najważniejszego sojusznika w zbożnym dziele rozwalania zjednoczonej Europy, a finansujący ją Putin kiwa z uznaniem głową - tu nie trzeba nawet dywersyjnych operacji, wystarczy siedzieć i czekać.
Trudno uwierzyć, że jeszcze półtora roku temu Polska grała w Europie pierwsze skrzypce w ramach Trójkąta Weimarskiego, w szybkim tempie doszlusowując do pozycji Włoch i Hiszpanii, sprawnie reprezentując interesy nowych krajów i konsumując (to jeszcze chwilę potrwa) jedną czwartą funduszy spójności. Krajem nie kierowali wtedy żadni genialni stratedzy - Tusk jako premier konsumował najzwyczajniej w świecie znakomitą koniunkturę, jaka przy pomocy Angeli Merkel i po raz pierwszy w naszych dziejach przyjaznych Niemiec sama pchała mu się w ręce. Z prostej i szczerej do niego nienawiści Kaczyński nie zostawi z tego kamienia na kamieniu.
Nie wierzcie bracia z PiSu i okolic, że ma on w głowie jakiś genialny alternatywny plan. Nie ma żadnego - będzie robił tajemnicze miny, konsekwentnie dążył do zniszczenia wykreowanych przez siebie wewnętrznych i zewnętrznych wrogów (wewnętrznych może i poturbuje, zewnętrznych nawet nie draśnie), skłóci nas ze wszystkimi prawdziwymi sojusznikami, po czym pozostawi sieroty po sobie w szemranej szarej strefie sam na sam z Putinem. Na końcu wspólnie z Macierewiczem ogłoszą, że Zachód nas zdradził, nie po raz pierwszy zresztą.
Krzyczeć, że jeszcze nie jest za późno, to mało. Podobnej szansy cywilizacyjnej i rozwojowej nie mieliśmy od czterystu lat, a cieszymy się nią raptem dwanaście, to jest przez ledwie pół jednego pokolenia. Wystawiać ją na szwank, z poważnym ryzykiem utraty na własne życzenie, to głupota nieprawdopodobna, wręcz zbrodnicza. Będziemy oglądać jej barwne przejawy w najbliższych miesiącach, może stracimy wreszcie cierpliwość. Jeśli w niezaczadzonej części zostały nam jeszcze resztki rozumu.
Paweł Kocięba-Żabski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz