poniedziałek, 30 października 2017

Państwo obywatelskie, bo obywateli, a nie czających się w mroku spryciarzy

   Dominujący dziś w Polsce spór idzie również o to, ile widzimy i ile jesteśmy w stanie dostrzec z realnych mechanizmów rządzących naszym życiem politycznym i w konsekwencji - szerzej - społecznym. Coraz częściej czujemy, że kompletnym teatrem marionetek staje się rząd, parlament, Trybunał Konstytucyjny, prokuratura, za chwilę grozi to sądom podlegającym konsekwentnie wymienianym prezesom, a w kolejce - w perspektywie kilku miesięcy czekają media prywatne, bo publiczne robią już wszystko na rozkaz albo jego usłużne domniemanie. Lista tego, czego nie wiemy i co pozostaje tajemnicą mafijno-partyjniackiego układu (jak dobrze, że naczelnik tak spopularyzował ten zgrabny termin) ciągle się wydłuża: nie mamy pojęcia, kto tak naprawdę aferą podsłuchową pogrążył i zdewastował rządy Tuska i Kopacz (Rosjanie, ludzie Kamińskiego, czy może też pospołu?), nic nie rozumiemy z tego, kim naprawdę jest Macierewicz i czyje interesy realizuje (Putina? Kaczyńskiego z Putinem powiązanych jakąś szaloną megalomanią?), a może i własnej zaburzonej psychiki, która pod koniec kariery dostała wreszcie w ręce państwowe i militarne zabawki? A Trybunał Konstytucyjny kierowany przez ludzi, wychowanych i prowadzonych przez służby? "Wyborcza" napisała o Muszyńskim i Przyłębskich swoje i co dalej? Dokładnie to samo, co z Piątkiem i jego książką o Macierewiczu. Czyli literalnie nic, końcówki w wodę, a prawdy  możemy się jedynie domyślać po jej odległych symptomach. Tam, gdzie powinna królować bezwzględna transparentność postaw, motywacji i interesów, mamy do czynienia z królestwem interpretacji, fantomów i fantazmatów. Sam naczelnik wydaję się tym stanem rzeczy zachwycony, bo tak właśnie sobie zawsze wyobrażał politykę: jako misterną robotę ukrytego za kulisami wszechmocnego demiurga.
   Dlaczego Macierewicz niszczy armię? Dlaczego Kaczyński wypycha Polskę z bezpiecznej, obywatelskiej i gospodarczo potężnej Europy? Oni przecież z założenia ukrywają prawdziwe myśli i intencje, wychodząc ze starego jak świat założenia, że polityczna kuchnia nie nadaje się dla prostaczków. Tym można pokazać co najwyżej ćwierć prawdy, dokładnie tyle, by móc nimi swobodnie i wygodnie manipulować. Transparentność i obywatelskie zaangażowanie oraz  kontrola władzy to piękna i bardzo ambitna idea - właśnie się od niej szybko oddalamy, w tempie jednostajnie przyspieszonym. W miejsce powszechnie zrozumiałych i czytelnych procesów dostajemy świat mętnych insynuacji, ukrytych mechanizmów i wtajemniczonych cwanych gap wyposażonych w tajemną wiedzę z pierwszej albo drugiej ręki. Czy ktoś poza Kaczyńskim wie, dokąd zmierzamy i gdzie jutro wylądujemy? Czy on sam na pewno to wie? Jak się to ma do odpowiedzialności za duże europejskie państwo i naród, która powinna być wspólna, przynajmniej dla zaangażowanych i aktywnych obywateli? Szkoda nawet pytać, bo ma się nijak. Tajemniczy Don Pedro przechwycił kierownicę, reszta to przypadkowi pasażerowie, zdani na łaskę kapryśnego losu i wątpliwej formy kierowcy.
   System demokratyczny oparty na partiach może się rzecz jasna łatwo wyrodzić i to na dwa sposoby na raz, które najprecyzyjniej możemy obserwować na Węgrzech (wersja soft) i w Turcji (wersja hard). Po pierwsze partie stają się wydmuszką, w istocie jedynie koterią połączoną wspólnym interesem i podporządkowaną wodzowi, który rozdaje frukta. Po drugie wszelkie bezpieczniki, takie jak trybunały, sądy, wolne media przeobrażają się w czystą fasadę, w pełni kontrolowaną przez egzekutywę. Reszta pozostaje już domeną układu rodzinno-klanowego, który błyskawicznie tworzy posłusznych sobie i wiernych rodzinie oligarchów. Na Węgrzech względnie niezależne pozostały jedynie miejscowe filie światowych korporacji, choć i one muszą się układać z rodziną Fideszu. W przeciągu jednego pokolenia obywatele dostali wpływ na własne życie i odpowiedzialność za wspólnotę, po czym ją szybko i bezpowrotnie utracili. Wszystko to dzieje się w kraju unijnym, a w przypadku Erdogana natowskim. Formalnie Budapeszt i Ankara to nadal demokracje, nawet referendum "sułtańsko-prezydenckie" ten ostatni wygrał jedynie o włos. Ale wygrał, skonsolidował dyktatorską władzę i skazuje prawdziwych i domniemanych przeciwników na dożywocie. W ciągu zaledwie kilku lat demokracja zamieniła się we własną parodię, pustą w środku i wypraną z jakiejkolwiek realnej treści.
   Polska jest większa niż Węgry i zdecydowanie bardziej zakorzeniona w Europie niż Turcja. To samo w sobie nas nie uratuje, a poprawi nam jedynie chwilowo samopoczucie. Pomoże nam jedynie mozolna i konsekwentna budowa obywatelskich wspólnot, od dołu do samej góry. Dlatego dokładnie odwrotnie, niż robi to PiS, trzeba budować i realizować program Polski uczestniczącej i obywatelskiej, w której nikt nie pozostaje w teorii ani w praktyce poza demokratyczną kontrolą i jurysdykcją. Oznacza to wzmocnienie istniejącego samorządu terytorialnego, jego odbiurokratyzowanie i wypełnienie obywatelską treścią, likwidację urzędów wojewódzkich, wprowadzenie wyborów powszechnych marszałków województw, radykalne odchudzenie administracji rządowej, w szczególności agencji i delegatur. Oznacza to również, a może przede wszystkim głęboką reformę prawa o partiach politycznych. Koniec z powszechnym obecnie systemem spadochroniarzy, koniec z dyktowaniem list przez ścisłe kierownictwo, a dokładnie przez szefa - lista wyborcza  ma być odzwierciedleniem prawyborów w okręgu. Finansowanie partii z budżetu - tak, ale warunkowe i pod ścisłą publiczną kontrolą: na prace programowe, na think-tanki, na wartościowe ekspertyzy, nie na kampanie reklamowe robione przez pociotków, garnitury, cygara czy ochronę prezesa. Słowem jak najwięcej świadomego i aktywnego obywatela, a jak najmniej Galla Anonima, schowanego za biurokratycznym pancerzem. Na każdym szczeblu obowiązkowe konkursy, poddane rzetelnej społecznej kontroli, jednoznaczne oddzielenie administracji i szkolnictwa od kościołów - nie z powodu antyklerykalizmu tylko odcięcia ich z zasady od nieformalnych i niekontrolowanych wpływów. Zmiana senatu w izbę reprezentującą samorządy terytorialny i zawodowy: to stary pomysł wzorowany na bundesracie, który wzmocnił pozycję landów wobec centrali; daj Boże naszym samorządowym województwom taką pozycję w systemie władzy.
   Pisowskie doświadczenie musi nam posłużyć jako trwały i nieodwracalny przełom w myśleniu o wspólnocie. Jeśli oni wszystko centralizują, paradoksalnie rozmywając przy tym jakąkolwiek odpowiedzialność (komu wystawimy ostatecznie rachunek, Kaczyńskiemu pod osiemdziesiątkę?), to my programowo budujemy wspólnotę z czytelnym i transparentnym modelem odpowiedzialności. Obrady komisji i rad wszystkich szczebli oraz sejmików obowiązkowo w internecie - wszyscy zainteresowani mają prawo wiedzieć, co wybrani przedstawiciele im szykują. Powszechny i bezwzględny dostęp do informacji publicznej, bez obecnych wybiegów-wytrychów, które przesądzają o kulturze tajności; Obywatel ma prawo wiedzieć, chyba, że naprawdę nie chce, czego się przecież nikomu nie zabroni.
   Jednym słowem wszystko, co wciąga ludzi w orbitę życia małej i dużej wspólnoty oraz daje im realne uczucie współuczestnictwa i współdecydowania, musi cieszyć się prawdziwym i nieudawanym  priorytetem. Pierwsza "Solidarność" sformułowała w 1981 roku program Samorządnej Rzeczypospolitej - nie zmarnujemy pisowskiej twardej szkoły życia i przeżycia, jeśli ten testament po prawie czterdziestu latach wypełnimy. Jest to myślenie na wskroś patriotyczne i państwowotwórcze - właśnie ono, a nie świat koterii i niejasnych wpływów przykryty narodowym frazesem oraz dewocyjnym zakłamaniem. Taki front walki z PiSem ma głęboki sens i szansę powodzenia.
Paweł Kocięba-Żabski  
Więcej na stronie obywatelerp.org 

piątek, 27 października 2017

Silne państwo a głodujący rezydenci

   Strajk rezydentów bezlitośnie obnaża silne i sprawne państwo PiS. Silne, gdy trzeba napuścić publiczność na aktualnie zwalczaną grupę społeczną, silne, gdy miliardy mają się znaleźć na propagandę czy (niektóre) zabawki pana Antoniego. Silne również wtedy, gdy społeczeństwu regularnie ograbianemu z wolności, jej bezpieczników prawnych, medialnych czy obywatelskich, trzeba zastosować socjalną anestezję na kredyt: 500 plus, wcześniejsze emerytury i płacę minimalną. Służby zdrowia w propagandowej kampanii nie przewidziano, bo to materia niewdzięczna i skomplikowana, trudna do szybkiego wykorzystania natychmiast, tu i teraz. Skoro nie przewidziano, skoro priorytety dobrej zmiany dotyczą służb specjalnych, IPN-u i własnego aparatu medialnego, to trzeba protest przeczekać, biorąc głodujących na zmęczenie i obsmarowując ile wlezie. Jeśli sędziom miesiącami przyprawiano gębę złodziei i aferzystów, to jaki problem wypuścić psy gończe na niekochanych w większości doktorów. Natomiast mowy nie ma o tym, aby silne podobno państwo wzięło się za barki z samym problemem - strukturalnym i finansowym - który narasta i w końcu eksploduje.
   Eksploduje głównie dlatego, że zakorzeniliśmy się na dobre w Unii Europejskiej i najmłodsze pokolenie lekarzy i pielęgniarek wreszcie ma wybór - agencje od ręki załatwiają pracę w Niemczech, Szwecji czy Norwegii, pomagają również znaleźć pracę współmałżonkowi czy życiowemu partnerowi. Jeśli zważyć, że 20 tys. rezydentów tworzy współczesny zasób niewolniczy do czarnej roboty (ich udział w dyżurach przekracza zapewne 50%), a ciężar pracy frontowej na styku z pacjentem wykonują w wielkiej mierze właśnie oni, to lepiej nie myśleć o skutkach exodusu na przykład połowy z nich. System by się natychmiast zawalił, a na SORze czekalibyśmy nie 10 godzin, jak obecnie, ale dwie doby i dłużej. Pokusa jest olbrzymia: płaca od ręki sześciokrotnie wyższa, obciążenie nieporównanie mniejsze, możliwości profesjonalnego rozwoju nieograniczone, choćby z powodu wyrwania się z ogłupiającego i odczłowieczającego kieratu. Możemy do lekarzy-rezydentów apelować o poświęcenie i patriotyzm, jednak jasne jest, że w przypadku każdej innej naszej grupy zawodowej, mało kto by się wahał. Od 2005 roku Zachód wydrenował jedną dziesiątą polskich lekarzy, prawie 12 tysięcy osób - zaskakująco mało, jak na kosmiczną dysproporcję w zarobkach i prestiżu. Średnia wieku lekarza i pielęgniarki w Polsce znacznie przekracza pięćdziesiątkę: jeżeli odetniemy dopływ młodzieży, w ciągu najbliższych pięciu lat czeka nas katastrofa.
   Winnych tego stanu rzeczy nie trzeba szukać daleko. To bezduszność i bezmyślność państwa oraz egoizm i krótkowzroczność liderów środowiska, nie wszystkich rzecz jasna. Jeśli orze się rezydentami bez litości i opamiętania, milcząco traktując wieloletni okres ich pracy jako czyściec i odpowiednik roli "kotów" w dawnym wojsku, to zasadne jest pytanie o odpowiedzialność ordynatorów i dyrektorów szpitali. Naturalnie powiedzą, że zawsze tak było i że winny jest "system", a oni tylko zapewniają ciągłość pracy w placówkach i na oddziałach. To prawda, jednak stojąca za tym mentalność uderzająco przypomina PRL-owskich trepów: ja przez to piekło przeszedłem, teraz wasza kolej. Nikt się nie czuje odpowiedzialny za obraz całości, a już na pewno nie resort zdrowia pod Konstantym Radziwiłłem. Wyjadą - trudno, ściągniemy z Ukrainy, dobierzemy z Białorusi. Kluczowa jest tu psychologia - jeżeli teraz upokorzy się głodujących i protestujących w całym kraju rezydentów i lekarzy wspomagających, rozpocznie się fala decyzji wyjazdowych, bez oglądania się na jakiekolwiek skutki. Państwo PiS rozpoczęło bezmyślną nagonkę, bo taką ma naturę i takie kompetencje; inaczej niż w przypadku sędziów, lekarze, a już na pewno młodzi, mają wybór. Mogą zagłosować nogami.
   System niewolniczy, swoistego przywiązania do ziemi, jaki zafundowaliśmy rezydentom, bardzo wiele mówi o nas samych. Przełożeni świetnie zdają sobie sprawę z jego skrajnej niesprawiedliwości oraz szkodliwości, jednak natura takiej relacji jest klasycznie obrzydliwa: mam na ciebie trzymanie, zależy ci na zdobyciu specjalizacji, więc zasuwaj 60 godzin na tydzień, a potem się odkujesz na młodszych. Fundusz Pracy płaci ci głodową stawkę, szpitala to nie obciąża, a dorobisz sobie dyżurami, podpierając się nosem i na kroplówce. Taką mamy mentalność szefów szpitali i ordynatorów i z taką stykają się nieodmiennie lekarze-rezydenci. Ten wrzód musiał wreszcie pęknąć - jeśli pani premier, wynajęta przecież do innych zadań i skrajnie niesamodzielna, ministerstwo, a na końcu samo środowisko zlekceważy, mówiąc brutalnie oleje ten krzyk rozpaczy, szykujmy się na załamanie systemu. W tej chwili rezydenci wykonują pracę za starszych kolegów (ci mają prywatne praktyki i inne obowiązki, zrozumiałe przecież w naszych warunkach) w charakterze wygodnej w użyciu niewolniczej siły roboczej - gdyby ich zabrakło, służby zdrowia w Polsce zwyczajnie nie ma.
   Państwo PiS silne jest w rozdawnictwie, służbach i w propagandzie na własną cześć: w tym przypadku zderza się z dramatycznym problemem strukturalnym i społecznym, dotykającym wcześniej czy później wszystkich obywateli. Ciekawe, czy strategicznemu geniuszowi z Nowogrodzkiej starczy rozsądku i wyobraźni, żeby zatrzymać nadchodzące nieszczęście. Starsi lekarze, a w szczególności menedżerowie placówek muszą poczuć się wreszcie współodpowiedzialni za całokształt, nie jedynie za rozpiskę dyżurów do końca tygodnia. Rezydenci strajkują  również, a może przede wszystkim dla nich, żeby ratować system zagrożony u podstawy.
Paweł Kocięba-Żabski         

niedziela, 22 października 2017

Potrzebujemy Zjednoczonej Opozycji - politycznej, społecznej i każdej innej

   Wszyscy, no może prawie wszyscy, uwielbiamy gry strategiczne, w których miażdżymy armię Mordoru, względnie pomnażamy majątek w błyskotliwej permutacji. Królewnę i całe królestwo temu, kto podjąłby się teraz rozłożyć strategicznie Kaczyńskiego na łopatki, a jeszcze - na deser - stworzyć Polskę lepszą i sprawiedliwszą od III RP. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują niestety, że magik ten się jeszcze nie narodził, a scenariusze dla nas napisze ponura i przaśna rzeczywistość, nie za bardzo przejmując się naszą wolą i wyobrażeniami. 
   Pokora wobec tego stanu rzeczy, zrozumienie brutalnych konieczności, przed jakimi stoimy, to najważniejsza cecha polskiego stratega AD 2017, ważniejsza nawet od kreatywności, której liderom parlamentarnej opozycji tak bardzo brakuje. Przykłady: pierwsze z brzegu - taktyka PSLu wobec nadchodzących wyborów samorządowych. Będą pierwsze i one ustawią psychologicznie następny ciąg zdarzeń. Jeśli złamie się w nich skutecznie zwycięski impet PiSu, odbierzemy Kaczyńskiemu mit nieuchronności jego rewolucji (kontrrewolucji?) i paraliżujące wejrzenie bazyliszka. I co na to niegłupi przecież Kosiniak-Kamysz? On do wyborów pójdzie sam, bo jego elektorat wyklucza się z liberalnym. Chłopie, to nie ma najmniejszego znaczenia - jeśli pójdziesz osobno, przepadniesz, a twoje głosy skonsumuje pisowski smok. Pobudka: to nie będą normalne wybory, jakich widzieliśmy ostatnio dwadzieścia - to będzie bitwa na polach Pelennoru, absolutnie o wszystko, de facto o życie. PiS chce zabić PSL, żeby zająć jego miejsce na wsi i w małych miasteczkach. Drapieżnik czai się do skoku, a ofiara na własne życzenie odbija od gromady, wręcz prosi się tragiczny finał.
   I zupełnie z innej strony, choć nie mniej ważnej, a może społecznie i wyborczo ważniejszej od starych partii: oto Paweł Kasprzak, lider Obywateli RP pragnie jednoczyć reprezentację ruchów społecznych i NGOsów, ale wyklucza jakąkolwiek koalicję z partiami, nawet ich poparcie w regionie x czy y. Czyni to bezwarunkowo, bo partie mu się nie podobają. Nie wiem, czy się nie podobają bardziej jemu czy mnie, licytować się nie będziemy. Wiem za to na na 100%, że jeśli jednolita lista pisowska zderzy się z kilkoma naszymi, to nie będzie już potrzebny Kukiz - PiS samodzielnie zdobędzie większość w dwunastu, trzynastu sejmikach, a te trzy dla nas na pociechę wykończy w krótkich abcugach CBA. Nie żyjemy niestety w odległej galaktyce, tylko tu i teraz. Istniejące partie też się znienacka nie rozpłyną na czyjekolwiek życzenie! Można i trzeba z nimi zdrowo konkurować, jeżeli ma się po temu potencjał, pamiętając wszakże, że PiSowi bez różnicy, kogo morduje - starą III RP czy nowych freedom fighterów. Jeśli będziemy się nawzajem wykluczać z koalicji i z drużyny, PiS już to wygrał. Poparcie dla niego jest potężne i wciąż rośnie aż pod symboliczne 50% - zobaczymy za chwilę, jaki sondażowy efekt przyniosą agenturalna afera w TK i dramatyczny protest rezydentów. PiS - 52? - 55? Platforma -14? Społecznicy i NGOSy zero, bo nie wchodzą do gry? Zdaję sobie sprawę, że część pisowskiego poparcia jest nadmuchana patriotyczno-narodową propagandą, że ludzie chodzą zaczadzeni, że ten efekt czarnoksiężnika przeminie, ale na razie mamy to, co mamy.
   Co do Obywateli RP: zapisali piękną kartę w ciągu ostatnich dwóch lat, stając naprzeciwko pisowskiej potęgi najpierw samotnie, w kilka osób, potem w liczniejszym gronie. Teraz, podobnie jak pozostałe ruchy obywatelskie stoją przed wyzwaniem wzięcia odpowiedzialności za kraj. Jeśli się na to zdecydują, staną do politycznej rozgrywki na równych prawach z opozycyjnymi partiami. Takie są reguły demokratycznej gry - nikogo z niej nie wykluczamy, zresztą to niemożliwe bez metod putinowskich. Gdyby doszło do wielkiej koalicji, wtedy proporcje między partiami a ruchami społecznymi musiałyby być wynegocjowane na podstawie wiarygodnych sondaży lub - co znacznie lepsze - powinny wynosić 50/50. Jeżeli do wielkiej koalicji nie dojdzie, o wszelkich proporcjach w Sejmie i Senacie zadecyduje wyborca.   
   A propos pokory i rozumienia grozy położenia: dopóki nie ma sytuacji otwarcie rewolucyjnej, w której decyduje ulica, często w sposób krwawy i daleki od jakichkolwiek ideałów, liczą się wyłącznie przekonania wyborcy - w Warszawie, ale przede wszystkim w głębokim terenie. Można uważać opozycyjne partie za zło wcielone, ale w tej chwili tylko one są notowane w sondażach, tylko one są społecznie rozpoznawalne w całym kraju. Jak może jakikolwiek strateg odrzucać z założenia 35-40%, które mają razem, ot tak dla czystości idei? Umówmy się na taką zasadę, że najpierw budujemy i weryfikujemy własną siłę, a potem dopiero eliminujemy potencjalnych sojuszników. Kapitał PO, N, PSL, SLD i Razem jest jedynym, jakim jako antyPiS w tej chwili dysponujemy. Być może partie okażą się wyborczym obciążeniem, bo ludzie nie chcą powrotu do czasów Tuska - aby to sprawdzić, trzeba skonstruować potężną obywatelską alternatywę. Jeśli ona rozjedzie tradycyjne partie w sondażach, będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Zanim to się stanie albo jeśli się w ogóle nie stanie, proponuję podejście rozsądnej starszej pani.
   Zupełnie odrębną rzeczą jest reformatorska i odnowicielska siła ruchów społecznych i organizacji pozarządowych. To one mają realną szansę wyciągnięcia Polaków z notorycznej wyborczej absencji, wnieść potężny kapitał młodej wiedzy, czystości i entuzjazmu oraz choćby częściowo wyplenić partyjniactwo i logikę partyjnego podziału łupów. Mają realną szansę, ale aby ją urzeczywistnić, muszą się politycznie zorganizować i to w jedną listę. Jeśli będzie ich więcej, pójdą w rozkurz. A jeżeli stworzą silną i wspólną reprezentację, powinny długo przed wyborami rozważyć kwestię zasadniczą: tworzenia bądź nietworzenia wielkiej koalicji z partiami opozycji. W każdej chwili można przecież przeprowadzić symulację podziału mandatów - gdy się okaże, że tylko jednolity front antyPiSu ma jakąkolwiek szansę na zwycięstwo, tylko skrajnie nieodpowiedzialny lider odrzuci taką możliwość. To nie są żarty, naprzeciwko stoi zwarta i karna armia Mordoru.
   I odwieczna prośba do społeczników, naprawdę szlachetnych i naprawdę mogących zmienić kraj nie do poznania: stwórzcie koalicję, pokażcie główną ideę, minimum programowe i pokażcie się światu: to my, koalicja społeczna i oddolna na rzecz demokracji i praw! Dajcie na Bóg miły szansę wyborcom oswoić się z wami, pokłócić, wreszcie poprzeć w statystycznie i politycznie rozpoznawalny sposób. Tak, chodzi tu właśnie o nielubiane przez was sondaże, bo w przeciwnym wypadku jesteście enigmą, bytem potencjalnym i nienarodzonym. Dość już tych apeli, ale ten najważniejszy, kluczowy, wspomniany już wcześniej wisi nad nami jak chmura gradowa - niech nikt z antyPiSu nie popełni grzechu pychy:  - społecznicy i NGOsy nigdy i w żadnym wypadku, bo to polityczni naiwniacy i dzieci we mgle;  - opozycyjne partie nigdy i pod żadnym pozorem, bo ciągną za sobą rachunek krzywd i cwaniactwa III RP - o takim myśleniu należy natychmiast i nieodwołalnie zapomnieć, bo wszyscy solidarnie skończymy w zupie. Wierzę w polityczną magię Zjednoczonej Opozycji, w jej odnowicielską i wyborczą siłę i jestem przekonany, że może wygrać. Wierzę również, że stworzy Konstytuantę, bo czekające nas wyzwania taką mają rangę.
  Co do listy społecznej: jeżeli będzie jedna i szybko powstanie, zdąży przekonać do siebie wyborców, ma wszelkie szansę wyciągnąć ludzi z obywatelskiego letargu, zwiększyć frekwencję nawet o 20% i przesądzić los kraju. Jeśli powstanie za późno, podzieli się wewnętrznie albo zabraknie jej charyzmatycznych liderów, to wtedy w sposób szkodliwy i bezsensowny rozdrobni istniejący potencjał antyPiSu, pełniąc przykrą funkcję pożytecznych idiotów Kaczyńskiego.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 21 października 2017

Między tragicznym Pałacem Kultury a szemranym Trybunałem

   Nie potrafię przestać myśleć o próbie samospalenia pod Pałacem Kultury, szczególnie po rewelacjach "Gazety" o obecnym kierownictwie Trybunału Konstytucyjnego. Desperat jest z wykształcenia chemikiem, z profesji ekspertem oceniającym unijne projekty - rodzina mówi o nim jako o wyjątkowo spokojnym i dobrym człowieku, cierpiącym od wielu lat na depresję. Depresję, która istotę z natury refleksyjną i żywą intelektualnie dodatkowo i bezwzględnie  uwrażliwia na zło; czyni też najczulszym i bezwzględnym barometrem społecznego i politycznego procesu w kraju. Depresja nadaje również koszmarnym bodźcom, jakich wszyscy doświadczamy, wymiar ostateczny i nieodwołalny, nie pozwala na normalne przecież samoobronne machnięcie ręką: e tam, szkoda nerwów i zdrowia, i tak nie mam na to żadnego wpływu. W tym konkretnym przypadku zdrowia nie było szkoda.
   Bohater (do wyboru: wariat, ofiara propagandy totalnej opozycji - to niezawodny jak zawsze Błaszczak) spod Pałacu tym się właśnie od nas wszystkich różni, że nie jest w stanie przejść nad pisowską rewolucją do porządku dziennego, zająć się prywatnymi sprawami, znaleźć miłą sercu odskocznię. Nie potrafił wytworzyć sobie ochronnego kokona, który codziennie mozolnie tkamy, żeby nie zwariować. Traktował sprawę konsekwentnie - jak na ścisłowca przystało - i śmiertelnie poważnie, nie dopuszczając do siebie ani jednej z łatwych wymówek.
   Jeżeli zestawiam jego ofiarę z "agenturalną" aferą w TK, to jedynie dlatego, że to PiS właśnie bezlitośnie żeruje na społecznej obojętności i obywatelskim nihilizmie - a co nas to obchodzi, ci poprzedni nie byli przecież lepsi, zajmijmy się lepiej swoją robotą i swoimi sprawami. Kaczyński pragnie milionów takich obywateli i jak na razie jest na dobrej drodze: rządzącym rosło najszybciej u szczytu protestów sądowych i afery billbordowej oznaczającej w końcu proste wydawanie pieniędzy podatnika na propagandę partyjną. Na Nowogrodzkiej patrzyli na to z niekłamaną satysfakcją - im tępszym nożem mordujemy liberalną demokrację, tym publiczność bardziej zachwycona, a słupki piękniej rosną. Możemy się domyślać, że to dobijało najbardziej naszego bohatera i nie dawało mu spokoju: totalna i wszechogarniająca obojętność, przerywana jedynie przez radość z kolejnej nagonki i kolejnego szczucia: na nauczycieli, sędziów, wreszcie lekarzy. Właśnie dlatego atmosfera w kraju jest dla wrażliwszych osób trudna do zniesienia - wszystko to robią rodacy, jedni drugim, bez żadnego udziału historycznych ciemiężycieli z Moskwy czy Berlina.
   Ofiara pod Pałacem zbiegła się z odsłonięciem kulis operacji przejmowania Trybunału. Kolejnej nieprawdopodobnej kompromitacji władzy, nad którą opinia publiczna przejdzie niebawem do akceptującego porządku. Komu miał zaufać naczelnik w świeżo przejętym Trybunale, skoro nawet jego wierni i zaufani prawnicy potrafili ulegać sile środowiskowego etosu i wyłamywać się z partyjnej dyscypliny, vide sędzia Pszczółkowski? No przecież że osobom skadrowanym przez służby, na których koordynator Kamiński trzyma czujną i karzącą w razie potrzeby rękę. Ale Kaczyńskiemu jeszcze było mało: on nie chciał osób z różnych bajek, tylko solidnego, zaprawionego w bojach duetu, a tak naprawdę trójkąta z berlińskiej ambasady. Oficer prowadzący Muszyński i prowadzone przez niego małżeństwo Przyłębskich. Zachodziliśmy w głowę, dlaczego akurat magister Przyłębska na prezesa, skoro akta ma słabiutkie, a autorytetu w środowisku żadnego? Precyzyjnie i dokładnie dlatego (ten jej wielki żal do poznańskich sędziów-wizytatorów), przy czym przewrotny naczelnik wykazał się niemałym poczuciem humoru: osobę prowadzoną uczynił prezesem, a oficera prowadzącego zastępcą. Naturalnie tylko pro forma - wszyscy wiedzą, że w Trybunale, tak jak w niegdyś w Berlinie, rządzi profesor Mariusz Muszyński.
   Czy łykniemy również i to? Czy w niczym nie zakłóci to rosnącego komfortu pisowców? Jeśli słowo przesilenie ma mieć w dzisiejszej Polsce jakikolwiek realny sens, to poświęcenie pod Pałacem powinno do niego doprowadzić, głęboko i nieodparcie w sercu każdego z nas. Jeżeli angażujemy się na 20%, a intelektualnie jeszcze słabiej, to teraz spadło na nas twarde zobowiązanie, żeby to zrobić na full i do samego końca. Ci, którzy pamiętają "Małą Apokalipsę" Konwickiego, czują to najmocniej.
Paweł Kocięba-Żabski   

sobota, 14 października 2017

Lechu, nie pękaj!

   Zawartość teczki Lecha Wałęsy znalezionej w domu wdowy po Kiszczaku zainteresowała tak naprawdę jedynie specjalistów od historii najnowszej, a i to nie na długo. Dlaczego? Bo wszyscy w Polsce, od starców po dzieci mają w tej sprawie pogląd, wyrobiony od dawna i niezmiernie trudny do zmiany. Dla PiSu, korwinowców czy narodowców aksjomatem jest, że Wałęsa przede wszystkim był Bolkiem i jako Bolek, na smyczy bezpieki, doprowadził do powstania i umeblowania III RP. Cała reszta narodu uważa, że zbłądził i poszedł na współpracę we wczesnych 70-tych, natomiast zerwał się ze smyczy, wyzwolił z uwikłań i poprowadził zwycięską solidarnościową rewolucję, odzyskując niepodległość i zwijając radziecki, a potem rosyjski parasol nad Polską. Sam Wałęsa twardo idzie w zaparte, że nigdy nie współpracował ani nie brał za to pieniędzy, czemu trudno się dziwić wobec skali nienawiści i złej woli w niego wymierzonych. Wszelka, naturalna po latach chęć ekspiacji czy przyznania się do błędów czy słabości, mordowana jest tępym nożem przez naszych nienawistników - Wałęsa odmówił IPN-owi nawet próbki pisma, co najlepiej ilustruje poziom wzajemnego zaufania. Ziobro - jak można było się spodziewać - nie próżnuje i na jego polecenie już pięć dni po umorzeniu śledztwa o sfałszowanie teczki przez MSW IPN-owska prokuratura wszczęła śledztwo przeciwko Wałęsie o fałszywe zeznania. I strasznie - bo sprawa jest poważna - i śmieszno, bo IPNowscy prokuratorzy mają na mocy ustawy badać zbrodnie nazistowskie i komunistyczne; nasuwa się więc pytanie, do której kategorii zakwalifikowali naszego Lecha.
   Teczka, która dzięki pazerności pani Kiszczakowej ujrzała wreszcie światło dzienne, jest bardzo interesująca dla wnikliwego historyka, niekoniecznie z powodów miłych sercu prokuratora. Do tej pory badacze, przede wszystkim specjalizujący się w wałęsologii Gontarczyk i Cenckiewicz korzystali ze źródeł pobocznych, które bezpieka pozostawiła poza samą teczką, w dokumentacji operacji specjalnych czy innych agentów. Teraz mamy teczkę personalną i teczkę pracy w pełnej krasie i to niewątpliwy przełom. Ekspertyza krakowskiego Instytutu Sehna, która stanowiła podstawę umorzenia śledztwa o fałszerstwo, już na pierwszy rzut oka budzi podstawowe wątpliwości. Doniesienia Bolka są w ogromnej większości rękopiśmienne, więc pierwsze pytanie, jakie narzuca się badaczowi, jest oczywiste: jakie pismo miał wtedy Wałęsa, na ile wyrobione, na ile ortograficzne i z poprawną interpunkcją - według żargonu grafologów chodzi tu o klasę pisma. Mecenas Jacek Taylor opiekujący się wtedy młodym Wałęsą nie pozostawia w tej mierze żadnych złudzeń: pisał on z dużym trudem, potwornymi kulfonami, nieortograficznie i praktycznie bez znaków przestankowych.    
   I wszystko by się zgadzało, bo w samą wigilię 70 mamy odręczną notatkę (do której autorstwa - jako jedynej - Wałęsa się przyznaje), w której mowa jest o "spodkaniu", kulfony skaczą tam każdy w inną stronę, a przecinków i kropek w ogóle brak. Dokładnie trzy dni wcześniej Lechu miał napisać słynne zobowiązanie do współpracy, podpisane Lech Wałęsa - "Bolek". Ślepy by dostrzegł, że tych dwóch kwitów nie mogła napisać jedna i ta sama osoba, choć pewne podobieństwo faktycznie jest. W zobowiązaniu pismo jest szybkie, regularne i wzorowo ortograficzne; jest to wyrobione pismo urzędnika, który pisze dużo i codziennie. Wszystkie pozostałe odręczne doniesienia Bolka wyglądają bardzo podobnie - były pisane ręką człowieka, dla którego szybkie i sprawne pismo to chleb codzienny. Jak z tego wybrnęli uczeni od Sehna: ano podzielili wszystkie donosy na dwie grupy, w jednej umieścili samotną notatkę "wigilijną", a w drugiej wszystkie pozostałe, rzeczywiście dość jednolite. Grupa pierwsza zawierać miała dokument "sporządzony pod wpływem silnych emocji, w pośpiechu i w nietypowej pozycji pisarskiej", grupa druga - na logikę - zawierająca kwity produkowane zupełnie bez pośpiechu, bez emocji i w typowej pozycji pisarskiej.
   Pracujący na zlecenie Ziobry badacze z Instytutu nie rozważyli dość oczywistej innej możliwości: że kulfony postawił sam młody robotnik, a pismem wyrobionym dysponował funkcjonariusz X czy Y, piszący za niego. Czy to samo w sobie Wałęsę całkowicie oczyszcza? Zdecydowanie nie, natomiast kompromituje bez reszty uczoną konstrukcję biegłych. I jeszcze jedno: ponieważ podanie klasy pisma delikwenta stanowi podstawowy obowiązek biegłego, zgodzili się oni, że Wałęsa dysponował "przeciętną klasą pisma". Czyli przeciętna oznacza tu wypadkową nieporadnych kulfonów i pisma wyrobionego o bezbłędnej ortografii i interpunkcji. Biegli stwierdzili również odkrywczo, że pismo Lecha nie zmieniało się poważnie przez 40 lat - oznacza to dokładnie tyle, że absolwent zawodówki w 1970 i prezydent w 1995 pisali z grubsza tak samo. Oznacza po prostu zwyczajną brednię.
  Najpierw wielokrotnie Cenckiewicz, a potem IPN-owski prokurator umarzający sprawę domniemanego fałszerstwa bardzo podkreślali, że akta Wałęsy nie były nigdy rozpinane, są opieczętowane - słowem nikt w nich nie mieszał, a kancelaryjny ład bezpieki gwarantuje to ponad wszelką wątpliwość. Skoro tak, to skąd się w aktach wzięła karta ze szwedzkim znakiem wodnym, włożona tam w 82 r. w ramach akcji Ambasador (mającej utrącić kandydaturę Wałęsy do Nobla)? To w końcu było mieszane, czy nie było? I kto to może zagwarantować?
   Co do pisma Wałęsy - mogło być tak, że pisał funkcjonariusz, jednak podpis TW to wymóg bezwzględny i podstawowy, chodzi tu przecież o wiarygodność pracy z agentem, nietworzenie przez nieuczciwych funkcjonariuszy bytów wirtualnych. I ten sam prokurator IPN przyznaje, że aż w siedmiu przypadkach funkcjonariusze podpisali się za Bolka, a w jednym wszystko napisał ubek. Oj, mam silne wrażenie, że nie tylko w jednym i nie tylko w siedmiu. Dlaczego w latach 70-tych oficerowie bezpieki mieliby fałszować podpis własnego agenta? Żeby zagarnąć jego kasę? Skoro tak, to spójrzmy pod tym kątem krytycznie na cały materiał. Wybiórczość tego rozumowania jest uderzająca: tam, gdzie nam pasuje do koncepcji traktujemy akta bezpieki jak słowo Pańskie, prawdę wcieloną. Tam gdzie nam nie pasuje, dopuszczamy tak zwane wypadki przy pracy.
   Prokurator, którego kolega będzie oskarżał teraz Wałęsę o fałszywe zeznania, również powinien zastanowić się nad jakością i rzetelnością wykonywanej przez siebie profesji: akta z całą pewnością nie były rozpinane, jednak znak wodny papieru przynajmniej w jednym przypadku jest szwedzki i trafił tam w latach osiemdziesiątych, bo bezpieka używała wcześniej wyłącznie polskiego. To są sprzeczności pierwsze z brzegu, wskazujące na to, że na Wałęsę jest zlecenie, trzeba się spieszyć i nie dzielić włosa na czworo.
  Lech przez całe życie cieszył się wyjątkowym szczęściem, miał farta i dobrą rękę do niecodziennych manewrów. Gdyby miało się okazać, że rękopiśmienne doniesienia wyszły spod ręki oficerów prowadzących, jego byłoby na starość zwycięstwo, co prawda po latach koszmaru.
Paweł Kocięba-Żabski     
  

poniedziałek, 9 października 2017

Pani Hanno - mimo wszystko do boju, okropna prawda jest lepsza od kłamliwej propagandy

   Sprawa warszawskiej dzikiej reprywatyzacji wygląda coraz gorzej, coraz bardziej rozpaczliwie i zdecydowanie brakuje w niej jakichkolwiek pozytywnych bohaterów, przynajmniej w głównym nurcie. Mafia czołowych prawników (między innymi dwaj kolejni dziekani stołecznej rady adwokackiej) owinęła sobie wokół palca ratusz oraz dzieliła i rządziła w sądach, które wobec braku ustawy reprywatyzacyjnej przyjęły linię i wykładnię korzystną dla roszczeń - niezależnie od tego, czy rzekomy spadkobierca miał 120 czy 130 lat, niezależnie od wątpliwej jakości dokumentów i całkowicie już niezależnie od zdrowego rozsądku. Sędziowie pozostawali pod środowiskową presją wytwarzaną przez ojców chrzestnych tego procederu, sam urząd współpracował z nimi w najlepsze przez długie lata.  Dziekani i ex- dziekani (Nowaczyk, Majewski) z gronem współpracowników - wśród nich z królem milionowych wyłudzeń Mossakowskim -  działali w systemie rodzinnym, tak w Polsce mocno ugruntowanym. Nowaczyk często wystawiał do roszczeń swą siostrę, osławioną dyrektor w Ministerstwie Sprawiedliwości, bliższa i dalsza rodzina wchodziła również do gry u pozostałych koryfeuszy warszawskiego procederu. Gdy mecenas Nowaczyk nabył nieruchomość w Kościelisku wspólnie z Rudnickim, ówczesnym wicedyrektorem Biura Nieruchomości w stołecznym ratuszu, oznajmił drążącym sprawę dziennikarzom, że owa współwłasność "ma charakter koincydencji". Afera z kamienicami składa się z dziesiątków podobnych koincydencji, które powoli, ale skutecznie wychodzą teraz na powierzchnię. Patryk Jaki robi na tym karierę, PiS natomiast zbija piękny kapitał w skali ogólnopolskiej, bo na stolicę patrzą wszyscy, najczęściej bez przesadnej sympatii.
   PiS zbija ten kapitał głęboko niesłusznie, ale taka już jest dynamika politycznego procesu, szczególnie gdy główna zainteresowana przyjęła taktykę samobójczą, z każdą chwilą bardziej dewastującą jej autorytet i wiarygodność. PiS żeruje na jej nieszczęściu całkowicie  prawem kaduka: przez długie lata jego radni nie zrobili dosłownie nic, by proceder zatrzymać, czy chociażby utrudnić, posłowie zaś konsekwentnie nie chcieli cywilizowanej ustawy reprywatyzacyjnej. PiS i PO zajęły wobec wyłudzania miliardów postawę łudząco podobną - życzliwej neutralności. Bezczelność łowców kamienic i gruntów rosła w postępie geometrycznym, a wojowały z nimi wyłącznie stowarzyszenia lokatorskie, Nasze Miasto Jana Śpiewaka i część mediów, w tym Wprost i Wyborcza. Obydwie partie naszego mainstreamu zachowywały wobec bezwzględnej pazerności wyłudzaczy spokój iście olimpijski, mimo, że problem został jasno zdefiniowany przynajmniej dziesięć lat temu.   Dlaczego? Bo metropolia wciąga i zasysa swoimi pokusami  i rozmachem, a ideologia słusznego zwrotu dawnej własności  była jeszcze niedawno całkiem powszechna, mimo jej krzyczącej w istocie niesprawiedliwości. Tak rozumowały sądy, tak rozumowali liderzy i poważna część establishmentu. Miejscy urzędnicy nie stanowili tu wyjątku, a osobiste pokusy przesądziły sprawę: jeśli wykreowano rynek wart kilkadziesiąt miliardów, w wielkiej części uzależniony od urzędniczej decyzji, to żyć, nie umierać, a już na pewno nie mordować złotej kury. 
   Rola pani prezydent wygląda tu wręcz modelowo: od 2007 roku (pierwszy artykuł "Wprost"), a już na pewno od 2012 wiedziała, że pożydowska kamienica przy Noakowskiego 16 trafiła w ręce wuja jej męża w wyniku przestępczych machinacji szmalcowników. Zachowała się typowo, czyli długo nie robiła w tej sprawie nic - w międzyczasie kamienica została sprzedana, temat tym samym pozornie zamknięty. Waga tej sytuacji i tego uwikłania (nie do końca zawinionego, w końcu była to rodzina męża) jest nie do przecenienia. Prezydent jest liderem urzędu, kreuje wzorce i buduje klimat przyzwolenia: dyrektor Rudnicki miał to z tyłu głowy wchodząc w "koincydencje" z Nowaczykiem, to samo dotyczy wszystkich pozostałych urzędników. Jeśli mamy niewypowiedziane zielone światło, to z niego skrzętnie korzystamy. Tak właśnie działa tajemnica poliszynela i przykład warszawski chyba najlepiej ją ilustruje.
   Co można radzić Hannie Gronkiewicz-Waltz teraz, kiedy mleko się rozlało? Zdecydowanie jedno: postawę ofensywną, z otwartą przyłbicą, nie oszczędzającą ani siebie ani innych. Pani prezydent popełniła w tej sprawie koszmarne błędy, jest prokuratorsko zagrożona, ale kluczowy jest tu kontekst: to ona latami domagała się od liderów Platformy uchwalenia małej i dużej ustawy reprywatyzacyjnej, a działała w warunkach powszechnego przyzwolenia na reprywatyzacyjny biznes. Przyzwolenia, które w sposób oczywisty obejmowało jej macierzystą partię, PiS, SLD - i co ważne - opiniotwórcze środowiska prawnicze. Tak się znakomicie składa, że warszawskim PiSem kierował wtedy sam ober-inkwizytor Mariusz Kamiński, a struktury stołeczne PO pozostawały pod bezpośrednia kontrolą Grzegorza Schetyny. Cóż uczynili ci politycy, aby zastopować grabież pożydowskich i polskich (dla grabieżców bez różnicy) kamienic? To, co wszyscy ich koledzy, czyli nic. Co zrobili z ustawą reprywatyzacyjną, regulującą problem w skali narodowej? Do dziś nic, co szczególnie dedykować wypada naszemu demiurgowi, Jarosławowi Kaczyńskiemu. Mętna woda najwyraźniej mu odpowiada, zwłaszcza, że daje potem wspaniałe możliwości polowań z nagonką na czarownice.
  Pani Hanno! Jakby to nie było trudne psychologicznie, radziłbym Pani pójście na centralne zderzenie z Jakim i przyczajonym za nim prezesem. Jeśli pokaże Pani brutalną prawdę nie oszczędzając również siebie, skorzystamy na tym wszyscy, a najbardziej Pani następca w Warszawie. Przecież cały spektakl komisji Jakiego to oczywista operacja przedwyborcza, największy atut PiSu w walce o stolicę.  Chcą prawdy, niech ją im Pani dostarczy w pełniej krasie, aż się zadławią.
Paweł Kocięba-Żabski