Dominujący dziś w Polsce spór idzie również o to, ile widzimy i ile jesteśmy w stanie dostrzec z realnych mechanizmów rządzących naszym życiem politycznym i w konsekwencji - szerzej - społecznym. Coraz częściej czujemy, że kompletnym teatrem marionetek staje się rząd, parlament, Trybunał Konstytucyjny, prokuratura, za chwilę grozi to sądom podlegającym konsekwentnie wymienianym prezesom, a w kolejce - w perspektywie kilku miesięcy czekają media prywatne, bo publiczne robią już wszystko na rozkaz albo jego usłużne domniemanie. Lista tego, czego nie wiemy i co pozostaje tajemnicą mafijno-partyjniackiego układu (jak dobrze, że naczelnik tak spopularyzował ten zgrabny termin) ciągle się wydłuża: nie mamy pojęcia, kto tak naprawdę aferą podsłuchową pogrążył i zdewastował rządy Tuska i Kopacz (Rosjanie, ludzie Kamińskiego, czy może też pospołu?), nic nie rozumiemy z tego, kim naprawdę jest Macierewicz i czyje interesy realizuje (Putina? Kaczyńskiego z Putinem powiązanych jakąś szaloną megalomanią?), a może i własnej zaburzonej psychiki, która pod koniec kariery dostała wreszcie w ręce państwowe i militarne zabawki? A Trybunał Konstytucyjny kierowany przez ludzi, wychowanych i prowadzonych przez służby? "Wyborcza" napisała o Muszyńskim i Przyłębskich swoje i co dalej? Dokładnie to samo, co z Piątkiem i jego książką o Macierewiczu. Czyli literalnie nic, końcówki w wodę, a prawdy możemy się jedynie domyślać po jej odległych symptomach. Tam, gdzie powinna królować bezwzględna transparentność postaw, motywacji i interesów, mamy do czynienia z królestwem interpretacji, fantomów i fantazmatów. Sam naczelnik wydaję się tym stanem rzeczy zachwycony, bo tak właśnie sobie zawsze wyobrażał politykę: jako misterną robotę ukrytego za kulisami wszechmocnego demiurga.
Dlaczego Macierewicz niszczy armię? Dlaczego Kaczyński wypycha Polskę z bezpiecznej, obywatelskiej i gospodarczo potężnej Europy? Oni przecież z założenia ukrywają prawdziwe myśli i intencje, wychodząc ze starego jak świat założenia, że polityczna kuchnia nie nadaje się dla prostaczków. Tym można pokazać co najwyżej ćwierć prawdy, dokładnie tyle, by móc nimi swobodnie i wygodnie manipulować. Transparentność i obywatelskie zaangażowanie oraz kontrola władzy to piękna i bardzo ambitna idea - właśnie się od niej szybko oddalamy, w tempie jednostajnie przyspieszonym. W miejsce powszechnie zrozumiałych i czytelnych procesów dostajemy świat mętnych insynuacji, ukrytych mechanizmów i wtajemniczonych cwanych gap wyposażonych w tajemną wiedzę z pierwszej albo drugiej ręki. Czy ktoś poza Kaczyńskim wie, dokąd zmierzamy i gdzie jutro wylądujemy? Czy on sam na pewno to wie? Jak się to ma do odpowiedzialności za duże europejskie państwo i naród, która powinna być wspólna, przynajmniej dla zaangażowanych i aktywnych obywateli? Szkoda nawet pytać, bo ma się nijak. Tajemniczy Don Pedro przechwycił kierownicę, reszta to przypadkowi pasażerowie, zdani na łaskę kapryśnego losu i wątpliwej formy kierowcy.
System demokratyczny oparty na partiach może się rzecz jasna łatwo wyrodzić i to na dwa sposoby na raz, które najprecyzyjniej możemy obserwować na Węgrzech (wersja soft) i w Turcji (wersja hard). Po pierwsze partie stają się wydmuszką, w istocie jedynie koterią połączoną wspólnym interesem i podporządkowaną wodzowi, który rozdaje frukta. Po drugie wszelkie bezpieczniki, takie jak trybunały, sądy, wolne media przeobrażają się w czystą fasadę, w pełni kontrolowaną przez egzekutywę. Reszta pozostaje już domeną układu rodzinno-klanowego, który błyskawicznie tworzy posłusznych sobie i wiernych rodzinie oligarchów. Na Węgrzech względnie niezależne pozostały jedynie miejscowe filie światowych korporacji, choć i one muszą się układać z rodziną Fideszu. W przeciągu jednego pokolenia obywatele dostali wpływ na własne życie i odpowiedzialność za wspólnotę, po czym ją szybko i bezpowrotnie utracili. Wszystko to dzieje się w kraju unijnym, a w przypadku Erdogana natowskim. Formalnie Budapeszt i Ankara to nadal demokracje, nawet referendum "sułtańsko-prezydenckie" ten ostatni wygrał jedynie o włos. Ale wygrał, skonsolidował dyktatorską władzę i skazuje prawdziwych i domniemanych przeciwników na dożywocie. W ciągu zaledwie kilku lat demokracja zamieniła się we własną parodię, pustą w środku i wypraną z jakiejkolwiek realnej treści.
Polska jest większa niż Węgry i zdecydowanie bardziej zakorzeniona w Europie niż Turcja. To samo w sobie nas nie uratuje, a poprawi nam jedynie chwilowo samopoczucie. Pomoże nam jedynie mozolna i konsekwentna budowa obywatelskich wspólnot, od dołu do samej góry. Dlatego dokładnie odwrotnie, niż robi to PiS, trzeba budować i realizować program Polski uczestniczącej i obywatelskiej, w której nikt nie pozostaje w teorii ani w praktyce poza demokratyczną kontrolą i jurysdykcją. Oznacza to wzmocnienie istniejącego samorządu terytorialnego, jego odbiurokratyzowanie i wypełnienie obywatelską treścią, likwidację urzędów wojewódzkich, wprowadzenie wyborów powszechnych marszałków województw, radykalne odchudzenie administracji rządowej, w szczególności agencji i delegatur. Oznacza to również, a może przede wszystkim głęboką reformę prawa o partiach politycznych. Koniec z powszechnym obecnie systemem spadochroniarzy, koniec z dyktowaniem list przez ścisłe kierownictwo, a dokładnie przez szefa - lista wyborcza ma być odzwierciedleniem prawyborów w okręgu. Finansowanie partii z budżetu - tak, ale warunkowe i pod ścisłą publiczną kontrolą: na prace programowe, na think-tanki, na wartościowe ekspertyzy, nie na kampanie reklamowe robione przez pociotków, garnitury, cygara czy ochronę prezesa. Słowem jak najwięcej świadomego i aktywnego obywatela, a jak najmniej Galla Anonima, schowanego za biurokratycznym pancerzem. Na każdym szczeblu obowiązkowe konkursy, poddane rzetelnej społecznej kontroli, jednoznaczne oddzielenie administracji i szkolnictwa od kościołów - nie z powodu antyklerykalizmu tylko odcięcia ich z zasady od nieformalnych i niekontrolowanych wpływów. Zmiana senatu w izbę reprezentującą samorządy terytorialny i zawodowy: to stary pomysł wzorowany na bundesracie, który wzmocnił pozycję landów wobec centrali; daj Boże naszym samorządowym województwom taką pozycję w systemie władzy.
Pisowskie doświadczenie musi nam posłużyć jako trwały i nieodwracalny przełom w myśleniu o wspólnocie. Jeśli oni wszystko centralizują, paradoksalnie rozmywając przy tym jakąkolwiek odpowiedzialność (komu wystawimy ostatecznie rachunek, Kaczyńskiemu pod osiemdziesiątkę?), to my programowo budujemy wspólnotę z czytelnym i transparentnym modelem odpowiedzialności. Obrady komisji i rad wszystkich szczebli oraz sejmików obowiązkowo w internecie - wszyscy zainteresowani mają prawo wiedzieć, co wybrani przedstawiciele im szykują. Powszechny i bezwzględny dostęp do informacji publicznej, bez obecnych wybiegów-wytrychów, które przesądzają o kulturze tajności; Obywatel ma prawo wiedzieć, chyba, że naprawdę nie chce, czego się przecież nikomu nie zabroni.
Jednym słowem wszystko, co wciąga ludzi w orbitę życia małej i dużej wspólnoty oraz daje im realne uczucie współuczestnictwa i współdecydowania, musi cieszyć się prawdziwym i nieudawanym priorytetem. Pierwsza "Solidarność" sformułowała w 1981 roku program Samorządnej Rzeczypospolitej - nie zmarnujemy pisowskiej twardej szkoły życia i przeżycia, jeśli ten testament po prawie czterdziestu latach wypełnimy. Jest to myślenie na wskroś patriotyczne i państwowotwórcze - właśnie ono, a nie świat koterii i niejasnych wpływów przykryty narodowym frazesem oraz dewocyjnym zakłamaniem. Taki front walki z PiSem ma głęboki sens i szansę powodzenia.
Paweł Kocięba-Żabski
Więcej na stronie obywatelerp.org
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz