niedziela, 3 lutego 2019

CBA na tropie, CBA w środku interesu

  Obraz warszawskiej dzikiej, czy jak kto woli zbójeckiej reprywatyzacji nabiera z każdą chwilą nowych, zgoła nieoczekiwanych a ciekawych barw. Oto Jakub Rudnicki - główny oskarżony afery, a jednocześnie przez dekadę główny urzędnik ratusza kierujący obsługą reprywatyzacyjnych roszczeń - okazuje się wspólnie ze swoim  bratem Marcinem serdecznym i długoletnim przyjacielem Mariusza Kamińskiego, Macieja Wąsika i Ernesta Bejdy: odpowiednio ministra-koordynatora ds służb specjalnych, jego zastępcy i szefa CBA. Przyjaźń ta zaowocowała cotygodniowymi radosnymi balangami do tego stopnia udanymi, że minister-koordynator na czworakach całował się z bokserką Rudnickich. Połączyły ich ponadto wzajemne nomen omen ojcostwa chrzestne dzieci, do tego wspólny udział w niezliczonej liczbie wieczorów kawalerskich, wesel i chrzcin.
   Za warszawskiej prezydentury Lecha Kaczyńskiego przyjaciele ulokowali Jakuba Rudnickiego w ratuszu z jednym zasadniczym zadaniem: wyczyszczenia Srebrnej 16 ze wszelkich roszczeń spadkobierców. W owym czasie Ernest Bejda pracował w Srebrnej, więc można zgrabnie to ująć, że kolega miał wyrządzić dużą przysługę jemu i ... Jarosławowi Kaczyńskiemu. Bejda z Wąsikiem proponowali też Rudnickiemu ochronę służb za 30% łapówek z uzyskiwanych roszczeń, czemu ten po wahaniach odmówił. Wtedy klimat zdecydowanie się popsuł, a stara przyjaźń wbrew przysłowiu mocno wychłódła. Żeby ją ratować, już po odejściu z urzędu w roku 2016 Rudnicki został tajnym współpracownikiem CBA. Nie uratowało go to jednak przed rychłym aresztowaniem i procesem. Tak kończy się niestety najgorętsza nawet przyjaźń przy tak ostrej grze. Warto dodać, że Krzysztof Śledziewski - urzędnik ratusza, przez którego ręce przechodziła znakomita większość reprywatyzacyjnych spraw - był wieloletnim agentem ABW.
   Skąd wiemy to wszystko? Z relacji brata Rudnickiego Marcina, z grypsów wysyłanych przez Jakuba z aresztu oraz z zeznań rekina warszawskiej reprywatyzacji, mecenasa Roberta Nowaczyka przed komisją weryfikacyjną Jakiego. O samej zażyłości głównych bohaterów plotkowało zresztą pół Warszawy. Obraz całości jawi się w tej sytuacji tyleż ponury, co precyzyjnie odpowiadający warszawskim realiom sprzed wybuchu reprywatyzacyjnej afery. Szefowie CBA świetnie zdawali sobie sprawę ze skali procederu, chcieli nawet na nim zarobić, a katonami stali się dopiero w momencie pierwszej publikacji "Wyborczej", gdy stało się jasne, że to koniec złotego interesu. Wtedy bez wahania poświęcili przyjaciela, aresztując go i czyniąc głównym podejrzanym z uwagi na rekordowe, milionowe łapówki.
   Poboczny z pozoru wątek Krzysztofa Śledziewskiego jest nie mniej ciekawy: wskazuje jednoznacznie na to, że wszystkie służby naszego państwa były doskonale świadome roszczeniowego biznesu, przez długie lata nic w tej sprawie nie robiły, a nawet usiłowały na niej zarobić. Konstrukcja całości jawi się dość przerażająco: budżet Warszawy okradała czołówka palestry (Nowaczyk był dziekanem rady adwokackiej) przy milczącym udziale sędziów i pełnej, a interesownej bezczynności służb. Prawdziwa hańba domowa, uprawiana w sercu naszej stolicy na oczach przerażonych lokatorów.
   Podejście PiSu do sprawy nacechowane jest skrajną obłudą - przez lata Kamiński (w końcu wiceprzewodniczący partii) świetnie o wszystkim wiedział, ba, prowadził poprzez Rudnickiego prywatne reprywatyzacyjne gry, by na końcu, gdy przez dziennikarzy sprawa się rypła, wziąć się za aresztowania. Identyczną obłudą cechuje się komisja Jakiego, która nieprzypadkowo jak ognia unika wezwania na świadka Jakuba Rudnickiego. "Złodziejska" - jak krzyczą paski TVP Info - reprywatyzacja miała się równie znakomicie za rządów PiSu, jak i Platformy. Ot taki proceder ponad podziałami.
Paweł Kocięba-Żabski 

wtorek, 29 stycznia 2019

Zięć kuzyna topi wielkiego stratega

   PiS wymyślił w przekazie dnia, że rozmowy Kaczyńskiego z kuzynem i jego zięciem nagrane na Nowogrodzkiej, to kluczowy dowód na jego  uczciwość godną Katona (to Morawiecki), a przy tym niebywałą przezorność. Przezorność naszego geniusza strategii sprowadza się do tego, że Jarosław powiada do ukrytego w kieszeni mikrofonu: ja chcę zapłacić, ja zapłacę (kilka milionów), ja załatwiłem kredyt ze znacjonalizowanego banku itd, itp. Nie ma tu mowy przynajmniej o jakimś "my", nieco bardziej wskazanym, skoro istnieje przecież zarząd "Srebrnej" poddany rygorom prawa handlowego. Potem zdradza, że pożądany model inwestycji to 30 procent dochodów z dwóch wież płatne regularnie "Srebrnej" do końca świata i dzień dłużej, na wzór i podobieństwo niektórych przedsięwzięć ojca dyrektora. Pozostaje nadzieja, że to przejęzyczenie, bo chodziło raczej o 30% z zysku.
   Wszyscy wiedzieli, że Jarosław to niekontrolowany król Polski, demiurg i dyktator, precyzyjnie kontrolujący całą poddaną sobie rzeczywistość. Jak często w takich przypadkach bywa, wiedzieć teoretycznie to jedno, a usłyszeć na własne uszy poufne słowa wielkiego krokodyla to drugie i zupełnie inne przeżycie. Ileż w tym wszystkim pychy, ileż pancernego przekonania, że nikt nie podskoczy, a już na pewno nie austriacki zięć ciotecznego brata, który na dżentelmeńskie słowo pierwszego Polaka zabrnął w milionowe wydatki. Przez tę właśnie pychę Jarosława przegrał on rozgrywkę z austriackim biznesmenem. Umówili się na wykonanie roboty jak biznesmeni właśnie, zaufanie wzmacniał wspólny kuzyn i teść a tu klops, bo władze Warszawy zablokowały inwestycję. Każdy inny biznesmen, nawet taki od kiosku z warzywami, wyczułby, że niezapłacone zobowiązanie to potężna mina. Każdy, ale nie Kaczyński, który przywykł, że każdy sprzeciw tłumi się w zarodku. Styl biznesowy prezesa to oryginalne połączenie ojca chrzestnego z tanim warszawskim cwaniaczkiem: jakie koszta, ja przecież nie zawierałem żadnej umowy i co mi pan zrobi?
   Ileż w tym smaczku, że podobny pasztet wywinął Kaczyńskiemu zięć Grzegorza Jacka Tomaszewskiego, wielokrotnie barwnie przedstawiany w Uchu Prezesa. Tak się właśnie wychodzi na interesach z rodziną. Kaczyński pośliznął się na skórce od banana, bo z impetem wszedł na obce sobie terytorium, a w rodzinnych spółkach zatrudnił przecież kuzyna (w radzie nadzorczej), sekretarki, kierowców, Janinę Goss i małżeństwo Lipińskich. Najzwyklej w świecie nie było komu doradzić.
   Długofalowo bardziej istotny jest cios w wizerunek i autorytet prezesa, budowany przecież na osobistej nieposzlakowanej uczciwości, ascezie symbolizowanej przez brak konta oraz braku jakichkolwiek powiązań z biznesem czy lobbystami. Ten wizerunek wali się z hukiem, tym bardziej, że wdał się on w układy mafijne, bo rodzinne i skrywane, a oparte nie o żadne normalne umowy, tylko ustne zobowiązania. Inna rzecz, że prawdziwi ojcowie chrzestni szanowali swoje słowo.     Rujnacja ascetycznego i świętego obrazka słabo oddziała na twardy trzon pisowskiego obozu, natomiast wpłynie i to mocno na zachowania kilkunastoprocentowego środka sceny, który od czterech lat skłaniał się raczej ku PiSowi. Wyznawców nic nie ruszy, natomiast ludzie myślący wyciągną wnioski. Tak jak w przypadku ośmiorniczek mniej tu chodzi o skomplikowany konkret, a zdecydowanie bardziej o obraz prezesa, ręcznie zarządzającego miliardowym interesem zbudowanym na państwowym mieniu. Święci tego raczej nie robią.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 6 grudnia 2018

Schetyna lubi pożerać, ale tu trzeba z finezją budować

   Dlaczego SLD i PSL poszły do wyborów samorządowych osobno, co kosztowało nas kilka ważnych sejmików? Ano dlatego, że obawiały się rozmycia własnej tożsamości i powolnego przejęcia struktur i działaczy przez silniejszego partnera. W tej sytuacji relacja silnej PO z sypiącą się Nowoczesną powinna być demonstracyjnym pokazem partnerstwa, z uszanowaniem potrzeb i specyfiki strony słabszej. To, co stało się w środę jest takiej mądrej i długofalowej polityki jaskrawym zaprzeczeniem - co gorsza aktem całkowicie niepotrzebnym, bo wspólny klub i tak by powstał nieco później, w elegancki i podmiotowy sposób. Oczyma duszy widzimy już, jak Czarzasty i Kosiniak-Kamysz patrząc na brutalne dorzynanie Nowoczesnej gratulują sobie wcześniejszej przezorności i zachowania dystansu. Rzecz to fatalna dla idei wielkiej koalicji obejmującej wszystkie siły antypisowskie.
   To niejedyna strata, za którą przyjdzie zapłacić Platformie słony rachunek. Formuła podmiotowej i partnerskiej koalicji jest wyborczo najzwyczajniej w świecie bardziej atrakcyjna, szczególnie dla tych, którzy zarzekali się, że na PO już nigdy więcej - a tych przede wszystkim grupowała Nowoczesna. W tej chwili ci wyborcy widzą gołym okiem, że ich formacja została brutalnie rozjechana. Po raz kolejny będziemy wymagali od nich poświęcenia własnych przekonań dla ogólnej formuły antyPiSu. Zwyczajnie nie wiemy, co zrobią i nie wie tego też przewodniczący Schetyna. Idzie tu jednak o rzecz znacznie większą: o pancerne przekonanie własnego elektoratu, że my się jednak od przeciwnika radykalnie i jednoznacznie różnimy. Oni lubują się w politycznej korupcji i wrogich przejęciach, my nie czynimy tego w żadnym wypadku. Jest bardzo charakterystyczne, że katalizatorem przejścia ośmiu posłów stała się zdrada śląskiego radnego Kałuży. Tak jakby Schetyna poczuł się dramatycznie ograny (Kałużę rekomendowała N) i musiał ostro odreagować. Nie na PiSie niestety, jeno na własnym koalicjancie.
   Pozostaje jeszcze kwestia relacji między liderami, przede wszystkim długofalowego budowania zaufania. Idzie tu o relację Gasiuk-Pihowicz/Lubnauer, ale przede wszystkim o relację Schetyny z tą ostatnią. Ona jest bowiem kluczowa i ją szczególnie uważnie obserwują potencjalni koalicjanci z SLD, PSL i mniejszych ugrupowań. Jeżeli przewodniczący PO i N objeżdżają wspólnie cały kraj, nieustannie pokazują się razem i wchodzą w demonstracyjną wręcz zażyłość, to co oznacza obecna sytuacja? Wszystko było grą pozorów i mydleniem oczu słabszemu partnerowi, a prawdziwa polityka polega na użyciu brutalnej siły i do nie jedynie się sprowadza. Jak się ma czuć w tym kontekście Barbara Nowacka, która chętnie pozowała do "trójkątnych" zdjęć obu pań z samcem alfa, a której ugrupowanie jest znacznie słabsze od Nowoczesnej? Cała konstrukcja koalicji zaczyna się chwiać w posadach i bardzo łatwo stracić może moralny mandat. Wszyscy pamiętamy przecież relacje skorpiona łączące Kaczyńskiego z jego przystawkami i straszny los Andrzeja Leppera. Takie skojarzenia mogą się okazać zabójcze dla świeżego  jeszcze projektu.
   Co do samej Katarzyny Lunauer: boleśnie i w okrutny sposób uderzyła ją własna przeszłość. Gdy wspólnie z Kamilą Gasiuk-Pihowicz pozbawiały władzy Petru, oczywiste było, że dzieje się to za poważne korzyści dla Kamili - funkcję szefa klubu i znaczne wzmocnienie pozycji w partii. Petru o ich porozumieniu zawartym w ostatniej chwili dowiedział się ostatni. Trudno uciec od oczywistej analogii: znowu korzyści dla Kamili i przy zamianie ról teraz to Lubnauer dowiaduje się o intrydze ostatnia. Ostra gra mści się na końcu bezlitośnie.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 15 listopada 2018

Dolny Śląsk: trzy wielkie grzechy Schetyny i jeden Dutkiewicza


Grzech pierwszy - pierworodny

Dolnośląski sejmik jest jedynym, w którym PiS uzyskał zdolność koalicyjną i jedynym na ścianie zachodniej, w którym od wczoraj współrządzi. Jest to macierzysty sejmik Grzegorza Schetyny i ta bolesna porażka bezpośrednio go obciąża. Na sześciu bowiem radnych Bezpartyjnych Samorządowców czterej to byli członkowie Platformy, którzy w różnym czasie się z nią pożegnali po konfliktach ze Schetyną i jego dolnośląskim otoczeniem. Konflikty te w każdym przypadku miały identyczne tło: kto nie jest wiernym i absolutnie posłusznym żołnierzem wodza, ten prędzej czy później musi odejść. Kwestią czasu pozostawała samoorganizacja "salonu odrzuconych" wsparta przez niezależnych wójtów, burmistrzów i starostów. Tę grupę, której reprezentacja w większości poszła w końcu z PiSem lider PO wyhodował sobie na własne życzenie. 
W 2013 roku antyschetynowa wewnątrzpartyjna opozycja jednoznacznie wsparta przez Tuska pokonała go na regionalnym zjeździe w Karpaczu. Odtąd województwem rządziła koalicja PO Protasiewicza i samorządowców Rafała Dutkiewicza. Gdy Schetyna wybrany został przewodniczącym Platformy natychmiast rozwiązał struktury regionalne partii i wprowadził komisarza. W efekcie w ostatniej kadencji przez dwa lata władzę sprawowała koalicja oparta o Dolnośląski Ruch Samorządowy, z PO w charakterze opozycji. Taka sama sytuacja panowała w we wrocławskiej radzie. PO weszła wprawdzie do koalicji w lipcu 2016, ale odbyło się to w wyniku kolejnego buntu radnych przeciwko Schetynie - on sam chciał obalić marszałka Przybylskiego wspólnie z PiSem. W tych warunkach poziom zaufania pomiędzy niezależnymi samorządowcami a schetynową Platformą spadł do zera, co wydało teraz zatrute owoce. Polityka brutalnej siły i oddziału wiernych żołnierzy stworzyła naturalną opozycję, która w końcu przesądziła sprawę.

Grzech drugi

Od przynajmniej dwóch kadencji prezydent Lubina Robert Raczyński tworzył formację Bezpartyjnych Samorządowców cierpliwie wykorzystującą twardą politykę szefa PO. Szybko stało się jasne, że jeżeli staną się oni języczkiem u wagi, pójdą raczej z pisowską władzą, skrzętnie targując korzyści. Klucz do władzy na Dolnym Śląsku pozostawał w rękach samorządowców skupionych w DRS i orientujących się na Rafała Dutkiewicza. Ich koalicja z KO, a nawet zwyczajne wejście na jej listy przesądziłoby zapewne sprawę i skutecznie zablokowało PiS. Przewodniczący Schetyna stwierdził w zaufanym gronie, że nie będzie negocjował z Dutkiewiczem. Oznaczało to utratę kilku mandatów decydujących o zwycięstwie.

Grzech trzeci

Kuriozalny przebieg miały same negocjacje z Bezpartyjnymi. PiS wystawił do nich premiera i szefa kancelarii z nieograniczonymi pełnomocnictwami, Schetyna zaś szefa regionalnej PO. Wyglądało na to, że pozoruje rozmowy zdając sobie sprawę z amunicji, jaką dysponuje przeciwnik. W dodatku PiS błyskawicznie przeciągnął na swoją stronę jedynego radnego startującego z listy PSL, który nie otrzymał ze strony Koalicji Obywatelskiej żadnej wiążącej propozycji. Korzyści oferowane przez negocjatorów PiS były olbrzymie: obniżenie podatku miedziowego, kilkanaście znaczących inwestycji, wreszcie posady w skarbowych spółkach. Tej ofercie negocjatorzy KO nie przeciwstawili żadnej sensownej kontrpropozycji. Pozostał moralny nacisk na Bezpartyjnych, którego skuteczność osłabiała jednak świeża pamięć o traktowaniu przez Schetynę.

Grzech Rafała Dutkiewicza

Wśród niezależnych samorządowców od dłuższego czasu dominowały dwie grupy: skupiona wokół Dutkiewicza i marszałka Przybylskiego oraz właściwi Bezpartyjni Samorządowcy prezydenta Lubina Roberta Raczyńskiego. Decydujące okazało się zachowanie liderów. Raczyński parł do celu jak czołg, Dutkiewicz się wahał i hamletyzował. W czerwcu ogłosił budowanie własnej listy, w lipcu się z tego wycofał, w sierpniu powrócił do tego projektu. W międzyczasie jednak Przybylski zawarł sojusz z Raczyńskim i stało się jasne, że ta konstrukcja przechwyci antypartyjny elektorat. Po raz kolejny okazało silę, że polityka nie znosi próżni, a kluczowa jest konsekwencja i tempo działania.
Podsumowując: podzielam moralne oburzenie Obywateli RP i Józefa Piniora na sojusz samorządowców z siłą jawnie antysamorządową i demolującą państwo - stanowi on jednak bezpośredni skutek polityki prowadzonej latami przez przewodniczącego PO. Twarda i bezwzględna gra przynosi efekty w warunkach dominacji, staje się natomiast przekleństwem, gdy staje się zależnym od jej niegdysiejszych ofiar.
Paweł Kocięba-Żabski

poniedziałek, 12 listopada 2018

Dutkiewicz zwala na policję, policja na Dutkiewicza

   Mam to głęboko w dupie - tak były ksiądz Międlar zareagował na rozwiązanie wrocławskiego marszu faszystów ("narodowców") i kiboli. Jak powiedział, tak zrobił: po tak zwanym rozwiązaniu Rybak z Międlarem jeszcze dobrą godzinę szczuli na Unię Europejską, a zebrani na wrocławskim rynku wyśpiewywali w nos policjantom, że "zawsze i wszędzie policja jebana będzie". Wykrzykiwali im to triumfalnie w twarz, zdając sobie świetnie sprawę z ich pełnej bezradności gwarantującej własną bezkarność.
   Co tak naprawdę oznacza rozwiązanie marszu? Kto i w jaki sposób bierze odpowiedzialność za dalszy ciąg wydarzeń? Odpowiedzi są proste jak budowa cepa: nic to nie znaczy i nikt nie bierze żadnej odpowiedzialności. Po "rozwiązaniu" impreza trwa w najlepsze, a policja boi się nawet legitymować, nie mówiąc o zatrzymaniu kogokolwiek. Skoro tak, naprawdę lepiej już niczego nie rozwiązywać, aby uniknąć całkowitego samoośmieszenia. 
   W międzyczasie obserwatorzy z ratusza zostali wypchnięci z marszu (sic!) i przez dłuższy czas nie byli w stanie przekazać organizatorom informacji o "rozwiązaniu". Stało się to dobrą godzinę po odpaleniu pierwszych rac i ponad pół godziny po obrzuceniu petardami i butelkami protestujących Obywateli RP, Strajku Kobiet i przypadkowych przechodniów. Dutkiewicz, który groźnie zapowiadał, że rozwiąże manifestację po odpaleniu pierwszej racy, oskarża teraz policję, że nie chciała pomóc obserwatorom ratusza. Policja naturalnie temu kategorycznie zaprzecza i wchodzimy w stan dość żałosnej groteski według dziecinnego schematu "to nie ja, to ty", gdy niespodziewanie mama wróciła do domu. Raczej nie powołamy w tej sprawie komisji śledczej, a przerzucanie się odpowiedzialnością przez dwie poważne instytucje kompletnie podrywa ich autorytet. Narodowców zaś ostatecznie upewnia, że to wszystko pic - fotomontaż.
   Przy trzech (dla policji zaledwie) ofiarach krewkich kiboli rzecznik komendy wojewódzkiej bezczelnie oświadcza, że "nie doszło do zbiorowego naruszenia porządku publicznego". Strach pomyśleć, co przez to naruszenie rozumie. Delikwenta, który rzuca butelką, po prostu się zatrzymuje, a nie czeka, aż będzie ich stu. To raczej logiczne, ale rzecznik z komendantem idą w zaparte. Policja sprawowała nad wszystkim kontrolę, wysłuchując bluzgów na własny temat i bacznie obserwując palenie unijnych flag. Taka kontrola to czysta przyjemność - równie dobrze wszyscy funkcjonariusze mogli udać się na L-4. Swoją drogą w takich sytuacjach zawsze uderza bezradność i strachliwość tych samych facetów, którzy na komisariatach są twardzi i nie znają litości nie tylko wobec Stachowiaka.  
   Jaki długofalowy skutek przyniesie to żałosne wydarzenie? Narodowcy i kibole poczuli się wydatnie wzmocnieni, bo nic tak nie buduje jak "bohaterska" legenda. Oto lewactwo, policja i władza chciały nas zablokować, a myśmy się nie ugięli i ostatecznie zwyciężyli. Trzeba było widzieć, jak po imprezie przywódcy kiboli dziękowali Międlarowi za zwycięskie przywództwo. Dokładnie o to mu chodziło - o blask i nimb wodza, który się lewactwu nie kłania.
   Z agresywnym tłumem na sterydach możliwe są dwie strategie: pozostawić ich w spokoju, pilnując jedynie, żeby nie zdemolowali miasta albo mądrze i sprawnie użyć siły i wymusić przestrzeganie prawa. Wersja pośrednia, w której napinamy muskuły, by po chwili czmychnąć w krzaki, to wariant samobójczy. Jeśli już rozwiązywać marsz, to po pierwszych incydentach, nie pod sam koniec, gdy ma to charakter czysto symboliczny.
Paweł Kocięba-Żabski



sobota, 10 listopada 2018

Czy w imię narodowej jedności Duda z Morawieckim będą za chwilę świętować urodziny Hitlera

   Pałac prezydencki długie trzy tygodnie negocjował  z ONRem warunki udziału Dudy w marszu - no jednak z dużej litery - Niepodległości. O marszu, jego organizatorach i dominujących uczestnikach wiemy wszystko od wielu lat. To, co się zmieniło ostatnio to ocierająca się o sto tysięcy frekwencja. Reszta to stałe faszystowskie elementy gry: rodzima biała Polska katolicka, europejska white power, wypierdalać z uchodźcami, raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę - lista jest długa i dajmy już spokój ponurym cytatom. Pałacowi negocjacje się nie powiodły dokładnie z tego powodu: narodowcy nie zgodzili się na żadne ingerencje w treść transparentów i haseł, zapraszali za to prezydenta do udziału na swoich warunkach. Duda ze zrozumiałych względów odmówił, ale okazało się to całkowicie pozorne, gdy do gry weszła Hanna Gronkiewicz-Waltz.
   Kiedy na podstawie zeszłorocznych doświadczeń zakazała marszu, błyskawicznie wyszło na jaw, że spór dotyczył głównie zachodniej opinii publicznej, broń Boże istoty sprawy. Gronkiewicz to wróg oczywisty, narodowcy to jedynie nieco zbłąkana rodzina, bliska sercu oraz naturalnemu wyczuciu polityki i estetyki. Główny negocjator ze strony premiera minister Dworczyk zastrzegł się od razu i na gorąco, że wszystkie ustalenia z ONR-em są ustne. Co to znaczy? Nic nie zostało uzgodnione na twardo, kibole zrobią dokładnie to, na co im przyjdzie ochota. Nazistowskie treści pojawią się w państwowym anturażu, pod ochroną wojska i żandarmerii, w pełnym majestacie Rzeczypospolitej. Nie wierzę w to, żeby :antysystemowcy od tego się powstrzymali, zresztą uwaga służb będzie skierowana głównie na okoliczne dachy i okna, żeby nikt nie upolował naszych oficjeli z głową państwa i premierem na czele.
   Taką jedność zobaczymy w setną rocznicę: pisowska władza państwowa z jednej strony, tuż obok Bosak z Tumanowiczem, a w duchowej komunii z nimi Międlar z Rybakiem. Nie sądzę, żeby był to efekt zamierzony i strategiczny. Najzwyczajniej w świecie zwyciężyło polskie lenistwo i zaniechanie - przez dwa lata wysokie kancelarie szykowały eventy za drobne 200 milionów, naturalnie nikt nie pomyślał o wydarzeniu najliczniejszym, a więc siłą rzeczy centralnym. Ludzie Dudy grzecznie prosili, narodowcy konsekwentnie odmawiali, wreszcie prezydent Warszawy powiedziała: sprawdzam. Wtedy okazało się, że prezydent z premierem pójdą ramię w ramię z narodowcami, a gwarancją braku faszyzmu będzie ustne ustalenie na niezbyt wysokim szczeblu. Duda z Morawieckim stali się w ten sposób zakładnikami kiboli, którzy powinni być z tego powodu mocno szczęśliwi. Zrobią władzy numer, nie zrobią: myślę, że po kolejnej setce antysystemowość zwycięży i jednak zrobią.
   Żeby było jasne: nikt nie będzie im wyrywał transparentów i ani wyciągał z tłumu skandujących. Post factum organizatorzy się od "niepokornych" odetną, a policja zrobi ze swoimi nagraniami dokładnie to samo, co ostatnio.
  W przyszłym roku nie będziemy raczej świętować wspólnie urodzin Adolfa, ale szlak został przetarty. Na oczach Europy i świata Polska liberalna i demokratyczna staje naprzeciw maszerujących wspólnie PiSu i brunatnych kiboli. To, że nie było to zamierzone, pogarsza tylko sprawę.
Paweł Kocięba-Żabski 

piątek, 22 czerwca 2018

Wrocław: koniec wielkiej epoki i początek nie wiadomo czego - cz.1 o sejmiku

   Wrocław od trzydziestu lat jawił się samorządową dumą naszego kraju, pozostającą zresztą pod rządami dynastycznymi: Zdrojewski, Huskowski, Dutkiewicz. Wszyscy trzej z jednego opozycyjnego łona, towarzysko i ideowo z jednej niedużej rodziny. Wszystkie idylle kończą się raczej prędzej niż później, ta i tak trwała przynajmniej o dekadę za długo. Dlaczego? Bo dynastia, jak to w w schyłkowych organizmach bywa, obrosła tłuszczykiem chytrych a bezwzględnych totumfackich, zainteresowanych wszystkim oprócz dobra wrocławskiej wspólnoty. Z tego też powodu obecna bitwa o Festung Breslau wcale nie jest tak moralnie prosta i oczywista, jak mogłoby się z zewnątrz wydawać.
   Główni gracze - Schetyna i obecny prezydent Dutkiewicz - znają się jak łyse konie jeszcze z wczesnego KLD. Rafał Dutkiewicz za namową Schetyny kandydował nawet z listy KLD do senatu w 1993 roku, nie można więc mówić o braku komunikacji między nimi. Kanały komunikacyjne są liczne i drożne, chemii za to między panami nawet na lekarstwo. I nie dziwota, bo przy wszelkich różniących ich pozorach - Dutkiewicz to wszakże katolicki (a jednak światły) intelektualista, autor licznych, acz mocno drewnianych fraszek, za to Schetyna dysponuje zasłużonym wizerunkiem brutalnego killera od brudnej roboty przy Tusku - to jednak mimowolnie wspólna praktyka konsekwentnego budowania osobistego dworu, forsowania wiernych miernot oraz nieznoszenie żadnej krytyki łączy ich niemalże jak syjamskich braci. Skoro tak, to porozumieć się nie mogli i nie nie mogą, bo przecież słońce na nieboskłonie krąży tylko jedno. Efekt znamy: Schetyna za punkt honoru uznał przeforsowanie we Wrocławiu swojego kandydata(tki), a w konsekwencji dogłębne rozliczenie i upokorzenie Rafała; Dutkiewicz natomiast, znany z nieszczęśliwej ręki do współpracowników, stawia i w mieście i w województwie na konfrontację z Grzesiem.  Wszystko jedno, jakim kosztem i co znacznie gorsze - wszystko jedno również, czy z jakimkolwiek długofalowym politycznym sensem.
   Sytuację w województwie (samorządowym) opisujemy tyleż z przykrością, co z nieuchronnym deja vu: Dutkiewicz od dłuższego czasu skutecznie rozbija antyschetynowy ruch obywatelski, nie podejmując się natomiast wzięcia pełnej odpowiedzialności za ten projekt; odbywa się to na zasadzie wręcz dziecinnej: ma być po mojemu, a jeśli nie - zabieram swoje zabawki i obrażony odchodzę. W tej chwili Dolnośląski Ruch Samorządowy, zbudowany przez byłych platformersów zbuntowanych przeciwko brutalnym metodom lidera, próbuje jednoczyć się z Bezpartyjnymi Samorządowcami prezydenta Lubina Roberta Raczyńskiego, a obrażony - właśnie tak,  zupełnie jak w piaskownicy - prezydent Wrocławia tworzy listę odrębną. Oficjalny powód: Dutkiewicz nie akceptuje kandydata na prezydenta Wrocławia Jerzego Michalaka, którego DRS desygnował w grudniu. - Wycofacie Michalaka, pójdziemy razem - powiada Dutkiewicz. - Nie wycofacie, idziemy osobno. Pójście osobno jest politycznym idiotyzmem, za to przedmiot sporu - Jerzy Michalak - to dla odmiany były wrocławski radny, jeszcze niedawno wielki faworyt Dutkiewicza, jego nieoficjalny - za to wielokrotnie namaszczany - delfin i następca. Jak to zawsze u Dutkiewicza, panowie nagle się pokłócili na amen i teraz województwo ma cierpieć za czysto wrocławski spór ojca z synem. Nie trzeba dodawać, że pozastołeczna część województwa patrzy na ten spór z obrzydzeniem: panowie szlachta kłócą się w rodzinie, a my i nasze sprawy nie mają z tym nic wspólnego.
   Silne osobowości z bogatej północy i biednego południa województwa - prezydent Lubina Raczyński oraz prezydent Wałbrzycha Roman Szełemej - patrzą na ten żałosny spektakl i kiwają głowami. Wrocław w żadnym wypadku nie zachowa w tej sytuacji autorytetu budującego regionalną wspólnotę. Szełemej buduje ją poprzez osobne negocjacje z Brukselą biednego - wałbrzyskiego i jeleniogórskiego - południa województwa, głównie gmin skupionych w aglomeracji wałbrzyskiej. Raczyński zaś pozostaje niekwestionowanym samorządowym przywódcą KGHM, czyli bogatej północy. Wszystkich za to pogodzi w sejmiku Grzegorz Schetyna, który - korzystając ze skłócenia ruchów obywatelskich - pewnie zmierza po sejmikowe zwycięstwo. Na 36 mandatów weźmie pewnie 16, co oznacza absolutną dominację i pewne rozdawanie kart. Do koalicji potrzebuje trzech radnych: zapewne dwóch eseldowców i kogoś z grona niegdysiejszych buntowników. PiS ma szansę na 14 mandatów i nie posiada wystarczającej zdolności koalicyjnej: mógłby liczyć na Raczyńskiego, ale jego Bezpartyjni Samorządowcy wezmą co najwyżej dwa mandaty.
Wniosek nasuwa się jeden, niespecjalnie zresztą ponury, raczej z gatunku oczywistych: polityka jest sztuką długofalową, premiującą wytrwałość oraz cierpliwość, nie znosi natomiast pajacowania ani megalomanii.       
cdn.