Forsowane przez Obywateli RP prawybory w obozie demokratycznym mające wyłonić jednego kandydata i wspólną listę przed wyborami samorządowymi
nie odbyły się nigdzie, co znakomicie zilustrowało przewidywania
sceptyków, a mocno zdołowało entuzjastów. Dlaczego nigdzie? Bo
poza paroma wyjątkami samorządowcy i kandydaci na samorządowców
ich nie chcieli, wychodząc z oczywistego dla nich założenia, że
jeżeli jest w gminie kilka komitetów, to trzeba do końca –
dosłownie, czyli nawet do końca czerwca i dłużej – próbować przeciągnąć
je na swoja stronę, oferując jedynki w radzie, funkcję zastępców
burmistrza czy prezydenta, biorące miejsca w radzie powiatu,
wreszcie lukratywne stanowiska. Na zachodzie kraju, gdzie lęk przed
PiSem nie zdominował jeszcze rozgrywki, była to sytuacja powszechna, która
stawiała prawybory z ich sztywnym wielotygodniowym terminarzem na
pozycji całkowicie przegranej.
Jedynie gdy rywale pójdą w zaparte
Zdecyduję się na udział w
prawyborach, jeżeli mi rywale ostatecznie odmówią – powtarzali
włodarze średnich miast na zachodniej ścianie; ta ostateczna
odmowa przeciągała się w nieskończoność, a wstępne deklaracje
(było ich kilkanaście) okazywały się iluzoryczne. Sedno odmowy
tkwiło w przekonaniu burmistrzów i prezydentów – oraz
aspirujących do tej roli – że sprawa objęcia urzędu oraz
kolejności na liście jest zdecydowanie zbyt poważna, aby
decydowali o niej ot tak po prostu obywatele. To potężne narzędzie
władzy i wpływu, dobre miejsce na liście stanowi przecież
przedmiot nieformalnych przetargów, wręcz handlu: nie ma w tym
układzie żadnego miejsca na idealizm, identycznie zresztą jak w
przypadku partyjnych bossów na arenie ogólnopolskiej.
Gdy my naiwnie przekonywaliśmy do
oddania ludziom kluczowej decyzji o kandydacie i kolejności na
liście, samorządowcy patrzyli na nas z rosnącym zdumieniem.
Przecież to prawdziwa istota władzy, jej bezwzględnie oddać nie
wolno! Na zachód od Wisły pisowski straszak działał słabo,
jednocześnie podejście faworytów do niepisowskich rywali streścić
można w prostej alternatywie: przeciągnąć na swoją stronę i
zwasalizować albo wyeliminować poprzez haki i nieformalną presję.
Prawyborcza logika otwartego starcia przy podniesionej kurtynie
sromotnie przegrywała ze strategią brutalniejszą i wielokrotnie
przetestowaną.
Niewiele lepiej wyglądała sytuacja w
gminach, w których burmistrz albo lider miejscowej opozycji chciał
przeprowadzić prawybory z powodów ideowych. Wprawdzie nie od razu,
ale po kilku tygodniach okazywało się, że główni rywale w to nie
wchodzą, a bez ich udziału cała operacja traci rację bytu. Sęk w
tym, że ideowców w gminie czy powiecie winno być przynajmniej
dwóch, jeszcze lepiej trzech. Ostatecznie tego warunku nie udało
się spełnić nigdzie, niezależnie od tego, czy chodziło o
lokalnych przedstawicieli partii czy komitety społeczne.
Facet z aparatem
Na wschód od Wisły sprawa przybierała
obrót kompletnie inny, choć wcale nie weselszy. Tutaj wszyscy
rozumieli wartość jednego kandydata i jednej listy wyłonionej w
prawyborach, natomiast przeważała proza życia, trudna do
zrozumienia dla człowieka z Dolnego Śląska czy Pomorza. Gdy w biurze
opozycyjnego posła zbierały się wszystkie miejscowe siły, a więc
powiatowe władze partii oraz KOD i stowarzyszenia, palącej
potrzeby wspólnej listy nie negował nikt - ta kwestia od pierwszej
chwili stanowiła aksjomat. Skoro tak, to tworzymy komitet
prawyborczy i działamy z otwartą przyłbicą? W żadnym wypadku.
Rzecz rozbijała się nieodmiennie o to, że pisowska władza z
pewnością postawi przed drzwiami prawyborczego lokalu człowieka z
aparatem i to z naddatkiem wystarczy do zdławienia frekwencji. Czyli
we właściwych wyborach, za kotarą i bez kamery, pisowca można w
miarę bezpiecznie skreślić, za to w lokalu prawyborczym głosować
bezpiecznie się nie da. Długie ręce władzy dosięgną niechybnie
śmiałka, a każdy w powiatowym ośrodku we wschodniej Polsce ma coś
do stracenia. W pierwszym rzędzie dotyczy to pracowników ratusza i
komunalnych spółek, ale również nauczycieli, drobnego biznesu,
nie mówiąc już o klientach pomocy społecznej. Ten hipotetyczny
delikwent z aparatem będzie nam się śnił długo po nocach.
Sprawa sejmików wojewódzkich od
samego początku była zdecydowanie dwudzielna: tak jak nie ulegała
najmniejszej wątpliwości twarda potrzeba jednej demokratycznej
listy, tak jasne było, że bez zaangażowania partii literalnie nic
nie zrobimy. Nie ta polityczna oraz logistyczna skala. Nie było
sensu organizować prawyborczego komitetu przeciwko partiom (choć do
tej pory robili to z powodzeniem lubińscy Bezpartyjni Samorządowcy,
czerpiący jednak środki z bogatych miedziowych samorządów), można
było jedynie partie przekonywać i wywierać na nie społeczny i
medialny nacisk. O tym ostatnim mogliśmy zapomnieć, bo
mainstreamowe media zajęły wobec prawyborów postawę „non est”.
Czyli przechodzimy nad zjawiskiem do porządku dziennego, traktując
je jako umysłową aberrację. Dlaczego? Chyba dlatego, że liderzy
opinii uznali akcję prawyborczą za uderzenie w autorytet oraz przywództwo partyjnej
opozycji, która i bez tego ma przecież dosyć kłopotów.
Oddalibyśmy Podkarpacie, oddamy pół
kraju
Skutki sejmikowego zaniechania szykują
się opłakane: w przypadku wspólnej listy demokratów oddali by oni
PiSowi jedynie Podkarpackie, wobec osobnego startu PSL i lewicy
stracimy zapewne połowę województw. Podobna perspektywa, choć
całkowicie jednoznaczna i potwierdzona badaniami, w najmniejszym
stopniu nie wzrusza baronów chociażby PSL, nie przekonuje też
Czarzastego do sojuszu z Koalicją Demokratyczną. Interes
partykularny ponad wszystko, choć i on wydaje się w tym położeniu
trudno definiowalny. Nie, bo nie!
Na koniec nieuchronne pytanie, czy było
warto zbierać te wszystkie guzy i sińce, robiąc za dyżurnego
wariatuńcia. Odpowiedź może być pozytywna wyłącznie w jednym
kontekście. Prawybory samorządowe wprost zależały, wisiały wręcz
na zgodzie i czynnym udziale lokalnych graczy. Gdy owi gracze uznali
przedsięwzięcie za osobiście nieopłacalne (odwieczne pytanie „a
co ja i moje zaplecze będziemy z tego mieli, ale konkretnie
proszę!”), utopili je jednym ruchem, realizując własną
tradycyjną strategię. Prawybory parlamentarne będą rządziły się
logiką dokładnie odwrotną – zapraszamy do nich wszystkich
demokratów przekonanych do idei, po czym przeprowadzamy je w każdym
przypadku, bez względu na to, czy zainteresowanych podmiotów będzie
trzy czy trzydzieści. Słowem trzymamy karty w ręku i nie zależymy
od niczyjego kaprysu.
A wtedy doświadczenia z
zimowo-wiosennej akcji prawyborczej zaczną wreszcie procentować:
każdy nabity guz i siniak oszczędzi nam prostych błędów w nowej
odsłonie. Dlatego niczego nie wolno żałować, nawet jeżeli w tej
chwili dominuje gorycz porażki.
Paweł Kocięba-Żabski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz