wtorek, 5 czerwca 2018

Prawybory (chwilowo?) zgniecione przez polską rzeczywistość


   Forsowane przez Obywateli RP prawybory w obozie demokratycznym mające wyłonić jednego kandydata i wspólną listę przed wyborami samorządowymi nie odbyły się nigdzie, co znakomicie zilustrowało przewidywania sceptyków, a mocno zdołowało entuzjastów. Dlaczego nigdzie? Bo poza paroma wyjątkami samorządowcy i kandydaci na samorządowców ich nie chcieli, wychodząc z oczywistego dla nich założenia, że jeżeli jest w gminie kilka komitetów, to trzeba do końca – dosłownie, czyli nawet do końca czerwca i dłużej – próbować przeciągnąć je na swoja stronę, oferując jedynki w radzie, funkcję zastępców burmistrza czy prezydenta, biorące miejsca w radzie powiatu, wreszcie lukratywne stanowiska. Na zachodzie kraju, gdzie lęk przed PiSem nie zdominował jeszcze rozgrywki, była to sytuacja powszechna, która stawiała prawybory z ich sztywnym wielotygodniowym terminarzem na pozycji całkowicie przegranej.

Jedynie gdy rywale pójdą w zaparte

   Zdecyduję się na udział w prawyborach, jeżeli mi rywale ostatecznie odmówią – powtarzali włodarze średnich miast na zachodniej ścianie; ta ostateczna odmowa przeciągała się w nieskończoność, a wstępne deklaracje (było ich kilkanaście) okazywały się iluzoryczne. Sedno odmowy tkwiło w przekonaniu burmistrzów i prezydentów – oraz aspirujących do tej roli – że sprawa objęcia urzędu oraz kolejności na liście jest zdecydowanie zbyt poważna, aby decydowali o niej ot tak po prostu obywatele. To potężne narzędzie władzy i wpływu, dobre miejsce na liście stanowi przecież przedmiot nieformalnych przetargów, wręcz handlu: nie ma w tym układzie żadnego miejsca na idealizm, identycznie zresztą jak w przypadku partyjnych bossów na arenie ogólnopolskiej.
   Gdy my naiwnie przekonywaliśmy do oddania ludziom kluczowej decyzji o kandydacie i kolejności na liście, samorządowcy patrzyli na nas z rosnącym zdumieniem. Przecież to prawdziwa istota władzy, jej bezwzględnie oddać nie wolno! Na zachód od Wisły pisowski straszak działał słabo, jednocześnie podejście faworytów do niepisowskich rywali streścić można w prostej alternatywie: przeciągnąć na swoją stronę i zwasalizować albo wyeliminować poprzez haki i nieformalną presję. Prawyborcza logika otwartego starcia przy podniesionej kurtynie sromotnie przegrywała ze strategią brutalniejszą i wielokrotnie przetestowaną.
   Niewiele lepiej wyglądała sytuacja w gminach, w których burmistrz albo lider miejscowej opozycji chciał przeprowadzić prawybory z powodów ideowych. Wprawdzie nie od razu, ale po kilku tygodniach okazywało się, że główni rywale w to nie wchodzą, a bez ich udziału cała operacja traci rację bytu. Sęk w tym, że ideowców w gminie czy powiecie winno być przynajmniej dwóch, jeszcze lepiej trzech. Ostatecznie tego warunku nie udało się spełnić nigdzie, niezależnie od tego, czy chodziło o lokalnych przedstawicieli partii czy komitety społeczne.

Facet z aparatem

   Na wschód od Wisły sprawa przybierała obrót kompletnie inny, choć wcale nie weselszy. Tutaj wszyscy rozumieli wartość jednego kandydata i jednej listy wyłonionej w prawyborach, natomiast przeważała proza życia, trudna do zrozumienia dla człowieka z Dolnego Śląska czy Pomorza. Gdy w biurze opozycyjnego posła zbierały się wszystkie miejscowe siły, a więc powiatowe władze partii oraz KOD i stowarzyszenia, palącej potrzeby wspólnej listy nie negował nikt - ta kwestia od pierwszej chwili stanowiła aksjomat. Skoro tak, to tworzymy komitet prawyborczy i działamy z otwartą przyłbicą? W żadnym wypadku. Rzecz rozbijała się nieodmiennie o to, że pisowska władza z pewnością postawi przed drzwiami prawyborczego lokalu człowieka z aparatem i to z naddatkiem wystarczy do zdławienia frekwencji. Czyli we właściwych wyborach, za kotarą i bez kamery, pisowca można w miarę bezpiecznie skreślić, za to w lokalu prawyborczym głosować bezpiecznie się nie da. Długie ręce władzy dosięgną niechybnie śmiałka, a każdy w powiatowym ośrodku we wschodniej Polsce ma coś do stracenia. W pierwszym rzędzie dotyczy to pracowników ratusza i komunalnych spółek, ale również nauczycieli, drobnego biznesu, nie mówiąc już o klientach pomocy społecznej. Ten hipotetyczny delikwent z aparatem będzie nam się śnił długo po nocach.
   Sprawa sejmików wojewódzkich od samego początku była zdecydowanie dwudzielna: tak jak nie ulegała najmniejszej wątpliwości twarda potrzeba jednej demokratycznej listy, tak jasne było, że bez zaangażowania partii literalnie nic nie zrobimy. Nie ta polityczna oraz logistyczna skala. Nie było sensu organizować prawyborczego komitetu przeciwko partiom (choć do tej pory robili to z powodzeniem lubińscy Bezpartyjni Samorządowcy, czerpiący jednak środki z bogatych miedziowych samorządów), można było jedynie partie przekonywać i wywierać na nie społeczny i medialny nacisk. O tym ostatnim mogliśmy zapomnieć, bo mainstreamowe media zajęły wobec prawyborów postawę „non est”. Czyli przechodzimy nad zjawiskiem do porządku dziennego, traktując je jako umysłową aberrację. Dlaczego? Chyba dlatego, że liderzy opinii uznali akcję prawyborczą za uderzenie w autorytet oraz przywództwo partyjnej opozycji, która i bez tego ma przecież dosyć kłopotów.

Oddalibyśmy Podkarpacie, oddamy pół kraju

   Skutki sejmikowego zaniechania szykują się opłakane: w przypadku wspólnej listy demokratów oddali by oni PiSowi jedynie Podkarpackie, wobec osobnego startu PSL i lewicy stracimy zapewne połowę województw. Podobna perspektywa, choć całkowicie jednoznaczna i potwierdzona badaniami, w najmniejszym stopniu nie wzrusza baronów chociażby PSL, nie przekonuje też Czarzastego do sojuszu z Koalicją Demokratyczną. Interes partykularny ponad wszystko, choć i on wydaje się w tym położeniu trudno definiowalny. Nie, bo nie!
   Na koniec nieuchronne pytanie, czy było warto zbierać te wszystkie guzy i sińce, robiąc za dyżurnego wariatuńcia. Odpowiedź może być pozytywna wyłącznie w jednym kontekście. Prawybory samorządowe wprost zależały, wisiały wręcz na zgodzie i czynnym udziale lokalnych graczy. Gdy owi gracze uznali przedsięwzięcie za osobiście nieopłacalne (odwieczne pytanie „a co ja i moje zaplecze będziemy z tego mieli, ale konkretnie proszę!”), utopili je jednym ruchem, realizując własną tradycyjną strategię. Prawybory parlamentarne będą rządziły się logiką dokładnie odwrotną – zapraszamy do nich wszystkich demokratów przekonanych do idei, po czym przeprowadzamy je w każdym przypadku, bez względu na to, czy zainteresowanych podmiotów będzie trzy czy trzydzieści. Słowem trzymamy karty w ręku i nie zależymy od niczyjego kaprysu.
   A wtedy doświadczenia z zimowo-wiosennej akcji prawyborczej zaczną wreszcie procentować: każdy nabity guz i siniak oszczędzi nam prostych błędów w nowej odsłonie. Dlatego niczego nie wolno żałować, nawet jeżeli w tej chwili dominuje gorycz porażki.
Paweł Kocięba-Żabski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz