Od studenckich lat z niesłabnącą uwagą obserwuję zjawisko klasycznie polskie, którego próżno szukać wśród aborygenów czy papuaskich łowców głów. Badacze polskich osobliwości nazywają je różnie: wtórnym kretynizmem grupowym, zaawansowanym kretynizmem wspólnotowym, wszakże jego drastycznych symptomów nie sposób pomylić z niczym innym na Bożym świecie. Boleśnie dotyka ono Polaka bez względu na status, iloraz inteligencji, majątek czy formalne wykształcenie; niewątpliwie ze szczególną jaskrawością uderza u ludzi skądinąd osobiście bystrych, życiowo zaradnych i umiejących znakomicie zadbać o siebie i rodzinę.
Moje pierwsze wspomnienie naszego wspólnotowego paradoksu pochodzi ze studiów właśnie. Na drugim roku zorganizowano nam zebranie, którego zasadniczym celem było jak najwygodniejsze dla ludzi ułożenie planu ćwiczeń i wykładów. Naturalnie, jak w to naszym kraju, każdy chciał kompletnie czegoś innego, ale już po dwóch godzinach zażartych kłótni doszliśmy do z grubsza wspólnych ustaleń. Wtedy na salę wkroczyli dwaj globtroterzy słabo znani reszcie kolegów, bowiem swój czas dzielili pomiędzy import indyjskich sukienek oraz tajskiej biżuterii; pojawiali się więc na wydziale sporadycznie, głównie w dziekanacie, w którym obdarowywane sowicie panie załatwiały im stosowne wpisy do indeksów. Ci dwaj geniusze międzykontynentalnego w końcu biznesu (szeptało się też o twardych narkotykach) w przeciągu pięciu minut rozpieprzyli nam spotkanie dokumentnie, żądając rzeczy sprzecznych wewnętrznie, niemożliwych z założenia i wzajemnie się wykluczających. Zachowywali się przy tym tak, jakby innych grup i roczników nie było w ogóle na świecie, a im samym od lat działa się konsekwentnie niewypowiedziana krzywda. Błyskawicznie tą manierą zarazili pozostałych: zakończone już (pozornie) swary rozgorzały na powrót z nową dynamiką, a w efekcie opiekun roku wyznaczył nam plan arbitralnie i bez żadnych konsultacji.
Dziś, po trzydziestu pięciu latach, odczuwam identyczne wibracje przechodząc płynnie z wzorcowo prowadzonej rodzinnej firmy (z gruntu polskiej kapitałowo i zarządczo) choćby na dworzec kolejowy, do szpitala, czy na najbliższy komisariat. Ci sami rodacy zachowują się w tych miejscach kompletnie inaczej, są po prostu innymi ludźmi wewnątrz wytyczonej przez podświadomość mentalnej zagrody i poza jej zaklętym kręgiem. W "swojej' firmie ład, prężna krzątanina, każdy zna swoje miejsce, zadania na pojutrze i te za dwa tygodnie wyrecytuje wyrwany ze snu o drugiej w nocy. Na pobliskim dworcu zaś nikt nie jest stanie pojąć przyczyny notorycznych godzinnych opóźnień z sąsiedniej miejscowości (za które od niedawna niechętnie i bezosobowo przepraszają pasażerów, głosem mocno jednak obrażonym). Kolejka na szpitalnym SORze jest zawsze piętnastogodzinna, a nieszczęsny pacjent żyje z dotkliwą świadomością, że gdyby tak znienacka do systemu dosypać tak ze trzydzieści miliardów, wydłużyłaby się ona szybko do szesnastu i pół. Nie o pieniądze tu bowiem chodzi, jeno o ich nieszczęsny publiczny charakter. O policjantach szkoda już wspominać: zajmują się głównie produkcją sławetnych służbowych notatek, które ostatnio - to nowość - przepisują pracowicie z prywatnych tabletów. Nietrudno policzyć: cztery notatki z zajść doskonale nieistotnych po dwie godziny każda i już czas na zasłużony fajrant.
Kraj nasz jest precyzyjnie dwudzielny, każda z części pozostaje w innej epoce i zdecydowanie na innej planecie. Jedna w Unii Europejskiej XXI wieku, druga gdzieś pomiędzy schyłkowym PRL-em a epoką saską. Żadne unijne szkolenia, żadne miliardy wydane przez Brukselę na miękki - a jakże - kapitał społeczny - tego nie zmienią; ba, na opisanym powyżej obrazie nie pozostawią najmniejszej choćby rysy. Tu jest panie zagroda, a tam ziemia niczyja.
Bardzo ciekawy jest wpływ naszej narodowej dychotomii (schizofrenii?) na partie i całą scenę polityczną. Same partie, bez względu na orientację, pozostają wyraźnie wewnątrz mentalnej zagrody: wszystko chodzi jak Pan Bóg przykazał, zarówno w modelu wodzowskim (PO, PiS, SLD), jak i oligarchiczno-baronowskim (PSL). Za to nasi liderzy opuszczają natychmiast bezpieczną zagrodę, gdy przychodzi do budowania efektywnej koalicji przeciwko partii dominującej. Ostatnio mamy znakomitą możliwość obserwacji tego fenomenu przy okazji szykowania starcia PiSu z antyPiSem w sejmikach wojewódzkich. Szczegółowe badania wykonane na dużych próbach w szesnastu województwach przynoszą opozycyjnym liderom obraz całkowicie jednoznaczny: wspólny obóz PO-N-PSL-SLD-niezależni bierze wszystko szturmem, z wyjątkiem Podkarpacia. Nawet dwa bloki PO-N i SLD-UED-PSL oddadzą pisowskiej władzy co najwyżej cztery województwa. I co, cieszą się i biorą to? Otóż w żadnym wypadku, bo rzecz dzieje się i rozgrywa poza zagrodą.
Peeselowscy baronowie za diabła nie pójdą z Czarzastym, a ten z kolei w żadnym wypadku nie dołączy do Schetyny, obawiając się bycia pożartym na wzór i podobieństwo Kasi Lubnauer. Wszelka racjonalność politycznych zachowań i decyzji kończy się w tym miejscu i urywa, jak nożem uciął. Wkroczyliśmy na ziemię niczyją, na której PiS dostanie za bezdurno piękną premię w postaci ośmiu, a może i więcej sejmików, z wielkimi unijnymi pieniędzmi w Regionalnych Programach Operacyjnych.
Rzekłby kto, że zwycięża tu interes partykularny. Wierutna bzdura - zarówno interes ugrupowania, liderów, jak i działaczy średniego szczebla jest jeden i do bólu klarowny: wziąć władzę, stanowiska w zarządach i prezydiach sejmików oraz związane z tym frukta. Każdy przytomny obserwator czuje, że dotykamy tu czegoś znacznie głębszego, ugruntowanego i okopanego w głowach atawizmu, sięgającego zagrody Piasta Kołodzieja. No bo co? Ryzyko rozmycia tożsamości, zdominowania przez ugrupowanie silniejsze? Również bzdura, przecież nic nie stoi na przeszkodzie, aby dzień po zwycięskich wyborach utworzyć odrębne kluby i twardo negocjować podział łupów.
Tu idzie o coś znacznie trudniej uchwytnego: zagroda jest i pozostanie nasza, nikt liderowi nie zarzuci zdrady czy choćby ulegania silniejszemu partnerowi - co nasze to nasze i takim po wieki pozostanie. Belg, Holender czy Niemiec nic z tego nie zrozumie, na szczęście nie musi.
Paweł Kocięba-Żabski
Dobre. W partiach niestety tego nie są w stanie zrozumieć. Oni są zajęci dzieleniem miejsc biorących. Na te i na przyszłe wybory. Bo miejsce jest ważne, a nie sprawa :(
OdpowiedzUsuńGdyby choć odrobinę czasu poświęcili szerszemu oglądowi sprawy i tych miejsc biorących byłoby dwa razy więcej.
OdpowiedzUsuńDla sprytnych i durnych Polakow Unia to tylko dojscie do kasy ,nic wiecej.Dlatego wyjechalem i patrze na to z daleka.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z diagnozą. Dodam od siebie, że wg mnie przyczyny są głęboko historyczne... Szlachecka samowola (XVII, XVIII w.), brak silnego mieszczaństwa, zniszczenie inteligencji podczas II w.św., jednowyznaniowoęć - praktycznie - brak etosu pracy cechującej protestantów.... i kilka innych przyczyn
OdpowiedzUsuńPiękny niepiękny obrazek. Możliwy jest co prawda spór w doktrynie co do rozmaitych szczegółów, ale wprowadzenie pojęcia zagrody i terminów pochodnych ma znaczenie absolutnie fundamentalne. Co do głosów w dyskusji: Podstawą jest agrarność - moje odtąd-dotąd, a dalej za miedzą niczyje albo należące do wroga, przynajmniej potencjalnego (czyli wroga).
OdpowiedzUsuńPisałem o tym wyraźnie parę razy: Każda gospodarka to niemal autarkiczna, oblężona twierdza, wyspa otoczona morzem wrogów. Wymiana - raz na jakiś czas, ostrożnie, na zasadzie gry o sumie zerowej zarobisz tylko tyle, ile zdołasz wyrwać drugiemu. Stąd druga zasada, braku zaufania: uważaj - tamten kombinuje, jak by tu wyrwać tobie!
Dotyczy to po równo obu "stanów agrarnych", a tylko w takich stanach miewaliśmy liczącą się reprezentację: chłopstwa i jaśniepaństwa. Samowola i sobiepaństwo jest zjawiskiem wtórnym, wynikającym z cech wymienionych powyżej.
Miastem rządzi inna zasada - nie "mieć", lecz "umieć", "przydawać się w wymianie". I inaczej też kształtuje. Fryzjer, piekarz, szewc, medyk, lichwiarz czy prawnik wie, że nie odgrodzi się, nie zamknie się w swojej twierdzy przed otaczającym go tłumem, potencjalnie wrogim, bo prędziutko zdechłby z głodu. No ale miasto to nie nasze żywioły i nie nasza też szkoła życia. Tam siedzieli i tamte lekcje przerabiali Niemcy i Żydzi. Teraz ich tu nie ma, na ich miejsce zassało agrarnych. Stąd sobiepaństwo urzędnika, karoca albo kabriolet katabasa, stąd brak zaufania i stąd osiedla zatrzaśnięte na głucho przed światem.
P.S. Wkrótce po naszej akcesji to Paktu Atlantyckiego Andrzej Poniedzielski opowiadał historię o pewnym majorze, który w poniedziałek (w stanie ducha jak to w poniedziałek) przyszedł do jednostki, wszedł do swojego pokoju, usiadł za biurkiem, otworzył szufladę i tonem dezaprobaty stwierdził: "Ale burdel w tym NATO..."
Współczesne partie polityczne karierowiczów bez idei są wrzodem na demokracji. Kiedyś ludzkość będzie dumała jak to było możliwe, ze obywatele tolerowali to
OdpowiedzUsuńTo rzeczywiście niesamowite, do jakiego stopnia po tylu pokoleniach, wreszcie po doświadczeniu komunizmu, rządzi nami antynomia chałupy i dworu. Nie trzeba dodawać, że pisowscy stratedzy genialnie się w tej dusznej atmosferze odnaleźli i jadą po swoje raczej niezagrożeni.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTu nie ma w pierwszej linii żadnej antynomii między dworem a chałupą czy czworakami. Głównym fundamentem nie jest tu konflikt pana i chama, lecz agrarna, wiejska terytorialność, wspólna dla obu tych gatunków, i wynikające z niej brak tkanki zaufania oraz niezdolność do gry zespołowej, takiej o sumie innej niż 0 (słownie: zero).
OdpowiedzUsuńSzczucie, owszem, gra swoją rolę, ale jest skierowane nie przeciwko dworom, lecz przeciwko tym, którzy uznali lub chcą uznać za swój miejski i mieszczański wzorzec współistnienia, opartego nie na podziale terytorium, miedzy rozdzielającej wrogów, lecz przeciwnie - na podziale umiejętności, a ten podział z kolei wymusza wymianę, zaufanie i szacunek dla partnera. Czyli podstawy do gry zespołowej.
To prawda, że w tym przypadku cham z Kordianem i Kordian z chamem idą ręka w rękę dokładnie przeciwko temu, czym dziś jest Europa i europejski etos. PiS z Kukizem, Korwinem i narodowcami może nie jest jeszcze większościowy, ale powszechny i oddający powszechne klimaty i nastroje.
OdpowiedzUsuńJaki Kordian z chamem? Gdzie ma Pan tych Kordianów? Gdzież się podziali inteligenci? Tacy jak Mazowiecki, Geremek, Kuroń? Czy doprawdy muszą rządzić nami jakieś Schetyny, Czarzaste i Kukizy? o prezesie nie wspominam, bo zakładam, że jednak przegra!
Usuń"Schetyny, Czarzaste i Kukizy" w liczbie mnogiej to forma gramatyczna wylansowana i zakorzeniona w polszczyźnie od czasów towarzysza Wiesława.
UsuńNa pewno zrobi nam się jeszcze dużo lepiej, jak zaczną wreszcie rządzić nami oxfordzko brzmiące Unknowny.
Ma Pan rację, z Kordianem trafiłem jak kulą w płot. Jeżeli już to podgolony łeb z wąsiskiem wspólnie z arendarzem rozpijający chłopów, żeby jeszcze lepiej się kręcił propinacyjny interes. Sedno w tym, że to towarzystwo nienawidzi Europy i jakichkolwiek nowinek.
OdpowiedzUsuńNiejednokrotnie już nas zniszczył. Tyle, że w powszechnej opinii to nie on jest przyczyną, a wrogowie. Zza zagrody rzecz jasna.
OdpowiedzUsuńNiestety wybuchła II wojna światowa. Tyle jest tych oczywistych "niestety",że nie będę wymieniać. Ale jest jedno "niestety" z zupełnie innej beczki. Otóż gdyby wojna nie wybuchła mielibyśmy dość świeży przykład jak sami się wykańczamy. Gdyby wojna nie wybuchła to albo Polska byłaby autorytarnym państwem, albo już by trwale nie istniała (bo niby kto po śmierci Piłsudskiego miałby być tym autokratą?), znowu na własne życzenie.
Gdyby wojna nie wybuchła, albo gdyby wybuchła z nami po stronie Hitlera, strach pomyśleć, czego byśmy się o sobie dowiedzieli. A tak pozostajemy w ukochanej przez siebie roli ofiary i to nas szczęśliwie zwalnia z odpowiedzialności. Nawet przyznanie się do szmalcownictwa i częściowego współudziału w mordowaniu Żydów pozostaje dla sporej większości świętokradztwem.
OdpowiedzUsuńKubusiu - mój krajan Kazimierz Grześkowiak już wszystko jasno wyłożył :) - https//www.youtube.com/watch?v=82HzNBTGxoA niestety :(
OdpowiedzUsuń