Powtarzanie się zawsze jest nudne i męczące, jednak czasem nieuchronne, bo nie da rady inaczej. Nieustająco bowiem słyszymy z różnych stron zachwyty (autentyczne niestety, zupełnie niewymuszone) nad geniuszem strategicznym Kaczyńskiego, który - jak niegdyś Fischer, Karpow i Kasparow - planuje, cóż tam planuje, on po prostu widzi oczyma duszy dwadzieścia ruchów do przodu. Z każdej sytuacji potrafi wyciągnąć korzyści, nic go nigdy nie zaskoczy, bo wszystko przecież przewidział i przemyślał zawczasu do najdrobniejszego szczegółu. Zachwyty te płyną z najróżniejszych stron, bo oprócz miłujących wodza wyznawców rozpowszechniają je coraz to częściej bezstronni (?) publicyści tudzież - o zgrozo - ludzie z antypisowskiej strony barykady, którzy głośno wołają już nie o "polskiego Macrona", tylko o "naszego Kaczyńskiego". Trudno nie zauważyć tu niezdrowej, a bardzo inteligenckiej przecież, fascynacji mocą i skutecznością naczelnika.
Nasz Kaczyński bardzo by się przydał, nie mamy go i cierpimy mocno z tego powodu. Warto wszakże doprecyzować, o czym mówimy. Jeżeli o charyzmatycznie ideowym, sprawnym i konsekwentnym partyjnym liderze, to pełna zgoda - oni takiego mają, a my wręcz przeciwnie. Może kiedyś się dochowamy, względnie objawi się on poprzez gwałtowną iluminację, w sytuacji rewolucyjnej, która często wymusza podobne zjawiska - vide Wałęsa w sierpniu 80. Jeżeli natomiast mówimy o prawdziwym mężu stanu, który prowadzi pewną ręką 40-milionowy kraj i kieruje się wyłącznie jego strategicznym i długofalowym interesem, sytuacja wygląda wręcz dramatycznie, za to w pełni sprawiedliwie: my nie mamy nic i oni nie mają nic. A dokładniej: my po dezercji Tuska mamy wielu przyzwoitych fachowców bez politycznej charyzmy i talentów, a oni rzeczywiście i dosłownie nic - wielkie krzyczące zero.
Kaczyński poszedł na swoją żałosną wojenkę z Unią z powodów osobistych oraz czysto wewnętrznych. Osobistych, ponieważ musiał - i chciał - odreagować oraz pomścić (to dopiero wieczny mściciel) - fakt długoletniego przebywania poza politycznym mainstreamem, na odległym marginesie populistycznego bestiarium. - Każdy z nas ma swojego Kaczyńskiego - pocieszali Tuska zachodni liderzy jeszcze kilka lat temu, poklepując go po ramieniu. Przyczyny wewnątrzpolityczne były oczywiste jak słońce na niebie: cóż może łatwiej uwieść zakompleksioną część naszego narodu (ciągle jeszcze większościową niestety) niż wstawanie z kolan, wyzwalanie się z banksterskiego i neokolonialnego poddaństwa, 100-tysięczny antyeuropejski - w formie i treści - marsz wyklętych narodowców i Polska mocarstwowa na czele Międzymorza, a wszystko to pod łopot husarskich skrzydeł. To był majstersztyk, swoista miniatura wczesnego Hitlera - ale takie zabawy mają niestety swój szybki kres, a później narastający z każdą chwilą koszt, nad którym wybitny strateg powinien bezwzględnie panować. Czy Kaczyński nad tym panuje z punktu widzenia twardo rozumianego polskiego interesu narodowego? Ani trochę, to całkowicie go przerasta. Kto nad tym panuje? Viktor Orban, i to - uważnie obserwując ostatnie cztery lata - w stu procentach.
W tym miejscu dochodzimy niestety do sedna sprawy. Kaczyński oparł swoją wojnę z Brukselą na absolutnej lojalności jednego sojusznika. To błąd kardynalny, nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno tego robić. Skoro połamał wielokrotnie Konstytucję i zobowiązania traktatowe, to doczekawszy się w końcu - po dwóch latach perswazji i ostrzeżeń - wdrożenia artykułu 7 - wisi całkowicie na węgierskim vecie. Nie ma żadnego planu B, musiałby się bowiem rakiem wycofać z kluczowych elementów "reformy" sądowej i w sprawie TK. To zaś oznacza utratę twarzy i autorytetu oraz dekompozycję własnego obozu. Słowem wszystko albo nic! To kompletna dziecinada, amatorka wołająca o pomstę do nieba, granicząca z poważną psychiczną aberracją, która wyklucza racjonalny osąd, po prostu chłopski zdrowy rozum. Wielu wśród dobrej zmiany świetnie zdaje sobie z tego sprawę (Konrad Szymański!), jednak tchórzliwie milczą i potulnie wykonują polecenia z Nowogrodzkiej.
Powróćmy jednak do naszego antybrukselskiego duetu bratanków, który tyle godzin naradzał się w Zielonej Owieczce. Trudno niestety o bardziej niedopasowanych partnerów, psychologicznie i politycznie z kompletnie różnych bajek. Kaczyński to polski ambicjoner, inteligencki sarmata, prowincjonalny wizjoner, ale też ewidentny zakładnik swoich kompleksów, urazów, żali i pretensji. Orban - wszystko na odwrót: chłopak z ludu, piłkarz, bezczelny cwaniak i geszefciarz, który sprzeda własną matkę, ale potem zaraz odkupi, żeby ludzie nie gadali. W nieszczęsnej niedzickiej Owieczce spotkały się dwa światy, Skutek mógł być tylko jeden: z Owieczki wyszedł Orban, a zaraz za nim jeden nieduży baranek.
Sytuacja Budapesztu jest niebezpiecznie (dla Kaczyńskiego naturalnie) jednoznaczna. Węgry konsekwentnie dostają najwięcej unijnych środków na głowę mieszkańca (obok malutkich Łotwy i Estonii) - tylko w perspektywie 2014-2020 ponad 25 mld euro. Pieniądze te trafiają w lwiej większości do oligarchicznego układu Orbana - nawet nie oligarchicznego, bo to za mały kraj: zwyczajnie rodzinno-koleżeńskiego. Trzej koledzy z dzieciństwa i wczesnej młodości, rodzina, zięć, wójt rodzinnej gminy - tak skonstruowana grupa przepuszcza przez siebie prawie wszystkie unijne środki na infrastrukturę. Orban zmienił konstytucję, przechwycił sądy i wolne media nie po to, by wstawać z kolan i walczyć z brukselską dominacją. Uczynił to po to, by nikt nie patrzył mu na ręce, nie bruździł i nie psuł miliardowych interesów. Pieniądze umie wyciągać nawet od Putina, przede wszystkim na elektrownię atomową w Paks. Wszystko, absolutnie wszystko, jest u niego kwestią interesu, a w przypadku sojuszu z Warszawą - ceny. Odgadnijmy proszę, kto wygra konkurs ofert, kto da więcej? Warszawa czy Bruksela? W tym kontekście warto dobrze rozumieć jeszcze jedno - zabranie funduszy Węgrom oznacza tak naprawdę zabranie pieniędzy rodzinnemu układowi premiera.
Doświadczenia PiSu z Orbanem? Proszę bardzo, oto pierwsze z brzegu: głosowanie na Tuska - ewidentna i całkowita zdrada; głosowania w KE w sprawie trybunalskich, a potem sądowych zaleceń wobec Warszawy - węgierski komisarz każdorazowo za; wreszcie głosowanie art.7 wobec Polski w KE - węgierski komisarz za. Gdzie tu jest przestrzeń na złudzenia?
Jak Kaczyński mógł popełnić tak elementarny i przedszkolny błąd? Jest tylko jedna odpowiedź: w polityce doskonałym motorem bywają uczucia czysto negatywne, jak nienawiść, pielęgnowane urazy czy zawiść. Jednak gdy przychodzi do dużej gry, do gry o interes kraju, o interes narodowy w długiej perspektywie, te czarne motywatory zaćmiewają umysł, zaburzają najprostszy osąd. Czynią z inteligentnego skądinąd człowieka kompletnego idiotę. Wszyscy za to za chwilę słono zapłacimy.
Paweł Kocięba-Żabski