czwartek, 18 stycznia 2018

Genialny szachista-strateg boleśnie wydymany w Zielonej Owieczce

   Powtarzanie się zawsze jest nudne i męczące, jednak czasem nieuchronne, bo nie da rady inaczej. Nieustająco bowiem słyszymy z różnych stron zachwyty (autentyczne niestety, zupełnie niewymuszone) nad geniuszem strategicznym Kaczyńskiego, który - jak niegdyś Fischer, Karpow i Kasparow - planuje, cóż tam planuje, on po prostu widzi oczyma duszy dwadzieścia ruchów do przodu. Z każdej sytuacji potrafi wyciągnąć korzyści, nic go nigdy nie zaskoczy, bo wszystko przecież przewidział i przemyślał zawczasu do najdrobniejszego szczegółu. Zachwyty te płyną z najróżniejszych stron, bo oprócz miłujących wodza wyznawców rozpowszechniają je coraz to częściej bezstronni (?) publicyści tudzież - o zgrozo - ludzie z antypisowskiej strony barykady, którzy głośno wołają już nie o "polskiego Macrona", tylko o "naszego Kaczyńskiego". Trudno nie zauważyć tu niezdrowej, a bardzo  inteligenckiej przecież, fascynacji mocą i skutecznością naczelnika.
   Nasz Kaczyński bardzo by się przydał, nie mamy go i cierpimy mocno z tego powodu. Warto wszakże doprecyzować, o czym mówimy. Jeżeli o charyzmatycznie ideowym, sprawnym i konsekwentnym partyjnym liderze, to pełna zgoda - oni takiego mają, a my wręcz przeciwnie. Może kiedyś się dochowamy, względnie objawi się on poprzez gwałtowną iluminację, w sytuacji rewolucyjnej, która często wymusza podobne zjawiska - vide Wałęsa w sierpniu 80. Jeżeli natomiast mówimy o prawdziwym mężu stanu, który prowadzi pewną ręką 40-milionowy kraj i kieruje się wyłącznie jego strategicznym i długofalowym interesem, sytuacja wygląda wręcz dramatycznie, za to w pełni sprawiedliwie: my nie mamy nic i oni nie mają nic. A dokładniej: my po dezercji Tuska mamy wielu przyzwoitych fachowców bez politycznej charyzmy i talentów, a oni rzeczywiście i dosłownie nic - wielkie krzyczące zero.
   Kaczyński poszedł na swoją żałosną wojenkę z Unią z powodów osobistych oraz czysto wewnętrznych. Osobistych, ponieważ musiał - i chciał - odreagować oraz pomścić (to dopiero wieczny mściciel) - fakt długoletniego przebywania poza politycznym mainstreamem, na odległym marginesie populistycznego bestiarium. - Każdy z nas ma swojego Kaczyńskiego - pocieszali Tuska zachodni liderzy jeszcze kilka lat temu, poklepując go po ramieniu. Przyczyny wewnątrzpolityczne były oczywiste jak słońce na niebie: cóż może łatwiej uwieść zakompleksioną część naszego narodu (ciągle jeszcze większościową niestety) niż wstawanie z kolan, wyzwalanie się z banksterskiego i neokolonialnego poddaństwa, 100-tysięczny antyeuropejski - w formie i treści - marsz wyklętych narodowców i Polska mocarstwowa na czele Międzymorza, a wszystko to pod łopot husarskich skrzydeł. To był majstersztyk, swoista miniatura wczesnego Hitlera - ale takie zabawy mają  niestety swój szybki kres, a później narastający z każdą chwilą koszt, nad którym wybitny strateg powinien bezwzględnie panować. Czy Kaczyński nad tym panuje z punktu widzenia twardo rozumianego polskiego interesu narodowego? Ani trochę, to całkowicie go przerasta. Kto nad tym panuje? Viktor Orban, i to - uważnie obserwując ostatnie cztery lata - w stu procentach.
   W tym miejscu dochodzimy niestety do sedna sprawy. Kaczyński oparł swoją wojnę z Brukselą na absolutnej lojalności jednego sojusznika. To błąd kardynalny, nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno tego robić. Skoro połamał wielokrotnie Konstytucję i zobowiązania traktatowe, to doczekawszy się w końcu - po dwóch latach perswazji i ostrzeżeń - wdrożenia artykułu 7 - wisi całkowicie na węgierskim vecie. Nie ma żadnego planu B, musiałby się bowiem rakiem wycofać z kluczowych elementów "reformy" sądowej i w sprawie TK. To zaś oznacza utratę twarzy i autorytetu oraz dekompozycję własnego obozu. Słowem wszystko albo nic! To kompletna dziecinada, amatorka wołająca o pomstę do nieba, granicząca z poważną psychiczną aberracją, która wyklucza racjonalny osąd, po prostu chłopski zdrowy rozum. Wielu wśród dobrej zmiany świetnie zdaje sobie z tego sprawę (Konrad Szymański!), jednak tchórzliwie milczą i potulnie wykonują polecenia z Nowogrodzkiej.
   Powróćmy jednak do naszego antybrukselskiego duetu bratanków, który tyle godzin naradzał się w Zielonej Owieczce. Trudno niestety o bardziej niedopasowanych partnerów, psychologicznie i politycznie z kompletnie różnych bajek. Kaczyński to polski ambicjoner, inteligencki sarmata, prowincjonalny wizjoner, ale też ewidentny zakładnik swoich kompleksów, urazów, żali i pretensji. Orban - wszystko na odwrót: chłopak z ludu, piłkarz, bezczelny cwaniak i geszefciarz, który sprzeda własną matkę, ale potem zaraz odkupi, żeby ludzie nie gadali. W nieszczęsnej niedzickiej Owieczce spotkały się dwa światy, Skutek mógł być tylko jeden: z Owieczki wyszedł Orban, a zaraz za nim jeden nieduży baranek.
   Sytuacja Budapesztu jest niebezpiecznie (dla Kaczyńskiego naturalnie) jednoznaczna. Węgry konsekwentnie dostają najwięcej unijnych środków na głowę mieszkańca (obok malutkich Łotwy i Estonii) - tylko w perspektywie 2014-2020 ponad 25 mld euro. Pieniądze te trafiają w lwiej większości do oligarchicznego układu Orbana - nawet nie oligarchicznego, bo to za mały kraj: zwyczajnie rodzinno-koleżeńskiego. Trzej koledzy z dzieciństwa i wczesnej młodości, rodzina, zięć, wójt rodzinnej gminy - tak skonstruowana grupa przepuszcza przez siebie prawie wszystkie unijne środki na infrastrukturę. Orban zmienił konstytucję, przechwycił sądy i wolne media nie po to, by wstawać z kolan i walczyć z brukselską dominacją. Uczynił to po to, by nikt nie patrzył mu na ręce, nie bruździł i nie psuł miliardowych interesów. Pieniądze umie wyciągać nawet od Putina, przede wszystkim na elektrownię atomową w Paks. Wszystko, absolutnie wszystko, jest u niego kwestią interesu, a w przypadku sojuszu z Warszawą - ceny. Odgadnijmy proszę, kto wygra konkurs ofert, kto da więcej? Warszawa czy Bruksela? W tym kontekście warto dobrze rozumieć jeszcze jedno - zabranie funduszy Węgrom oznacza tak naprawdę zabranie pieniędzy rodzinnemu układowi premiera.
   Doświadczenia PiSu z Orbanem? Proszę bardzo, oto pierwsze z brzegu: głosowanie na Tuska - ewidentna i całkowita zdrada; głosowania w KE w sprawie trybunalskich, a potem sądowych zaleceń wobec Warszawy - węgierski komisarz każdorazowo za; wreszcie głosowanie art.7 wobec Polski w KE - węgierski komisarz za. Gdzie tu jest przestrzeń na złudzenia?
   Jak Kaczyński mógł popełnić tak elementarny i przedszkolny błąd? Jest tylko jedna odpowiedź: w polityce doskonałym motorem bywają uczucia czysto negatywne, jak nienawiść, pielęgnowane urazy czy zawiść. Jednak gdy przychodzi do dużej gry, do gry o interes kraju, o interes narodowy w długiej perspektywie, te czarne motywatory zaćmiewają umysł, zaburzają najprostszy osąd. Czynią z inteligentnego skądinąd człowieka kompletnego idiotę. Wszyscy za to za chwilę słono zapłacimy.
Paweł Kocięba-Żabski   

sobota, 13 stycznia 2018

Co się dzieje, a co się nie dzieje w PO i Nowoczesnej - cz.1

   Do czego jest nam potrzebna parlamentarna opozycja? Na tak postawione pytanie, z gruntu przecież idiotyczne, jeszcze trzy miesiące niemal każdy machnąłby ręką. Jak to do czego? Ma ona przecież, wykorzystując uprawnienia mandatu kontrolować rządzących, patrzeć im na ręce, krytykować, wreszcie na każdym kroku prezentować z mównicy i poza nią alternatywne rozwiązania, własny pomysł na Polskę w każdym możliwym obszarze. Zaś w sytuacji skrajnej, takiej, jaka wydarzyła się w grudniu 2016, dawać świadectwo, blokować mównicę, obstruować, bo nie ma lepszej medialnej membrany w Polsce niż sejm. Wszystko jasne? Tak i nie. Tak, bo oddawanie pola, gdy ma się takie instrumenty w ręku to najczystsza głupota. Nie, bo nasza parlamentarna opozycja wykorzystuje z tych atutów może 10 procent (przy życzliwej interpretacji), a w miarę upływu czasu - co jest naprawdę szokiem dla wielu - coraz to mniej i mniej. Jeżeli spojrzeć na to z punktu widzenia jakiejś strategii odsuwania PiS-u od władzy, mamy coraz bardziej do czynienia z fatalnym paradoksem usypiania publiczności: no tak, mamy przecież swoich posłów, oni czuwają, liderzy mają przecież jakiś plan, jakoś to będzie. Sedno jednak w tym, że nie mają i nie będzie. 
   Gdy uważnie prześledzić ruchy Schetyny i Neumana w ubiegłym roku, gdy pokusić się o ich logiczne uporządkowanie w czasie - zostawmy strategię, pozostańmy na poziomie taktyki -  wyłania się obraz dwuelementowy: po pierwsze zaniechań, po drugie konsekwentnej gry na zwłokę, pozorowania ruchów. Oto gromko wzywamy do budowania szerokiej koalicji, jednocześnie nic w tym kierunku nie robimy - przeciwnie - podgryzamy i faulujemy na każdym kroku potencjalnych partnerów. Tak, żeby w efekcie medialnym wyglądało na to, że my, a jakże, jesteśmy konstruktywni i chcemy, a oni nie. Bo nie mają struktur, bo nie mają aktywów w terenie i boją się całkowitej majoryzacji. 
   Polityka ocenia się wyłącznie po owocach: gdyby dziś Kaczyński wyciął numer i przeforsował przedterminowe wybory w kwietniu, opozycja byłaby złapana w głębokim rozkroku, tak naprawdę w szpagacie. Po dwóch latach pracy (?) nie ma żadnych ustaleń, nie ma dogadanych mechanizmów, nie ma parytetów, nie ma też (poza częściowo Warszawą) żadnych ustaleń personalnych. Zróbmy mały eksperyment myślowy: prezydent nie dostaje od Kuchcińskiego budżetu w konstytucyjnym terminie i 2 lutego ogłasza przedterminowe wybory. Na zgłoszenie list nasi liderzy mają 30 dni - więc łatwo na palcach policzyć, że parytety i personalia muszą dogadać (w gronie przynajmniej trzech, a więc PO, N i SLD) w przeciągu góra dwóch tygodni. Nic, dosłownie nic nie zostało zrobione, żeby prezesowi podobnego prezentu nie robić. Mało tego - jeżeli on się jeszcze waha, a zapewne tak jest, skrajna indolencja przeciwnika popycha go do podjęcia ryzyka.
  Sytuacja wokół projektu "Ratujmy kobiety" utrwala go w przekonaniu, że właśnie nadarza się fantastyczna okazja do zdobycia większości konstytucyjnej. Dlaczego? Ano dlatego, że do normalnej dysfunkcji i lenistwa naszych reprezentantów doszedł gwałtowny kryzys ideowy w Nowoczesnej i równie gwałtowna erozja autorytetu Schetyny w PO (jeszcze się nie zdarzyło tak ostentacyjne lekceważenie klubowej i partyjnej dyscypliny). Dodajmy do tego komiczne już zawirowania w trójkącie Schetyna-Lubnauer-Petru związane z kulisami zjazdowej porażki tego ostatniego i sposobem ogłoszenia Planu Petru. Poziom zaufania sięga w tym trójkącie zera absolutnego, za to każdy z jego uczestników życzy pozostałym jak najgorzej i otwarcie cieszy się z kłopotów, w jakie popadają. Kaczyński może to zlekceważyć i nie skorzystać z okazji. Istotne dla nas jest to, że gdyby jednak skorzystał, nasze wojsko jest w rozsypce, a sztab ma trudności z elementarną komunikacją wzajemną. Polacy są podobno mistrzami improwizacji, zaś potrzeba matką wynalazku - jednak są granice brawury, w dwa tygodnie nie nadrobi się dwuletniego nieróbstwa. Wystawiamy się w ten sposób (to znaczy wystawiają nas) na prosty strzał; naczelnik musi setnie bawić się tą sytuacją, zapewne nie mniej niż głosowaniem projektu Nowackiej.
   Dramatyczny kryzys czarnej środy miał jedną prostą przyczynę. Kierownictwa partii i klubów nie tylko nie prowadzą żadnej pracy ideowej, ale też umiarkowanie interesują się przekonaniami swoich parlamentarzystów w sprawach światopoglądowych, po prostu kompletnie je lekceważą. Kaczyński ma w tej materii pancerny monolit, opozycja niepewną i niejasną mozaikę. Trzeba i należy bardzo surowo ocenić szefów za kompletny brak wyobraźni, politycznej inteligencji i przygotowania, jednak problem jest głębszy. Tematykę społeczną tradycyjnie traktuje się po macoszemu, zawsze przecież zasłonić się można brakiem dyscypliny w związku z wolnością sumienia. 
   Teraz - nie nagle przecież, to już trwa dwa lata z okładem - w wyniku skrajnej polaryzacji postaw, ofensywy pro-life i potężnego Czarnego Protestu sytuacja się radykalnie zmieniła. To prawdziwa bomba polityczna, która wybuchła w rękach przywództwa opozycji, bomba, która miesiącami spokojnie sobie czekała. Było mnóstwo czasu na przemyślenie strategii, przygotowanie najdrobniejszych szczegółów. Który to już raz górę wziął jednak kompletny brak politycznego wyczucia, po prostu nosa, połączony ze skrajnym lenistwem. Nowoczesna znalazła się nagle na krawędzi rozpadu z dość błahego przecież powodu (zachowując proporcje). Dlaczego? Ponieważ aktyw tej partii w całej Polsce zbierał ofiarnie podpisy pod projektem, a tu nagle okazało się, że klub jest w połowie zwyczajnie konserwatywny. Przecież Ryszard Petru rozdając wyborcze jedynki dwa i pół roku temu, wszystkie kryteria brał pod uwagę, a nie sprawy światopoglądowe. Nikt tego nie zbadał - nawet prostą ankietą - i wyszło na to, że Petru wpuścił Lubnauer na niebezpieczną minę. Ona zwyczajnie nie zdawała sobie sprawy z głębokości problemu, a ten sam damski duet, który sprytnie rozegrał rywala, okazał się nagle całkowicie bezbronny i bezradny. Nie trzeba dodawać, że Ryszard skrzętnie to wykorzystał - to w końcu psychologicznie zrozumiałe.
c.d.n.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 11 stycznia 2018

Wybory przedterminowe w kwietniu?

   Moim zdaniem - a nie będę tu przesadnie odkrywczy - na przedterminowe wybory parlamentarne namawia Kaczyńskiego Victor Orban. Mówi mu tak: popatrz Jarosławie na nasz węgierski przykład; zbudowałem folwark (osobistą dyktaturę, system autorytarny, jak kto woli) dużo lepszy od twojego i co? I nic, Unia przymknęła na to oko, bo mam większość konstytucyjną. Kaczyński znakomicie zdaje sobie sprawę, że w sprawie uzyskania tej większości (może z Kukizem?) działać trzeba teraz albo nigdy. Po pierwsze dlatego, że artykuł 7 to nie żarty, Bruksela nie zadowoli się cywilizowaną angielszczyzną Morawieckiego i wstrzymaniem (względnie ograniczeniem) wycinki puszczy. Będzie chciała wyraźnych ustępstw na froncie sądowym. I co wtedy? Kaczyński ma to przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Komisarze oraz Berlin i Paryż skupią się na Sądzie Najwyższym i KRS, gdy każde dziecko wie, że o wszechwładzy Nowogrodzkiej decydują sądy powszechne, o których nikt już nie pamięta. Ziobro wymienił ponad stu prezesów, do końca kwietnia (termin określony w ustawie) wymieni pozostałych. Kaczyński ewentualnie cofnie się o krok w kwestii przerwania kadencji SN i KRS, albo nie zrobi nawet tego. Jego prawdziwą odpowiedzią będzie szybkie uzyskanie większości konstytucyjnej, która - tak jak było w przypadku Budapesztu - wytrąca Unii z ręki kluczowy argument niekonstytucyjności pisowskich "reform". To dopiero będzie wist, godny politycznego hazardzisty, naszego maestro suspensu!
   Postępujący rozkład opozycji, jaki po raz pięćdziesiąty piąty obserwowaliśmy w środę w sejmie, w oczywisty sposób upewnia prezesa w słuszności orbanowej diagnozy i skłania do pośpiechu. To, że klub Nowoczesnej może nie słuchać - i też nie bać się specjalnie- świeżego i nieopierzonego póki co tandemu Lubnauer/Gasiuk-Pihowicz, to jeszcze możemy zrozumieć, choć z trudem, skoro szło o piekielnie ważny dla autorytetu opozycji projekt "Ratujmy kobiety". Ale kompletne zlekceważenie ogłoszonej przez Schetynę dyscypliny przez kilkudziesięciu posłów PO przechodzi już wszelkie wyobrażenie. Grzegorz nigdy nie był politycznym wizjonerem (żeby rzecz ująć delikatnie), ale za to dyscyplinę trzymał żelazną ręką i taka właśnie była jego rola w duecie z Tuskiem. Co się stało, to się nie odstanie, kompromitacja opozycji jest całkowita, a potężna energia Czarnego Protestu pójdzie w rozkurz. A czemuż to polskie parasolki, które jako jedyne zmusiły naczelnika do wykonanej chyłkiem rejterady, miałyby przejmować się opozycją, skoro 58 posłów PiS (w tym Kaczyński, Terlecki, Błaszczak i Macierewicz) głosowali za skierowaniem projektu do komisji, a mniej więcej tyle samo parlamentarzystów PO i N tego nie uczyniło? Ktoś wie, o co tu chodzi? Kaczyński to widzi, czuje dramatyczny rozkład przeciwnika i być może zagra zaraz o całą pulę.
   Na razie wiemy tyle, że posiedzenie budżetowe planowane jest na 24 stycznia, czyli na absolutnie ostatnią chwilę. Jeżeli okaże się, że nowi ministrowie mają za mało czasu na analizę swoich działów, wejdziemy płynnie w luty. A to oznacza, że zgodnie z art. 225 Konstytucji prezydent może (wręcz powinien) rozwiązać parlament i ogłosić przedterminowe wybory. Wtedy - od chwili ich ogłoszenia - mamy 30 dni na zarejestrowanie list. Oznacza to, że koalicja demokratyczna - jakby jej nie definiować - ma realnie tydzień na dogadanie parytetów i konkretnych nazwisk. Czy jest do tego zdolna? Jeżeli Kaczyński pójdzie na podobne ryzyko, rychło się przekonamy. Sądząc po środowej sprawności i atmosferze oraz poziomie zaufania panującym w trójkącie Schetyna-Lubnauer-Petru, można to spokojnie miedzy bajki włożyć.
   Mści się teraz koszmarne lenistwo a może i zła wola, które przez długie miesiące towarzyszyły międzypartyjnemu dialogowi (?), bo przecież nie poważnym negocjacjom. A przeciwnik to widzi i wyciąga wnioski dla siebie. Szczególnie, że na czele rządu stoi w tej chwili żelazny wykonawca, nawykły do efektywnej pracy po kilkanaście godzin na dobę. 
   Kaczyński może się jeszcze cofnąć, pomny błędu, jaki zrobił w 2007 roku, stawiając - wtedy niepotrzebnie  - wszystko na jedną kartę. Różnica jednak jest taka, że ma trzykrotnie silniejsze karty w ręku i narastający problem z artykułem 7. Albo się wyraźnie cofnie - czego nienawidzi - albo musi szukać ucieczki do przodu, pokerowej zagrywki, które dla odmiany uwielbia. A wtedy niech nas Bóg ma w swej opiece!
Paweł Kocięba-Żabski
Więcej na stronie obywatelerp.org

wtorek, 9 stycznia 2018

Morawiecki dogadany z Kaczyńskim i Dudą - koniec żartów Grzegorzu Schetyno!

   Wszyscy po cichu liczyliśmy na to, że Kaczyński zakiwa się w końcu na amen w swych dryblingach, zaplącze we własne nogi i tradycyjnie przegra sam ze sobą, jak to już wielokrotnie bywało. - Przecież własne demony go załatwią, prędzej czy później - mówili mądrale, skądinąd znawcy tematu. Według najkorzystniejszej - dla niego, nie dla kraju - interpretacji zachowań i taktyki Grzegorza Schetyny, właśnie na to liczył "lider opozycji" - trzymać partię twardą ręką, przetrwać smutę, nie dać wyrosnąć wewnętrznej i zewnętrznej konkurencji, a głowa wroga sama w końcu przypłynie z nurtem. Bezpieczniej nie rozważać głośno interpretacji dla niego gorszych, czy bardziej brutalnych. Tak czy siak, drodzy państwo, nic  z tego: Kaczyński stawiając twardo na Morawieckiego i dopuszczając (raczej świadomie) do jego sojuszu z prezydentem, zachował się do bólu racjonalnie, jeżeli racjonalność lidera mierzyć interesem jego obozu politycznego, nie kraju jako całości.
   Duda będzie Morawieckiemu dozgonnie wdzięczny za odsunięcie Antoniego od MON, bo nigdy by tego nie uzyskał grając w tandemie z Szydło, czy kimkolwiek innym w biało-czerwonej drużynie. Premier uratował jego wątpliwej jakości honor i powagę urzędu, orbitującą już przecież po potulnym podpisaniu ustaw sądowych wokół zera absolutnego. Teraz może - wobec swoich i obcych - udawać, że twardo wytargował dymisję Macierewicza. Takich rzeczy się nie zapomina. Prezes zdaje sobie z tego doskonale sprawę, więc traktuje swego nominata-premiera niezwykle poważnie, najpoważniej w swej karierze. Bez porównania poważniej, niż kiedyś Ziobrę, samego Dudę, Brudzińskiego i innych potencjalnych delfinów.
   Mateusz Morawiecki wykona wejście smoka i z głowami Macierewicza, Waszczykowskiego i Szyszki na tacy uda się dziś na kolację z Junckerem i Timmermansem, którzy potraktują to jako precyzyjny sygnał od naczelnika: ich rozmówca nie jest już tylko posłańcem, jak Szydło, to ktoś z samodzielną pozycją, być może następca wodza. Jeżeli ktoś będzie w stanie ucywilizować dyskusję z Brukselą, Berlinem i Paryżem to właśnie on, a olbrzymia ulga potężnych partnerów po "dyplomacji cepa" Szydło i Waszczykowskiego, stanie się jego silnym atutem na dobry początek. Tak to sobie chytrze wykoncypował naczelnik: najpierw maksymalnie wymęczyć przeciwnika bezmózgim betonem, by potem demonstracyjnie poluzować, przynosząc na Boże Narodzenie i Nowy Rok pięknego Mateusza w niespodziewanym darze. Artykuł 7 pozostaje w mocy, ciągle mamy trzy - już praktycznie dwa - miesiące na tłumaczenia i negocjacje, ale jednak sytuacja się radykalnie zmieniła.   - Dajcie mi chwilę - powie brukselskim dżentelmenom Mateusz - niechże się rozejrzę i trochę umocnię. Bez wątpienia niedopuszczenie do głosowania czterech piątych europejskich stolic przeciwko Polsce - zgodnie z procedurą artykułu 7.1 - będzie pierwszym i najlepszym testem na polityczną klasę nowego premiera.
   Sam Mateusz Morawiecki to klasyczny Herkules w kołysce - zawodnik wagi ciężkiej, którego istotne defekty - rażący brak doświadczenia politycznego, sztywność, brak wdzięku i elastyczności - będą z upływem czasu słabły, aż w końcu znikną prawie bez śladu, bo ten człowiek potrafi się uczyć jak mało kto. Dowodów nie trzeba szukać daleko, wystarczy prześledzić jego bankową karierę. Historyk przecież, nie ekonomista z wykształcenia, z punktu widzenia starych bankowych wyjadaczy kompletny amator, zdołał jednak skutecznie wyeliminować poprzedniego prezesa WBK BZ Jacka Ksenia, prawdziwego twórcę jego potęgi; następnie - co kluczowe - nie zmarnował personalnego zwycięstwa. Doprowadził finansowego giganta do jeszcze lepszej kondycji, po czym umiał się odnaleźć przy przejęciu banku przez Grupę Santander. Mało kto może się w Polsce pochwalić podobnym osiągnięciem. Wszelkie lekceważące komentarze strony liberalnej, że to kolejna zabawka Kaczyńskiego bez żadnego liczącego się zaplecza, można w te pędy wyrzucić do kosza: prezes traktuje premiera kompletnie inaczej niż całą resztę swego otoczenia, a zaplecze jego pupil zbuduje sobie szybciej niż się ktokolwiek spodziewa; w pełnej harmonii z prezydentem, Gowinem, Brudzińskim i Błaszczakiem. I znając obu Morawieckich oraz etos Solidarności Walczącej, kształtujący sposób ich myślenia i działania - będzie to zaplecze stabilne, budowane planowo i długofalowo.
   Co z tego wynika dla opozycji? Ostatni alert, ostatnia pobudka, która jeżeli szybko i mocno nie zadziała, to myślmy już o organizacji powstania powszechnego w roku 2023 albo lepiej 2027. Premier Mateusz idzie już (raczej jedzie) z pełnym błogosławieństwem prezesa po polski biznes, samorządy, klasę średnią i elektorat centrowy. Te środowiska nie składają się, jak wiemy, z liberalnych Reytanów: będą wabione, przekonywane, jeżeli ktoś zechce użyć brutalniejszego języka - konsekwentnie korumpowane. Ten proces dziś się rozpoczyna, za rok - w przededniu maratonu wyborczego - będzie już bardzo zaawansowany. Skala wyzwania dla polskich demokratów, dla liberalnych i wolnościowych liderów, urosła ogromnie przez jeden strategiczny ruch naczelnika. Koniec z żałosną amatorką panowie i panie, 9 stycznia 2018 umarło w Polsce pozorowanie pracy i aktywności. Dlaczego? Bo młody Morawiecki takie wyznacza standardy, jest pracowitym i wytrwałym zawodowcem.
   Naszą odpowiedzią musi być wielka koalicja demokratyczna partii i ruchów społecznych, koalicja wszystkich polskich demokratów. My - obywatele RP z małej i dużej litery - jesteśmy za nią osobiście odpowiedzialni. Za nią i za jej program - lepszy, i to już nie są żarty - od programu Morawieckiego, w teorii i w praktyce. Jedyną znaną mi ideą, która może wyłonić wspólną listę takiego obozu i nie budzić niczyich podejrzeń i pretensji - są powszechne prawybory w gronie tych, którzy podpiszą deklarację demokratycznego minimum. Skoro nie mamy rasowego ogólnonarodowego przywódcy, naszego Piłsudskiego czy Macrona, musimy poradzić sobie sami. Jeżeli ktoś w Polsce ma lepszy pomysł na narodową mobilizację po europejskiej i światłej stronie mocy, niech wyjdzie i to powie. A powiedziawszy, niech zdradzi szczegóły i weźmie się do roboty. Jeżeli natomiast nie ma nic mądrego do powiedzenia, niech przynajmniej nie przeszkadza.
Paweł Kocięba-Żabski
Więcej na stronie obywatelerp.org

piątek, 5 stycznia 2018

Powszechne prawybory w koalicji demokratycznej - bądźmy ze sobą szczerzy

   Polityczny cel prawyborów jest jasny jak słońce na niebie: stworzenie najszerszej możliwej koalicji demokratycznej z udziałem partii, ruchów społecznych, NGOSów i aktywnych obywateli. Koalicja ta musi spełniać dwa podstawowe warunki - odnowiony i realny społeczny mandat oraz czytelny, zrozumiały i szeroko akceptowany mechanizm wyłaniania listy wyborczej. Społeczny mandat tu i teraz dać mogą tylko prawybory, w żadnym wypadku nie dyktat partii najsilniejszej ani też zakulisowe ustalenia liderów. Zaangażowanie ludzi w ten proces, prawyborcza frekwencja przekraczająca minimum 5% uprawnionych, ale w optymalnym kształcie taka jak we Francji, Włoszech i USA czyli kilkunastoprocentowa, wszystko to ma przełamać nieufność elektoratu do opozycyjnych elit i - co niebagatelne - oddziałać również na wyborców PiS. Ludzie w terenie widzą przecież doskonale, jakie są mechanizmy kreowania kandydatów, czy w przypadku wyborów proporcjonalnych - listy wyborczej. Jeżeli w PiSie decyduje naczalstwo w wąskim gronie, niech w obozie demokratycznym zdecyduje wyborca w przejrzystym i całkowicie transparentnym procesie.
   Cel polityczny jest więc precyzyjnie zdefiniowany i trudny do podważenia, natomiast skomplikowana jest sama prawyborcza materia. W dużym uproszczeniu przedstawia się ona tak: wybory samorządowe mają być dla tej idei poligonem i próbą generalną, właściwa bitwa rozegra się przed wyborami parlamentarnymi w 2019. Obecna ordynacja, z zachowaniem ordynacji większościowej i dwuturowej w gminach, nie wymusza prawyborów bezpośrednio, bo w każdym przypadku dopuszcza zjednoczenie głosów w drugiej turze. W miastach, miasteczkach i małych gminach prawybory stanowią więc doskonały poligon i święto demokracji uczestniczącej i zaangażowanej, nie są jednak politycznie niezbędne. Inaczej jest z wyborami do sejmików - piekielnie ważnymi w kontekście ogromnych pieniędzy unijnych w Regionalnych Programach Operacyjnych - i wyborami do rad powiatów. Tu logika wyborcza jest bardzo podobna do parlamentarnej, tutaj  bez stworzenia - z odpowiednim wyprzedzeniem - stabilnej i silnej koalicji, niczego się nie ugra. Kaczyński liczy na to, że Schetyna nie skonstruuje szerokiego porozumienia, zadowalając się względnym sukcesem PO w Polsce zachodniej. Jak na razie rachuby prezesa pięknie się sprawdzają.
   I tu dochodzimy do sedna sprawy. Prawybory w małej gminie może zorganizować i przeprowadzić grupa wolontariuszy, przy niewielkiej pomocy samorządu. Ten model należy bezwzględnie przetestować w kilkunastu czy kilkudziesięciu miejscach, wymaga to jednak ogromnego wysiłku organizacyjnego i - mówiąc szczerze - nie gwarantuje powodzenia. Powodzenia, czyli po prostu znaczącego udziału obywateli, którzy podpiszą deklarację demokratyczną. Z tego punktu widzenia lepiej przeprowadzić je w dziesięciu gminach perfekcyjnie, niż spartolić w stu czy dwustu. Sama akcja informacyjna przed prawyborami to tygodnie chodzenia od drzwi do drzwi i przekonywania do idei miejscowych autorytetów. Jeżeli się tej pracy nie wykona, albo wykona ją po łebkach, zaszkodzimy tylko idei prawyborów. Przeciwnik - niekoniecznie PiS - wykorzysta każdy podobny błąd bezlitośnie, kompromitując przedsięwzięcie jako nieodpowiedzialne mrzonki niepoprawnych idealistów. Stąd w gminach małych musi obowiązywać zasada obecna na każdym porządnym poligonie: lepiej mało, ale perfekcyjnie z wielokrotnym wyprzedzającym testowaniem systemu, niż masowo, na żywioł, za to  z ryzykiem publicznej kompromitacji.
   Inaczej rzecz się przedstawia w dużych i średnich miastach. Tutaj - gdy ilość lokali prawyborczych musi pójść w dziesiątki i setki, niczego się nie zrobi bez pełnej i lojalnej współpracy oraz wszechstronnej pomocy samorządowej administracji. Prezydent czy burmistrz natychmiast stanie wtedy wobec groźby prokuratorskiego oskarżenia o niegospodarność i przekroczenie uprawnień, praktycznie eliminującego go z walki o reelekcję. Nikt się na to nie zdecyduje bez wsparcia najwybitniejszych autorytetów prawniczych i twardego stanowiska Unii w tej sprawie. Bezpieczeństwa odważnemu prezydentowi nie zapewnimy nigdy w stu procentach, natomiast trzeba zapewnić go w wiarygodny sposób, że nie zostanie z problemem sam, naprzeciw wrogiej potęgi państwa. Wrocław, Poznań, Gdańsk? We wszystkich tych miastach prawybory bardzo by się przydały, bo nie ma w nich po stronie demokratycznej tak zwanych pewniaków. Dyskusja z włodarzami na ten temat musi być odpowiedzialna i jasno określająca ryzyka dla strony samorządowej. Wracamy tu do punktu wyjścia: lepiej przeprowadzić operację z niemiecką perfekcją w jednym ośrodku, niż nieudolnie w dziesięciu.
Prawyborów sejmikowych nie przeprowadzimy bez wsparcia i świadomego współudziału partii. Skoro tak, należy ich praktyczną potrzebę wprowadzić natychmiast i jak najmocniej do debaty publicznej, wywierając wszechstronną i skuteczną presję na partyjnych liderów. Jeśli się na takie rozwiązanie nie zdecydują (brak czasu, doświadczeń czy polskich precedensów), to na nich spadnie odpowiedzialność za porażkę. W skali kraju w sejmikach PiS pokonać może przecież tylko bardzo szeroka koalicja, na pewno nie porozumienie dwóch partii liberalnych, zawarte jeszcze w ostatniej chwili i w atmosferze wzajemnego braku zaufania.
   Podsumowując: prawdziwa bitwa o wielką koalicję i mechanizm jej tworzenia rozegra się za kilkanaście miesięcy. Gdyby została wygrana, to partie w sporej części sfinansują i zorganizują prawybory, mają przecież po temu i środki i wykonawczy aparat. Przed wyborami samorządowymi trzeba wprowadzić ideę do powszechnego obiegu, przekonać do niej opinię publiczną oraz ogólnopolskie i lokalne autorytety i za wszelką cenę nie dopuścić do żadnej organizacyjnej czy frekwencyjnej porażki, ani wpadki. Słowem lepiej mniej, ale bez pudła. Prawybory stanowią bowiem - oprócz mądrego minimum programowego i odpowiedzialnej postawy liderów (nie tylko partyjnych) - najważniejsze spoiwo i motor obywatelskiej koalicji, która ma odsunąć PiS od władzy i stworzyć Konstytuantę. Operacji tej nie wolno pod żadnym pozorem zepsuć ani skompromitować.
Paweł Kocięba-Żabski