sobota, 13 stycznia 2018

Co się dzieje, a co się nie dzieje w PO i Nowoczesnej - cz.1

   Do czego jest nam potrzebna parlamentarna opozycja? Na tak postawione pytanie, z gruntu przecież idiotyczne, jeszcze trzy miesiące niemal każdy machnąłby ręką. Jak to do czego? Ma ona przecież, wykorzystując uprawnienia mandatu kontrolować rządzących, patrzeć im na ręce, krytykować, wreszcie na każdym kroku prezentować z mównicy i poza nią alternatywne rozwiązania, własny pomysł na Polskę w każdym możliwym obszarze. Zaś w sytuacji skrajnej, takiej, jaka wydarzyła się w grudniu 2016, dawać świadectwo, blokować mównicę, obstruować, bo nie ma lepszej medialnej membrany w Polsce niż sejm. Wszystko jasne? Tak i nie. Tak, bo oddawanie pola, gdy ma się takie instrumenty w ręku to najczystsza głupota. Nie, bo nasza parlamentarna opozycja wykorzystuje z tych atutów może 10 procent (przy życzliwej interpretacji), a w miarę upływu czasu - co jest naprawdę szokiem dla wielu - coraz to mniej i mniej. Jeżeli spojrzeć na to z punktu widzenia jakiejś strategii odsuwania PiS-u od władzy, mamy coraz bardziej do czynienia z fatalnym paradoksem usypiania publiczności: no tak, mamy przecież swoich posłów, oni czuwają, liderzy mają przecież jakiś plan, jakoś to będzie. Sedno jednak w tym, że nie mają i nie będzie. 
   Gdy uważnie prześledzić ruchy Schetyny i Neumana w ubiegłym roku, gdy pokusić się o ich logiczne uporządkowanie w czasie - zostawmy strategię, pozostańmy na poziomie taktyki -  wyłania się obraz dwuelementowy: po pierwsze zaniechań, po drugie konsekwentnej gry na zwłokę, pozorowania ruchów. Oto gromko wzywamy do budowania szerokiej koalicji, jednocześnie nic w tym kierunku nie robimy - przeciwnie - podgryzamy i faulujemy na każdym kroku potencjalnych partnerów. Tak, żeby w efekcie medialnym wyglądało na to, że my, a jakże, jesteśmy konstruktywni i chcemy, a oni nie. Bo nie mają struktur, bo nie mają aktywów w terenie i boją się całkowitej majoryzacji. 
   Polityka ocenia się wyłącznie po owocach: gdyby dziś Kaczyński wyciął numer i przeforsował przedterminowe wybory w kwietniu, opozycja byłaby złapana w głębokim rozkroku, tak naprawdę w szpagacie. Po dwóch latach pracy (?) nie ma żadnych ustaleń, nie ma dogadanych mechanizmów, nie ma parytetów, nie ma też (poza częściowo Warszawą) żadnych ustaleń personalnych. Zróbmy mały eksperyment myślowy: prezydent nie dostaje od Kuchcińskiego budżetu w konstytucyjnym terminie i 2 lutego ogłasza przedterminowe wybory. Na zgłoszenie list nasi liderzy mają 30 dni - więc łatwo na palcach policzyć, że parytety i personalia muszą dogadać (w gronie przynajmniej trzech, a więc PO, N i SLD) w przeciągu góra dwóch tygodni. Nic, dosłownie nic nie zostało zrobione, żeby prezesowi podobnego prezentu nie robić. Mało tego - jeżeli on się jeszcze waha, a zapewne tak jest, skrajna indolencja przeciwnika popycha go do podjęcia ryzyka.
  Sytuacja wokół projektu "Ratujmy kobiety" utrwala go w przekonaniu, że właśnie nadarza się fantastyczna okazja do zdobycia większości konstytucyjnej. Dlaczego? Ano dlatego, że do normalnej dysfunkcji i lenistwa naszych reprezentantów doszedł gwałtowny kryzys ideowy w Nowoczesnej i równie gwałtowna erozja autorytetu Schetyny w PO (jeszcze się nie zdarzyło tak ostentacyjne lekceważenie klubowej i partyjnej dyscypliny). Dodajmy do tego komiczne już zawirowania w trójkącie Schetyna-Lubnauer-Petru związane z kulisami zjazdowej porażki tego ostatniego i sposobem ogłoszenia Planu Petru. Poziom zaufania sięga w tym trójkącie zera absolutnego, za to każdy z jego uczestników życzy pozostałym jak najgorzej i otwarcie cieszy się z kłopotów, w jakie popadają. Kaczyński może to zlekceważyć i nie skorzystać z okazji. Istotne dla nas jest to, że gdyby jednak skorzystał, nasze wojsko jest w rozsypce, a sztab ma trudności z elementarną komunikacją wzajemną. Polacy są podobno mistrzami improwizacji, zaś potrzeba matką wynalazku - jednak są granice brawury, w dwa tygodnie nie nadrobi się dwuletniego nieróbstwa. Wystawiamy się w ten sposób (to znaczy wystawiają nas) na prosty strzał; naczelnik musi setnie bawić się tą sytuacją, zapewne nie mniej niż głosowaniem projektu Nowackiej.
   Dramatyczny kryzys czarnej środy miał jedną prostą przyczynę. Kierownictwa partii i klubów nie tylko nie prowadzą żadnej pracy ideowej, ale też umiarkowanie interesują się przekonaniami swoich parlamentarzystów w sprawach światopoglądowych, po prostu kompletnie je lekceważą. Kaczyński ma w tej materii pancerny monolit, opozycja niepewną i niejasną mozaikę. Trzeba i należy bardzo surowo ocenić szefów za kompletny brak wyobraźni, politycznej inteligencji i przygotowania, jednak problem jest głębszy. Tematykę społeczną tradycyjnie traktuje się po macoszemu, zawsze przecież zasłonić się można brakiem dyscypliny w związku z wolnością sumienia. 
   Teraz - nie nagle przecież, to już trwa dwa lata z okładem - w wyniku skrajnej polaryzacji postaw, ofensywy pro-life i potężnego Czarnego Protestu sytuacja się radykalnie zmieniła. To prawdziwa bomba polityczna, która wybuchła w rękach przywództwa opozycji, bomba, która miesiącami spokojnie sobie czekała. Było mnóstwo czasu na przemyślenie strategii, przygotowanie najdrobniejszych szczegółów. Który to już raz górę wziął jednak kompletny brak politycznego wyczucia, po prostu nosa, połączony ze skrajnym lenistwem. Nowoczesna znalazła się nagle na krawędzi rozpadu z dość błahego przecież powodu (zachowując proporcje). Dlaczego? Ponieważ aktyw tej partii w całej Polsce zbierał ofiarnie podpisy pod projektem, a tu nagle okazało się, że klub jest w połowie zwyczajnie konserwatywny. Przecież Ryszard Petru rozdając wyborcze jedynki dwa i pół roku temu, wszystkie kryteria brał pod uwagę, a nie sprawy światopoglądowe. Nikt tego nie zbadał - nawet prostą ankietą - i wyszło na to, że Petru wpuścił Lubnauer na niebezpieczną minę. Ona zwyczajnie nie zdawała sobie sprawy z głębokości problemu, a ten sam damski duet, który sprytnie rozegrał rywala, okazał się nagle całkowicie bezbronny i bezradny. Nie trzeba dodawać, że Ryszard skrzętnie to wykorzystał - to w końcu psychologicznie zrozumiałe.
c.d.n.
Paweł Kocięba-Żabski

2 komentarze:

  1. Wg GFK politycy jako grupa zawodowa cieszy się zaufaniem CZTEROKROTNIE mniejszym niż sędziowe. Ufa im 16% Polaków.

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż dziw bierze, skąd te 16%? Może to osoby o osobowości muminków?

    OdpowiedzUsuń