czwartek, 3 listopada 2016

Amerykański sen tapla się w rzadkim błotku, za chwilę w nim zatonie z Hillary Clinton w objęciach cz.1

Amerykańskie elity zawsze i wszędzie podchodziły do swego państwa ze śmiertelną powagą - w ostrym kontraście do elit europejskich, wśród których kontestowanie własnych przywódców i politycznej hierarchii należało raczej do dobrego tonu. Nigdy dotąd nie zaobserwowano w USA tendencji do autodestrukcji, polityka była solidna i pragmatyczna: wahadło wychylało się w prawo, by po jednej bądź dwóch kadencjach skwapliwie podążyć w drogę powrotną. Choć co bystrzejsi komentatorzy przynajmniej od dwóch lat ostrzegali, że tym razem będzie inaczej, szok jest powszechny - wspólny dla wrogów i sojuszników.
Najpierw republikanie wykonali efektowne seppuku hodując pracowicie na swym łonie osławioną partię herbacianą - nie partię oczywiście, tylko rosnącą od dwudziestu lat frakcję prowincjonalnych twardogłowych, odrzucającą Darwina, a szczerze wierzącą w Wiekuistego z brodą, pracowicie tworzącego świat przez dni sześć, mniej więcej sześć tysięcy lat temu. Biali mężczyźni z West Virginia i jaskiniowa FOX TV stały się w partii ważniejsze (i zdecydowanie bardziej przebojowe) od starych konserwatywnych elit powiązanych z wielkim kapitałem i przemysłem zbrojeniowym. Wielcy nafciarze i przemysłowcy z klanem Bushów na czele najzwyczajniej w świecie stracili kontrolę nad interesem - stracili ją na rzecz dynamicznego i bezwzględnego populizmu, żerującego na nienawiści do elit - wszelkich, również własnych - i "waszyngtońskiego bagna". "Bagno", czyli "swamp" zdefiniowane zostało nader szeroko: od "żydowskiego kapitału" i "żydowskich mediów" po prawa dla lesbijek, gejów i mniejszości. Donald Trump przechwycił ten żywioł tym łatwiej, że całe życie pozował na macho: trzon Tea Party to zdeklasowani biali faceci, od lat systematycznie tracący odwieczną patriarchalną władzę nad otoczeniem.
Partii herbacianej nie przeszkadza nowojorski miliarder jawnie unikający podatków, nie przeszkadza też fakt, że wszystko zawdzięcza bogatej rodzinie, a sam wielokrotnie bankrutował (kasyna w Atlantic City), ciągnąc na dno rzesze tych, co mu zaufali. Przeciwnie kochają go tym bardziej, wierząc, że właśnie on zdemoluje znienawidzony Waszyngton i przywróci dawne dobre czasy. Jego chłopięca bufonowatość, kompletny brak merytorycznego przygotowania zręcznie wekslowany na pogardę dla jajogłowych, wreszcie konsekwentne chwytanie za pupę każdej nieznajomej - wszystko to wywołuje euforię na wiecach i twarde poparcie przy urnie. Nawet nieskrywana miłość do Putina i liczne rosyjskie powiązania nie są mu w stanie zaszkodzić: antysowieccy czy antyrosyjscy byli Nixon, Reagan i Bush; "herbaciani" - wręcz przeciwnie - cenią męską krzepę Putina i chcą z nim robić interesy, lekceważąc zachodnioeuropejską "zgniliznę i lewactwo".
Po drugiej stronie sceny demokraci wykreowali zabójczy duet Clinton-Sanders, najlepszą receptę na klęskę. Hillary przez dekady (nieważne, że po części niesprawiedliwie) robiła za symbol chłodu, układowości i cynizmu w polityce - osiem lat temu przegrała nominację z szerzej nieznanym ciemnoskórym radnym Chicago dokładnie z tego powodu. Wtedy charyzmatyczny Obama świetnie symbolizował ową zmianę, której pragną przeciętni Amerykanie. Teraz ze sporymi kłopotami pokonała w prawyborach Sandersa: staruszka, Żyda i socjalistę - uosobienie liberalnego jajogłowego z Nowej Anglii. Partyjna elita, która dopuściła do stworzenia podobnego duetu naprawdę ciężko zapracowała na zwycięstwo Trumpa i przyszłe czyszczenie waszyngtońskiego "swamp".
cdn  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz