piątek, 4 listopada 2016

Amerykański sen taplający się w rzadkim błotku - cz.2 i ostatnia przed wyborami

Rozsądni Amerykanie, a ściślej ich rozsądne do tej pory elity, zapędziły się w kozi róg: według wyjątkowo zgodnych w tej akurat sprawie sondaży ponad 60% procent jankesów uważa, że Trump nie nadaje się na prezydenta atomowego supermocarstwa, za to 57% nie wierzy Clinton, mając ją za nieautentyczną, wyrachowaną i fałszywą. Wobec podobnych przekonań vox populi, jaka większość wybierze prezydenta? Niemożliwe stanie się oczywiście całkiem możliwe 9 listopada z samego rana; Znaczyć to będzie tylko jedno: będzie to wybór do bólu negatywny, nawet nie mniejszego zła - po prostu motywowany wyłącznie silną nienawiścią do kandydata drugiej strony. W naszym kraju to zjawisko normalne, typowe zresztą dla wszystkich sytuacji nacechowanych skrajną polaryzacją, której niedościgłym mistrzem zdaje się wielki Jarosław. Tu poprawka - zdawał się, bo amerykańskie realia polityczne AD 2016 biją nawet nadwiślańskie rekordy głupoty i toksycznego jadu.
Całkowicie i bez reszty skompromitowały się elity obydwu wielkich partii - "starzy" republikanie spod znaku klanu Bushów, wielkich nafciarzy i wielkiego kapitału dali się ograć jak dzieci "herbacianym" troglodytom, których prościutkim manewrem przechwycił i zagospodarował Trump. "Starzy" kompletnie zlekceważyli jego start w prawyborach, uważając go za nieszkodliwego pajaca, jak kiedyś pruska arystokracja łaskawie określała Hitlera. Sami wystawili geniuszy formatu Jeba Busha, Teda Cruza i Marco Rubio, w dodatku wszystkich naraz, co zapewniło pięknemu Donaldowi oczywistą możliwość wykańczania ich po kolei - na żadnym etapie republikańskich prawyborów nie powstał zwarty blok przeciwko "pajacowi". I pajac ich pięknie wykiwał, a za chwilę wykiwa całe supermocarstwo, jadąc na z dawna rozbudzonej nienawiści do waszyngtońskich i nowojorskich elit - on, nowojorczyk z urodzenia, syn i wnuk bogaczy, od zawsze zwolennik obniżania podatków dla korporacji niemalże do zera (w kampanii otwarcie deklarował , że obniży je z około 40 do 15%).
Zdeklasowani biali ("white trash") nienawidzą Clinton, bo utożsamiają ją ze zniknięciem jak kamfora 10 milionów miejsc pracy w przemyśle w ostatnim ćwierćwieczu; Trump stał się ich idolem, produkując wszystkie swoje krawaty, czapeczki i wódkę (ze swoją podobizną rzecz jasna) w Meksyku, który chce oddzielić murem postawionym na Rio Bravo. Część Latynosów popiera go pomimo tej sympatycznej obietnicy, tudzież zapowiedzi deportacji 11 milionów nielegalnych emigrantów - do nich wyjątkowo trafia cudowny maczyzm miliardera. Doszło również do przewartościowań wśród Czarnych, którzy dwukrotnie dawali pewne zwycięstwo Obamie: ich liderzy i całe społeczności nie palą się do głosowania na Hillary i nawet nowa Kleopatra, czyli Michelle Obama, nie jest ich w stanie do tego przekonać: przynajmniej w skali, która zagwarantowałaby Hillary zwycięstwo. Czarni wychodzą z założenia, że złotousty Obama i jego żona jak najbardziej, natomiast demokraci pod wodzą Clinton niekoniecznie. Myślą tak pomimo jednoznacznie rasistowskich wypowiedzi Trumpa w sprawie zabójstw Czarnych przez policjantów i tzw. odwetu snajperów. 
Są to jednak paradoksy całkiem pozorne, dziwiące jedynie pięknoduchów: jeżeli zdolnemu populiście i demagogowi nie przeciwstawi się osobowości integralnej i charyzmatycznej, ten zakonnicę przekona do życia w skrajnej rozpuście. Nie chodzi tylko o charyzmę - chodzi o jednoznaczny, uczciwy i wiarygodny przekaz, który potrafiłby rozbić i zdemaskować krętactwa, bełkoty i megalomańskie fantazmaty przeciwnika; po prostu stworzyć skuteczną odtrutkę na toksyny i kłamstwa. Demagog może sobie pozwolić na zmienianie zdania z wiecu na wiec; poważny kandydat w żadnym wypadku. I na tym polu Hillary Clinton nie spełnia podstawowych "antytrumpowych" kryteriów: w kluczowych sprawach zmieniała zdanie wielokrotnie, chociażby w kwestii interwencji w Iraku, Libii i Syrii, umów o wolnym handlu czy stosunku do aborcji.
Elity demokratyczne zgrzeszyły gorzej nawet niż republikańskie. Wszyscy mądrale ze wschodniego wybrzeża świetnie zdawali sobie przecież sprawę z fali frustracji, antyestablishmentowych nastrojów i powszechnego oczekiwania zmiany. I co? Pomijam Sandersa, bo 75-letni socjalista żydowskiego pochodzenia pasuje do obecnych wyzwań jak pięść do nosa; chodzi o prawdziwego kandydata, który ma wygrać wybory i zapewnić sukces w kongresie i senacie. Wystawili Hillary, która przy dużej inteligencji, politycznym doświadczeniu i zasługach, stanowi uosobienie establishmentu i uosobienie waszyngtońskiego "układu", do tego osobiście obciążoną (niesprawiedliwie, ale co z tego) grzeszkami i kombinacjami męża. Tak jakby w 300-milionowym społeczeńtwie nie można było znależć osobowości takiej, jak chociażby wspomniana Michelle.
Boże, miej w opiece Amerykę, bo chwilowo ona sama tej pieczy nad sobą nie sprawuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz