Na stronie internetowej TV TRWAM pojawiło się doniesienie o tym, że trójmiejska prokuratura wszczęła postępowanie w związku z obywatelskim donosem na Tuska. Donos dotyczył faktu długoletniej agenturalnej współpracy naszego byłego premiera z niemieckim, a wcześniej zachodnioniemieckim wywiadem BND - Bundesnachrichtendienst. TRWAM podało nawet tuskowy pseudonim w germańskiej służbie: Donald miał tajnie (potem z Merkel to już nawet jawnie) współpracować z odwiecznym wrogiem pod pseudonimem "Oskar", zaczerpniętym zapewne z "Blaszanego bębenka" Guenthera Grassa.
Doniesienie do prokuratury złożyła grupa zatroskanych obywateli pod nieformalnym przewodem Krzysztofa Wyszkowskiego, niegdyś współzałożyciela Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu, potem aktywnego w "Gwiazdozbiorze" (od małżeństwa Gwiazdów), gdzie wspólnie z Anną Walentynowicz przez lata szerzyli wieści o "Bolku". Wyszkowski przez wiele lat procesował się z Wałęsą o to, czy może publicznie nazywać go agentem SB: w którejś tam instancji sąd uznał, że raczej nie, jednak głównie z powodów formalnych (Wałęsę wcześniej sąd lustracyjny uznał za niewinnego). Zważywszy to wszystko, można by potraktować ostatni wyczyn Wyszkowskiego za ciąg dalszy politycznego folkloru, gdyby nie jedna okoliczność: Wyszkowski zna doskonale Naczelnika Jarosława, jest na Nowogrodzkiej ceniony jako zasłużony dekomunizator oraz zaprzysięgły wróg Wałęsy i trudno sobie wyobrazić, by pisał do ziobrowej prokuratury bez wcześniejszych uzgodnień z Wodzem.
Oznaczać to może początek operacji "Donald do piachu", którą Kaczyński od dłuższego czasu przygotowuje (poprzez Ziobrę i nie tylko), a którą półgębkiem i tajemniczo również od dawna zapowiada. Gdy przy okazji oskarżeń o AMBER GOLD i powołania komisji śledczej pod wodzą Wassermanówny Tusk zaproponował Kaczyńskiemu debatę przy otwartej kurtynie, ten odpowiedział, że w Polsce z rozmawiać z nim będzie wyłącznie prokurator. Naczelnik z pewnością nie rzuca słów na wiatr; jednocześnie Waszczykowski wstrzymał zapowiadaną od miesięcy publikację białej księgi okołosmoleńskiej korespondencji poprzedniego rządu z Rosjanami i przekazał wszystkie materiały fachowcom Ziobry.
Prokurator Generalny ma oskarżyć Tuska i jego najbliższych współpracowników (Sikorskiego, wiceministra Kremera, ambasadora w Moskwie Bahra, Arabskiego, a nawet Borusewicza, wtedy marszałka senatu ) o tak zwaną "zdradę dyplomatyczną", czyli potajemne knowania z ościennym mocarstwem przeciwko głowie państwa (w tym przypadku, ustawodawcy chodziło raczej o premiera), uosabiającej polską rację stanu. Właściwy artykuł kodeksu karnego jest mocno enigmatyczny i rozciągliwy, stwarza więc gorliwym prokuratorom praktycznie nieograniczone pole do popisu.
Sedno w tym, że choć w żadnym sądzie nie uzyska się na takiej podstawie skazania premiera, niesposób jednak zakwestionować zasadności samego oskarżenia, bo ma ono swoje przesłanki - klucz tkwi w samym tupecie, czy raczej bezczelności stojącej za podobną akcją prokuratury. Nikt poza Kaczyńskim by się na to w Europie nie zdecydował; choćby dlatego, że w polskim systemie premier jest nieporównanie ważniejszy od prezydenta, a trudno oczekiwać, że odmienna strategia polityki zagranicznej urzędnika silniejszego może być skutecznie zaklasyfikowana jako zdrada tego o słabszych kompetencjach. Prawdziwe sedno jednak w tym, że Kaczyński nie dąży (przynajmniej na tym etapie) do skazania znienawidzonego rywala, w tej chwili wystarczy mu w zupełności uwikłanie go w długoletni i wyniszczający proces. Korzyści mogą okazać się podwójne: Unia nie zdecyduje na przedłużenie mandatu szefa Rady Europejskiej politykowi pod poważnym zarzutem karnym, a Tuska wyeliminuje się z wyborów parlamentarnych 2019 i prezydenckich 2020.
Konstrukcja zarzutu będzie prosta jak budowa cepa: pierwotna koncepcja wspólnych polsko-rosyjskich uroczystości katyńskich stworzona w Departamencie Wschodnim MSZ zakładała jedno centralne wydarzenie w dniu 10 kwietnia 2010, bez względu na skład polskiej delegacji. Dobitnie wyraził to wiceminister Andrzej Kremer po rozmowach w Moskwie 25 i 26 stycznia. Gdy 25 lutego szef kancelarii premiera Tomasz Arabski czynił również w Moskwie ostatnie ustalenia z Jurijem Uszakowem, zastępcą szefa kancelarii rządu Federacji Rosyjskiej, rzecz się już miała inaczej. Dlaczego? W międzyczasie, dokładnie 4 lutego prezydent Kaczyński oficjalnie poinformował o swej woli wzięcia udziału w obchodach. Postało zamieszanie protokolarne - planowano przecież spotkanie premierów (Putin był wtedy dla odmiany premierem), a prezydent Miedwiediew miał podobno inne plany na pierwszą dekadę kwietnia. Doszło również do turbulencji politycznych: uroczystości katyńskie miały mieć wedle wspólnej koncepcji Tuska i Putina charakter przyjaznego przełomu - strona rosyjska miała jeszcze raz się pokajać, otworzyć szeroko archiwa, Polacy mieli oficjalnie uznać, że zbrodnia NKWD nie leży już na sumieniu dzisiejszej Rosji. Prezydent Kaczyński, uważany przez Putina i Ławrowa za "antyrosyjskiego", zdecydowanie nie pasował do koncyliacyjnej koncepcji. Podjęto brzemienną w skutki decyzję o rozdzieleniu wizyt.
Sęk w tym, kto ją podjął. Wedle oskarżycieli zdecydował o tym Kreml, a Tusk ochoczo to podchwycił. Premierzy w ustalonej konwencji mieli spotkać się w Katyniu 7 kwietnia, prezydenta przestawiono na 10, formalnie traktując jego wizytę jako "zagraniczny komponent wewnątrzkrajowych obchodów katyńskich" (z analizy naszego MSZ). Chodziło o wytłumaczenie demonstracyjnej nieobecności prezydenta Miedwiediewa. Prokuratura traktuje właśnie to ustalenie, podjęte przez premierów poza plecami prezydenta i bez jego wiedzy, jako "zdradę dyplomatyczną". Naciągane? Niewątpliwie, ale dokładnie tą drogą pójdą ziobrowi prokuratorzy, gdy Kaczyński zapali wreszcie zielone światło.
A pewnie niebawem zapali, bo nie będzie czekał, aż trup jego wroga sam do niego Wisłą przypłynie. Musi pomścić brata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz