środa, 9 listopada 2016

Czarna seria trwa - po Kaczyńskim w polskiej mikroskali, Brexit i Trump w makro; teraz Mordor zaatakuje Austrię i Francję

Nie ma najmniejszego sensu biadolić, bo diagnoza jest oczywista: Mordor ciągle w natarciu, siły jasności zbierają łomot po łomocie i powoli tracą orientację nie tylko co do właściwej strategii, lecz również co do tego, kto i z której strony da im jutro rano w łeb. Poprawność polityczna, czyli na ludzki język przekładając minimum szacunku (choćby udawanego) dla przeciwników, wszelkich mniejszości, tak zwanych słabszych czy osób bądź środowisk, które "patriotom" aktualnie podpadły, na naszych oczach staje się niechybnym gwoździem do trumny na politycznej scenie. Przecież "swój chłop" powie krótko i zwięźle, jak jest, rzuci umiarkowanym bluzgiem, rasistowskim czy seksistowskim żarcikiem poprawi, poklepie po plecach albo pupie i ...jak na razie zwycięstwo ma w kieszeni, niezależnie od tego, czy gra idzie o funkcję szeryfa w Nebrasce czy dysponenta nuklearnych kodów. 
Gdzie szukać ratunku, nikt nie wie, a popłoch jest kiepskim doradcą. Jutro wybory w Austrii, a pojutrze w superważnej dla naszego bezpieczeństwa Francji; tym ważniejszej, jeśli Trump stworzy z Putinem wesoły duet silnych facetów, robiących interesy wyłącznie w klubie sobie podobnych (Chiny, Japonia, Niemcy po Merkel?) Jeśli i w starej dobrej Francji górę weźmie Mordor, stanie się już absolutnie jasne, że brudnej brunatnej fali nie zatrzyma byle kto. Nie zatrzymała jej ciocia Hillary, która nawet nie umiała wyjść na trybunę i podziękować swoim ludziom, nie zatrzyma okrąglutki Holland obdarzony charyzmą pekińczyka, nie zatrzyma też nikt z obecnej generacji polityków do bólu nijakich, których do władzy wynosi zazdrosna partyjna wierchuszka albo - co gorsza - układ koalicyjny, w którym lider im słabszy, tym lepszy. Chwalebny wyjątek stanowi Angela Merkel, ale i jej przywództwo nie wytrzymuje imigranckiej próby - nie trzeba dodawać, że jej potencjalni następcy równają do Camerona czy Hollande'a, a już na pewno nie do de Gaulle'a czy Adenauera. Skoro o de Gaulle'u mowa: myśmy już zapomnieli, że patriotyzm i narodowa duma nie daje się ot tak, po prostu sprowadzić do tępego szowinizmu i zoologicznej nienawiści do obcych. Znowu wracamy do osoby - jeśli ktoś, jak Piłsudski czy de Gaulle oddał ojczyźnie całe życie, ryzykując i poświęcając dosłownie wszystko, wtedy inny sens zyskują w jego ustach deklaracje narodowe. Nie przypadkiem zresztą pierwszy zabiegał o niepodległość i współpracę Ukrainy, a drugi współtworzył nowy powojenny ład, którego zwieńczeniem stała się Unia Europejska.
Jeśli brunatna fala ma swoich złotoustych wodzów i magików - ona ich niesie, oni ją w zamian pracowicie utrwalają i instytucjonalizują - to my musimy mieć swoich. Dlaczego Kennedy, Willy Brandt czy De Gaulle właśnie, stanowić mają już tylko symbol jasnej strony mocy bezpowrotnie minionej epoki? Matki przestały ich rodzić? Otóż nic z tych rzeczy: to właśnie elity partii demokratycznych i europejskich muszą głęboko przemyśleć, kogo premiują awansem i komu powierzają przywództwo. Żarty się skończyły, a miernoty zatopią europejski projekt i doszlusują do Donalda Trumpa, w charakterze jego ubogiej klienteli. Albo stare europejskie partie głęboko zmienią swoje myślenie, albo zostaną słusznie zmiecione z powierzchni ziemi.
Gdyby John Fitzgerald Kennedy urodził się w roku 1970 w dużym kraju naszego kontynentu, poradziłby sobie i z Marine Le Pen i z Alternative fuer Deutchland. Poradziłby sobie autorytetem, charyzmą, głębokim (magicznym?) związkiem z ludźmi oraz jasnym i czytelnym przekazem. Nie poradzi sobie z brunatnymi fuehrerkami anonimowa eurokracja, ani bezbarwni i asekuranccy notariusze, których partyjni biurokraci wyznaczyli na rządową funkcję. Wyznaczyli przecież po to, by pilnowali korporacyjnych i koteryjnych interesów, a nie wojowali z faszystami o przetrwanie zjednoczonej Europy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz