sobota, 27 maja 2017

Ojciec Ludwik Wiśniewski o naszym kościelnym babilonie i o nas samych

   Ojciec Ludwik Wiśniewski, dominikański duszpasterz, z którym w latach osiemdziesiątych blisko współpracowałem, od wielu lat odważnie krytykuje polską hierarchię, czy też raczej tłumaczy cierpliwie, gdzie jest Ewangelia i jej duch, a gdzie ich coraz bardziej dramatycznie brakuje. W marcu napisał kolejny list do naszych biskupów, który Tygodnik Powszechny przytoczył w skrócie w najnowszym numerze. Ojciec Ludwik ujął swoje dictum w sześciu zwięzłych podtytułach: kościół w państwie, Chrystus Królem, zamknięty dom, kłopot z papieżem, nacjonaliści i nienawistnicy oraz pisanie historii na nowo. Niezwykle rzadko się zdarza, by ktoś tak celnie uchwycił sedno sprawy, dlatego pozwolę sobie omówić rozdział po rozdziale.
   Kościół w państwie - pod żadnym pozorem nie wolno mieszać porządku kościelnego i religijnego  z państwowym, kościół winien wystrzegać się grzechu triumfalizmu - wynika to wprost z konstytucji "Gaudium et spes" soboru watykańskiego II, naszej konstytucji, nawet z konkordatu. Niedopuszczalne i godne ubolewania są mityngi polityczne, których zmanipulowaną częścią jest eucharystia - Ludwik wprost pisze w tym miejscu o miesięcznicach smoleńskich; msza nie może być ozdobnikiem podnoszącym rangę wydarzenia. Ustawodawcy powinni pozostać bezwzględnie autonomiczni wobec kościoła, tenże nie może wiązać ich sumień i straszyć ich ekskomuniką za nieposłuszeństwo. Prawo naturalne i prawo państwowe to odrębne byty, na tym polega przyjazny rozdział państwa i kościoła.
   Chrystus Królem - niedawny akt przyjęcia Chrystusa jako polskiego Króla i Pana stanowi gwałtowny zwrot w stanowisku naszego episkopatu. W liście pasterskim z 2012 roku biskupi pisali wprost: "myślenie, że po obwołaniu Chrystusa Królem Polski wszystko zmieni się na lepsze jest iluzoryczne i wręcz szkodliwe dla ... zbawienia w świecie... Nie potrzebuje On żadnej formy intronizacji". Co się zmieniło? Od dołu oddziałały ruchy intronizacyjne, opierające się na objawieniach Rozalii Celakówny, od góry natomiast coraz powszechniej w Polsce przyjmowane twierdzenie arcybiskupa Lefebvre'a, że na II soborze doszło do detronizacji Chrystusa i niezbędne jest jego ponowne ukoronowanie.
   Zamknięty dom -  arcybiskup Stanisław Gądecki wielokrotnie wzywał do tego, aby każda parafia przygotowała się na przyjęcie uchodźców, w podobnym duchu wypowiadali się kardynał Nycz i prymas Polak. Jednak tego głosu nie słychać: raz dlatego, że brzmi za słabo, dwa dlatego, że państwo te głosy całkowicie ignoruje i propagandowo zagłusza, po trzecie ponieważ dominujący przekaz kleru jest dokładnie odwrotny: "Nie jesteśmy ksenofobami ani niegościnni, ale mądrzy i nauczeni - jak raz wpuścisz do domu obcego, to możesz sobie zgotować wielką biedę"- to cytat z biskupa płockiego w sytuacji półoficjalnej. Odwrócenie się "gościnnej, katolickiej Polski" od uchodźców jest zgorszeniem dla świata, odejściem od Ewangelii i czynnikiem demoralizującym społeczeństwo.
   Kłopot z papieżem - nikt poważny nie kwestionuje u nas jego nauczania, ale jedynie na powierzchni. W głębi wyczulone uszy wyczuwają szemranie, że "coś z tym papieżem jest nie tak". - Nie czytam tego papieża - powtórzył parokrotnie znany polski teolog. Kamieniem obrazy stała się komunia dla rozwiedzionych i żyjących w "niesakramentalnych" związkach, którą Franciszek uznał za możliwą w adhortacji "Amoris laetitia". W Polsce adhortację uznano za "niejasną i nieprecyzyjną", a biskup Józef Wróbel oświadczył dziennikarzom wprost, że rozwodnikom komunia nie była udzielana przed "Amoris laetitia"i nie będzie także po niej. Narasta w polskim kościele poczucie, że tak naprawdę nasi biskupi nie przyjmują nauczania Franciszka.
   Nacjonaliści i nienawistnicy - polski nacjonalizm wyrosły na myśli Romana Dmowskiego jest nierozerwalnie związany z katolicyzmem. Katolicyzm rozumiany tutaj nie religijnie lecz kulturowo stanowi esencję "narodowego państwa polskiego". Ta narodowo-katolicka idea jest neopogańska ze swojej istoty, bezpośrednio wykorzystuje bowiem religię do celów politycznych. Nacjonaliści wiążą się z zorganizowanymi grupami kibicowskimi, nagminnie używają też języka nienawiści wobec obcych. Zdecydowanie w dobrym kierunku idzie "Chrześcijański kształt patriotyzmu" - dokument konferencji episkopatu. Zabrakło tam jednak jednoznacznego stwierdzenia, że zaraza nacjonalistyczna zakorzeniła się też w kościele, za co biskupi powinni wyrazić skruchę oraz apelu do kapłanów, aby wystrzegali się wątków nacjonalistycznych w głoszonych kazaniach. Biskupi powinni też dokonać przeglądu wydarzeń mieniących się katolickimi: miesięcznic smoleńskich, audycji Radia Maryja, artykułów Naszego Dziennika pod kątem mieszania modlitwy z agresją, a nawet z nienawiścią.
   Pisanie historii na nowo - następuje ono wtedy, gdy ostatecznie zohydzi się Wałęsę i oskarży o najgorsze. Wyrzuca się z niej największe nazwiska jak Geremka czy Mazowieckiego, ogłasza się, że  III RP ufundowana na micie założycielskim Okrągłego Stołu jest u korzeni znieprawiona i musi upaść. W zamian ustanawia się nowe mity, jak żołnierze wyklęci czy zamach smoleński - nowa wersja historii wkracza już do szkół.  Biskupi byli świadkami rodzącej się Solidarności, strażnikami prawdy w Magdalence i przy Okrągłym Stole, współbudowniczymi kompromisu prowadzącego do niepodległej Polski. Ich głos jest dziś niezbędny - nie chodzi tylko o Wałęsę - bo ktoś usiłuje odebrać Polakom ich piękno i heroizm.
   Ojciec Ludwik kończy piękną inwokacją, którą przytaczam dosłownie: "Cóż ci się stało Polsko, że zamknęłaś swoje drzwi przed potrzebującymi pomocy? Cóż ci się stało, że zagubiłaś solidarność i tolerujesz zakłamanie i nienawiść? Cóż ci się stało, że profanujesz wiarę ojców i wciągasz ją w służbę egoistycznej polityki? Cóż ci się Polsko stało?"
Paweł Kocięba-Żabski
 

czwartek, 25 maja 2017

Sprawa Opola, czyli czym się różni Kurski od czerwonego Radiokomitetu

   Pięćdziesiąt cztery lata trwał wymyślony przez Karola Musiała opolski festiwal, równo czterdzieści z kluczowym udziałem Telewizji Polskiej i właśnie Jacek Kurski zakończył jego żywot, przynajmniej w znanej wszystkim formule. Aż ciężko uwierzyć, że Kurski rozwalił delikatną konstrukcję, którą przez lata uszanowali komunistyczni nadzorcy kultury - od ministra Tejchmy po sławnych gierkowskich prezesów Szczepańskiego i Patyka. Dość powiedzieć, że po jednorocznym zawieszeniu w stanie wojennym już w roku 1983 festiwal odbył się normalnie i do końca komuny władzy nie przyszło do głowy, by sekować chociażby Młynarskiego. Latami utrzymywała się subtelna równowaga, cenzura przymykała oko, a publiczność znakomicie czytała między wierszami. Kurskiemu udało się niemożliwe, tym bardziej, że prezydent Opola Arkadiusz Wiśniewski, który zerwał ostatecznie umowę z TVP, to polityczny sojusznik, człowiek Patryka Jakiego, hołubiony przez rząd w głośnym sporze o powiększenie miasta kosztem sąsiednich gmin (Dobrzeń Wielki i elektrownia Opole).
   Zachodzimy w głowę, czym mianowicie różni się obecny prezes telewizji publicznej od swoich poprzedników z czerwonego nadania, że rozwalił dobro narodowe, na które oni chuchali i dmuchali? Sedno tkwi w tym chuchaniu i dmuchaniu właśnie - Szczepański z Patykiem i ich następcy w latach osiemdziesiątych świetnie zdawali sobie z własnej pozycji: z jednej strony mocnej wsparciem systemu, z drugiej słabej przez brak społecznej akceptacji, o którą musieli gorliwie zabiegać, wręcz podlizując się społeczeństwu. Stąd wszystkie Laskowiki, Smolenie, Pietrzaki i Fedorowicze stanowiący najlepszy odgromnik dla antysystemowych nastrojów - wymagało to sprytu, zrozumienia reguł gry i pewnej - nie łudźmy się - finezji i ludzkiej klasy. Komuna wybitnych artystów pieściła, cenzura dostawała wytyczne "nie ruszać". PiS ma do wolności wypowiedzi dokładnie odwrotny stosunek: my jesteśmy tutejsza sól ziemi, krew z krwi i kość z kości i my się teraz pod tym kątem przyjrzymy artystom. Telewizja jest nasza, odbita z wiadomych rąk i ona jest dla naszych twórców - na nasz piękny obraz i podobieństwo. Krótko mówiąc poziom arogancji Kurskiego zadziwiłby z pewnością i szczerze zdumiał czerwonych baronów.
   Znamienne jest, że poszło o Kayah i Arka Jakubika, jednak politycznie bliski włodarz miasta i bez tego był bliski zawału. Ponieważ rok wcześniej publika wygwizdała prezesa, jego podwładni wyciągnęli należyte wnioski: bilety i karnety zostały odebrane jednostce miejskiej i poszły do dystrybucji przez regiony "Solidarności". Gdyby doszło do festiwalu, nie poznalibyśmy jego publiczności, a w tym klimacie pływałby jak ryba w wodzie Jan Pietrzak i być może jeszcze nieśmiertelny Zenek Martyniuk. Kayi nie był Kurski w stanie wybaczyć czarnego protestu - jako rasowy bulterier nie wyczuł, że uruchamia reakcję łańcuchową, istne domino. Jakubik z zespołem "Dr Misio" naraził się pozornie niewinnym klipem Wojtka Smarzowskiego, w którym artyści brylują w sutannach, a ministrant zbiera na tacę. Nie pomogło nazwisko Smarzowskiego, kultowego skądinąd na prawicy z powodu "Wołynia". 
   To, że Kurski kompletnie nie wyczuł realnej solidarności artystów i ich uwrażliwienia na cenzorskie zabiegi w normalnych okolicznościach pogrążyłoby go amen, byłby nie do uratowania. W realiach Nowogrodzkiej jest dokładnie odwrotnie: prezes TVP chwiejący się pod ciężarem spadku oglądalności i dziury finansowej dostał prezent od Boga; Kaczyński za nic w świecie nie dopuści do dymisji takiego wojownika z układem. Także będzie jeszcze nasz bulterier dziękował Orzechowi, Nosowskiej, Cerekwickiej i Popowskiej. 
   A co z festiwalem? Bojkot i w konsekwencji zerwanie umowy stanowi dla organizatorów niepowtarzalną szansę na zerwanie z pisowskimi gustami telewizyjnych macherów (disco polo z Martyniukiem na czele miało być przecież gwoździem programu) i stworzenie nowej, bardziej ambitnej formuły. Spójrzmy na przykład Owsiaka, który pobił własne rekordy skuteczności bezpośrednio po zerwaniu z TVP. Prywatne stacje są pod ręką, można spróbować już wczesną jesienią. Kurski natomiast niech przenosi swoje disco polo do Kielc czy jeszcze dalej.
Paweł Kocięba-Żabski

wtorek, 23 maja 2017

Już rok po śmierci Igora polegli zbiorowo wrocławscy komendanci

   Pisząc o Igorze trzykrotnie przed rokiem, jednego nie przewidziałem - że zabójcy pięknie sfilmują własną robotę i wszystkie towarzyszące jej okoliczności. Słyszałem o tym, że paralizatory mają zamontowane kamery, ale do głowy mi nie przyszło, że oprawcy, a już szczególnie ich odrobinę mądrzejsi koledzy o to nie zadbali. Przecież po to tylko zawlekli go do kibla, żeby uniknąć monitoringu na korytarzu i w pokoju zatrzymań. Głupota ludzka nie zna jednak granic.
   Co do samego przebiegu zdarzeń trudno było od początku mieć jakiekolwiek wątpliwości. Na Trzemeskiej znęcali się od zawsze, nie wszyscy rzecz jasna, tylko grupa zwyrodnialców, znajdujących w tym szczególne upodobanie. W ostatnich dwóch latach doszły dwie nowości: powszechne użycie paralizatorów i dramatyczne osłabienie kontroli i nadzoru spowodowane czystkami dobrej zmany.
   Samo zatrzymanie na Rynku miało kuriozalny charakter: w niedzielę przed siódmą rano zgarniają Bogu ducha winnego chłopaka z ławki, używając do tego siły dwóch, a po chwili trzech  radiowozów. Brutalna nieudolność tej interwencji miała się nijak do okoliczności i potrzeby, chwilę później okazało się, że patrole pomyliły Igora z 21-latkiem, który zatrzymywany w sprawie o narkotyki nawiał im w kajdankach. Igor miał przy sobie dowód, więc mimo niefortunnego początku pomyłkę można było i należało wyjaśnić góra w pół godziny. 
   Stało się inaczej, bo policjanci (a szczególnie jeden) poczuli się podrażnieni i oporem chłopaka i samym faktem, że trzeba go będzie puścić do domu. Dlatego złamali wszystkie możliwe procedury, bijąc skutego zatrzymanego, podduszając i rażąc go wielokrotnie taserem. "Całą baterię na niego wyjebałem" - to proste zdanie sumuje mental sprawcy, działającego na oczach wielu całkowicie biernych świadków. Taser (paralizator) oddziaływuje bezpośrednio na serce, dlatego nie jest to urządzenie wielokrotnego użytku. Normalny człowiek skuty kajdankami nie stanowi żadnego zagrożenia, więc to, co zrobiono Igorowi stanowi przejaw zbydlęcenia i skrajnej bezmyślności zarazem. Jest również oczywistą torturą w świetle definicji praw człowieka. Dodać trzeba, że funkcjonariusze na Rynku zgarniali jak leci ludzi filmujących tę szczególną interwencję, jednego ze świadków pobili, na Trzemeskiej rzecz jasna.
   Nasuwa się nieuchronnie pytanie, cóż takiego działo się w tej sprawie przez ostatni rok. Otóż działo się i nie działo jednocześnie. Sądy w tempie jak na siebie ekspresowym skazały na przykład uczestników zamieszek, jakie wybuchły pod komisariatem po całym zdarzeniu. Główny specjalista od paralizatora został przez komendanta zawieszony w czynnościach, po czym - gdy sprawa przycichła - jakby nigdy nic powrócił do zaszczytnej służby. Sprawa śmierci z rąk policji trafiła zaś najpierw do Legnicy, a w końcu do Poznania. Prokuratorzy tamtejsi od początku dysponowali inkryminowanym nagraniem, dysponowali również zapisem monitoringu z komisariatu, który tajemniczo zaginął, ale się potem cudownie odnalazł. Mając w ręku takie dowody, nikomu nie postawili żadnych zarzutów, ba - nie wnioskowali nawat o kary dyscyplinarne. Odpowiedzialny za policję wiceminister Zieliński rok temu z trybuny sejmowej obiecywał dwa niezależne od siebie zespoły kontrolne w tej sprawie, oba z udziałem biura spraw wewnętrznych. Bardzo ciekawe byłoby przyjrzenie się raportom pokontrolnym, bo albo kontrolerzy skręcili sprawę i powinni za to odpowiedzieć albo do dymisji w tej chwili kwalifikują się minister Błaszczak, wiceminister Zieliński i komendant główny Szymczyk.
   Rzecz wygląda następująco: przez rok zamiatamy sprawę pod dywan, gramy na przeczekanie ("co się  dzieje w sprawie? - przecież przekazaliśmy wszystkie materiały do Poznania"), udajemy idiotów, po czym po publikacji filmiku, który leżał cały czas w aktach, dymisjonujemy w try miga, kogo się da we Wrocławiu, by tą metodą odsunąć od siebie odpowiedzialność. Czyli zamiast odpowiedzialnego za policję Zielińskiego lecą dolnośląscy komendanci wojewódzcy i wrocławski miejski (wszyscy z nadania tegoż Zielińskiego), z rozpędu zapomniano też o kierownictwie Trzemeskiej. Filmik z narzędzia zbrodni był pod ręką cały czas, więc jakim trzeba być idiotą, żeby albo nie nadać sprawie właściwego biegu albo przynajmniej skutecznie nie zniszczyć dowodu. Tak to już w naszej Polsce jest, że kilkudziesięciu czołowych oficjeli policji, prokuratury i właściwych resortów czekało przyczajonych aż redaktor Bojanowski z TVN dostanie do rąk to nagranie, nawiasem mówiąc zapewne od rodziny.
   I gdyby nie superwizjer czuliby się oni wszyscy doskonale z tym, że po trzydziestu prawie latach wolnej Polski policjanci mogą bezkarnie zabijać niewinnych ludzi na komisariacie. Naprawdę szkoda polskiej policji, która przyjęła przecież do pracy masę wartościowych osób, a teraz musi świecić oczami za śmierć porównywalną do sprawy Przemyka.
Paweł Kocięba-Żabski

niedziela, 21 maja 2017

I cóż począć z tym strasznym amerykańskim kabotynem i jego Ivanką

   Wstydzę się za Trumpa bardziej z dziesięciu lepszych powodów niż tylko kampanijnej współpracy z Ruskimi. Jednak skrajna bezczelność ich banalnego układu i wkurza i zbiera na mdłości. Rzadki to przypadek, gdy kandydat na prezydenta największego na świecie mocarstwa zachowuje się jak agent odwiecznej konkurencji. Rzadki, może jedyny w swoim rodzaju, natomiast  w pełni zrozumiały. Od pierwszej chwili, gdy największy tani przewalacz wśród amerykańskich deweloperów zdradził swą chęć kandydowania na prezydenta, cała ruska bezpieka dostała od szefów tylko jedno zadanie - niechże ten cudowny kabotyn tak bliski naszym noworuskim ideałom weźmie cała pulę. Już przecież wspólnie z naszymi kurwami obsikał moskiewskie łoże hotelowe Clintonów, więc on prawie nasz. Z grubsza myśli i czuje jak my - z nim podzielimy wreszcie prawidłowo planetę, tak jak w Jałcie zrobił to batiuszka Stalin.
   Obecne postępowanie niezależnego prokuratora, a byłego szefa FBI Roberta Muellera, jest jak najbardziej właściwe, może uratować nadszarpnięty honor Ameryki, tak jak się to stało z Watergate Nixona.  Czy uratuje, wątpię, bo dotknięte jest u zarania pierworodnym grzechem skrajnej, acz typowej w takich sprawach obłudy. A jakoż to się zdarzyło, że ruscy hakerzy na potęgę wykradają maile Clintonowej, Assange je obficie publikuje; Trump ich do tego procederu otwarcie zachęca, wspólna robota idzie znakomicie, wspólnota celu nie ulega wątpliwości, natomiast między stronami cudownym zrządzeniem opatrzności nigdy nie dochodzi do otwartej na ten temat rozmowy i w efekcie precyzyjnych ustaleń. A fachowcy od rosyjskiego kierunku byli u Trumpa od pierwszej chwili, z całą ;pewnością nie przypadkiem.
   Taki Paul Manafort, za skromne 11 milionów kampanijny specjalista u Janukowycza, a pierwszy szef kampanii Trumpa rozmawiał z Rosjanami niemal codziennie, a ich wieloletni protegowani Carter Page i Michael Flynn jedynie niewiele rzadziej. Ten ostatni miał być i przez dwa tygodnie był sekretarzem odpowiedzialnym za koordynowanie amerykańskiego bezpieczeństwa, wielka szkoda, że tak szybko poległ. Mógł oddać Rosjanom jeszcze niezliczone przysługi.  Nawet bogobojny Jeff Sessions, sekretarz sprawiedliwości musiał się wyłączyć z tego postępowania z powodu zatajonych kontaktów z Rosjanami.
   Jest jasne, że tak piękny deal nie dokonał się samoistnie, bo się dokonać nie mógł. Kto jak kto, ale amerykańskie wszechobecne podsłuchy musiały to wykryć i zostawić po sobie wystarczający ślad dla umiarkowanie inteligentnego prokuratora. Ludzie Trumpa  rozmawiali z rosyjskimi służbami w Pradze, w Waszyngtonie, w Moskwie i to wielokrotnie, nie o dupie Maryni przecież. Jeśli brakuje dowodów na współudział prezydenta w tym żałosnym procederze - niech dostarczy ich chociażby śledczy z Pcimia, to w końcu obecnie również sojusznik. Dla amerykańskich służb to kwestia życia i śmierci: obce mocarstwo dzień i noc pracowało na sukces swojego faworyta, a tu nagle, spójrzcie fachowcy wszystkich krajów: brakuje dowodów. Głuchy i ślepy by je znalazł panowie śledczy i naprawdę dość już tego wstydu i żałosnego udawania. Francja się podobnej obróbce nie poddała, za to wy macie to na co zasłużyliście - prezydenta stworzonego przez nowych ruskich. I pamiętajcie, że tego, co zrobił raz, nie zawaha się zrobić ponownie.
   Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że choćby pokazanie światu nienawistnej twarzy Ameryki, niechętnej nawet sojusznikom, to większy grzech Trumpa niż prymitywna kolaboracja ze służbami Putina - w końcu to była przez wszystkie lata nadzieja wolnego świata. Jednak zdrada własnego kraju pozostaje zdradą, choćby tego nie rozumiał tata Ivanki, który przy kasynach w Atlantic City przekręcił setki wykonawców, podwykonawców nie licząc. To jest moralny i intelektualny poziom, z jakim zmierzyć się musi niezależny prokurator Mueller. Ameryka jest o włos od kompletnego i nieodwracalnego ośmieszenia przez cwaniaczka, który najpierw okradł wszystkich biznesowych partnerów, a na końcu wystawił nuklearną potęgę na pośmiewisko.

piątek, 12 maja 2017

Schetyna plus czyli co by się chciało, a czego w naszej polityce dramatycznie brak

   Zeszłosobotni marsz wolności pięknie zorganizowany i przez Piotra Borysa ze zmiennym szczęściem poprowadzony ("A teraz przed nami pan Damian Olbrychski..."), ludzi trzy- albo czterokrotnie mniej niż rok wcześniej, choć wysiłek działaczy - tym razem również PSL - na pewno większy. Organizacyjne autokary to jedno, a reakcja warszawskiej i pozawarszawskiej publiczności to całkiem inna i delikatna materia. Partyjny szyld w tej mierze ewidentnie nie pomaga, nawet jeśli temu szyldowi ostatnio skokowo rośnie. W wyborach nie będzie inaczej:: Platforma z twarzą Schetyny może wziąć premię konsumując elektoraty walczących o życie Nowoczesnej i KODu, natomiast z całą pewnością nie będzie w stanie sama zmobilizować szerokiego poparcia wystarczającego do pokonania PiS i Kukiza.
   Po sondażowych triumfach Grzegorz Schetyna ugruntował pozycję własną i partii, a tak naprawdę ją po swojemu solidnie przyklepał. Na głównym opozycyjnym ringu starannie zadbał o wynik zgodny z mało eleganckimi przewidywaniami: ze sceny Grzegorz przemawia pierwszy, choć niestety nie całkiem porywająco, za to Ryszard osiemnasty od początku i trzynasty od końca, co Schetyna  przykazał Borysowi starannie zaaranżować. Przed nim zdążyło przemówić Legionowo i podopolskie wsie - małym ludziom brawo, a chyba nie o to nam do końca chodzi.
   Małostkowe upokorzanie Petru to rzecz jedna, ale zdecydowanie bardziej uderzał całkowity brak lewicy, która była w oczywisty sposób ważna rok temu, jako część współtworzonej przez KOD koalicji Wolność-Równość-Demokracja. Wtedy - wobec manifestacji 200-tysięcznej Schetyna twardo oświadczył, że on w to nie wchodzi. Dlaczego nie? Bo od maleńkości nie uznaje żadnych form partnerskiej współpracy wymagającej wzajemnego szacunku. Teraz, po politycznym samobójstwie ewentualnych konkurentów,  już jako niekwestionowany król stada oferuje wspólną listę opozycji z uśmieszkiem rekina - chodźcie moi milusińscy, ja was zaraz ze smakiem zeżrę na surowo. W podobnym klimacie koalicja "Schetyna plus" przyniesie wynik  identyczny do sobotniej manifestacji - zbierze niewiele więcej niż połowę tego, co niezbędne do pokonania PiS i Kukiza z jakimkolwiek głębszym i dalekosiężnym sensem.
   Ale co my tu o sensie? Pamiętamy przecież świetnie filozofię Tuska  sprowadzającą się do lojalnego wykonywania woli Brukseli, bezwzględnego eliminowania wewnętrznej konkurencji i przemożnej dbałości o własny PR. Ta filozofia, w ramach której nie rozwiązywało się żadnego problemu społecznego czy gospodarczego, jakby nie był nabrzmiały, tylko zerkało na sondaże, w drugiej kadencji już zdecydowanie i wprost dostarczyła paliwa populistom. Ludzie, przynajmniej po tej stronie barykady chcą być poważnie traktowani i taki też czas właśnie nadszedł. Tusk potrafił traktować wyborców jak idiotów z niezrównanym wdziękiem, wręcz ich usypiać - Schetyna jako jego były buldog od brudnej roboty tego w oczywisty sposób  nie umie. Najpoważniejsze pytania zadawane są każdego dnia, a gdy PiS upadnie, nabiorą one charakteru gardłowego. Strategia typu "wycinamy po swojej stronie do gołego i czekamy aż zdobycz sama do nas przypłynie" zadziałała dwa razy w roku 2007 i 2011 -  trzeciego razu nie będzie.
   Pamiętajmy, że Platforma Donalda stworzyła aparat w wielkiej części bezideowy, notabene Schetyna na polecenie szefa tak go właśnie budował. Osobowości ideowe i merytorycznie zaangażowane cięte były równo z ziemią i na scenie krajowej i tym bardziej w regionach. Regiony dolnośląski i lubuski zostały przez Schetynę rozwiązane - konia z rzędem temu, kto zagwarantuje tam teraz demokratyczne odtworzenie struktur, powstają one pod ścisłą do granic groteski kontrolą komisarzy. Nie dziwmy się więc w dziecinny sposób, gdy Platforma kręci i lawiruje w sprawach 500plus, uchodźców czy wieku emerytalnego. To klasyczna partia władzy, która odpowiedzi będzie przykrawała do ostatnich sondaży. Przecież cały sukces Macrona, dla tych którzy rozumieją politykę, oznaczał odważne i bezkompromisowe głoszenie prawd niepopularnych we francuskim społeczeństwie. Dlatego Francuzi mu zaufali i poparli go często wbrew własnym przekonaniom przeciwko sponsorowanemu przez Moskwę Frontowi Narodowemu.
   Platformy nie zmienimy, jeżeli ona sama wybrała Grzegorza Schetynę, to na zmianę nie ma przesadnej ochoty.  Pozostaje liczyć na ruch społeczny przetworzony po KODzie albo też jego cudowne odrodzenie. Z bliska oglądałem dwa ruchy o wielkiej dynamice: Wolność i Pokój oraz z zupełnie innej bajki  Pomarańczową Alternatywę: gdyby sądzić po prostych analogiach, KOD po okresie smuty powinien odzyskać siłę i witalność. Polska po PiS potrzebuje masowego ruchu jak kania dżdżu - w każdym przypadku nie wierzę w naprawę kraju siłami i za pośrednictwem partyjnego aparatu.
   Drugą nadzieję upatruję w demokratycznej lewicy, szczególnie tej, która okrzepła i programowo rozwinęła się w samorządach. Symbolami tejże są poznański Jaśkowiak i słupski Biedroń, ale tak naprawdę setki aktywistów ruchów miejskich jak Polska długa i szeroka. Jeśli ta lewica powstanie na czas i pójdzie zjednoczoną listą, wtedy sensowne obalenie PiSu nabierze realnych kształtów.
Paweł Kocięba-Żabski