środa, 27 grudnia 2017

Smutny rok 2017 się kończy, a co przed nami? - cz. 1

   Skoro do końca roku zostało już tylko kilka chwil, spróbujmy go podsumować w taki sposób, żeby wynikały z tego wnioski, nadzieje i obawy na 2018, bo u nas przecież wszystko tkwi w stanie zawieszenia: PiS już prawie wygrał na dobre, ale znajduje się jednak dopiero na ostatnim wirażu, a jeszcze przed nami ostatnia prosta; prezydent Duda skompromitował się do cna w końcówce przepychanek z Piotrowiczem, jednak niezmiennie tkwi w nim dziwaczny gen nieobliczalności, który ujawnił się latem; opozycja nadal jednoczy się głównie poprzez podział, ale wewnętrznie powoli dojrzewa do ogromnego zadania i sprawdzianu, jakim będzie dla niej i dla nas wszystkich maraton wyborczy 2018/19. Nie znajdziemy w niej wodza ani idei na miarę potrzeb, ale potrzeba - i to jaka - pozostaje najlepszą matką wynalazku. Nawet w Kościele, po raz pierwszy od przynajmniej dekady, trzech kluczowych hierarchów zaczyna konsekwentnie mówić głosem Franciszka: prymas Polak, kardynał Nycz i abp Gądecki.
A więc po kolei:

PiS i Unia

   Kaczyński postawił ostatecznie na Morawieckiego, rezygnując chwilowo z własnych ambicji (ależ czy inaczej postępował często Piłsudski, na którego się konsekwentnie kreuje?), przesądzając kierunek marszu na najbliższe dwa lata. Konsolidacja, zbudowanie własnego układu biznesowo-finansowego na wzór Orbana i - tu mamy alternatywę klasyczną dla dialektyki naczelnika: albo rekoncyliację z Brukselą (chociażby przeciągnięcie procedowania artykułu 7 do wyborów parlamentarnych) albo ostateczna rozprawa z opozycją, której przedsmak poczuli poseł Gawłowski z senatorem Grubskim, a rykoszetem dostał nielubiany przez kolegów Kogut. - Patrzcie, co my możemy z nimi zrobić, a zaraz potem z waszymi u nas interesami - zdaje się mówić Brukseli Kaczyński. - Ale możemy zawsze nieco odpuścić, pójść na jakieś pozorowane ustępstwa, rozmydlić sprawę i dać wam jakąś minimalną satysfakcję. Macie premiera Mateusza sprawnie używającego waszego języka, sytuacja jest otwarta. Jak się nie dogadamy, dorżniemy opozycję do końca, bo ciąg technologiczny mamy już pięknie domknięty. Wybierajcie więc!
   Kaczyński gra ostro, bo hazard to jego żywioł. Z każdego rozwiązania chce wyciągnąć dla siebie strategiczne korzyści, porażki nie przewiduje. Z kolei unijni liderzy mają do czynienia z sytuacją bez precedensu, więc cierpią - najbardziej kanclerz Merkel - na doskwierający szczególnie starym wyjadaczom brak właściwego dla tej sytuacji doświadczenia i gotowych rozwiązań pod ręką. Na Kaczyńskiego znacznie lepszy jest Macron, który nie ma niemieckich kompleksów i strachów z przeszłości i potrafi być bezwzględny z młodzieńczym uśmiechem na ustach. Nie ulega wątpliwości, że Brukseli może w tej sytuacji pomóc jedynie mądra i politycznie kompetentna polska opozycja: jeśliby wprowadzenie sankcji i obcięcie przyszłego budżetu zostało uzależnione od jej strategii, wreszcie nabrałaby właściwego ciężaru gatunkowego.      

Prezydenckie nieszczęście

   Andrzej Duda po powrocie z Wietnamu zgasł jak świeczka pod ręką kościelnego. Kościelnym niewątpliwie był Kaczyński, który w rozmowach z młodszym kolegą nie tracił czasu: zrezygnował z własnego premierostwa (żeby nie być w żadnym momencie zależnym od woli Pałacu), uwolnił świadomie straszak Szydło w roli prezydenckiej alternatywy, wreszcie pokazał potencjalnego następcę w roli premiera. O straszeniu ewentualnym Trybunałem Stanu już nie wspomnę, bo tych uporczywych przecieków z Nowogrodzkiej nawet chyba strachliwy Adrian nie brał do końca poważnie. W grudniu prezydenta było z każdą chwilą mniej, Piotrowicz bezczelnie wprowadzał poprawkę po poprawce, pokazując światu - na twarde polecenie prezesa - kto tu rządzi, a kto tu sprząta. Charakterystyczne było, że Duda nie był w stanie wytargować nic w zamian, nawet przestał próbować i udawać. W grze była głowa Macierewicza - naczelnik powinien ją poświęcić we własnym długofalowym interesie, ale uznał, że jeszcze przyjdzie na to czas - i przyszłoroczne referendum konstytucyjne, które Duda lekkomyślnie ogłosił jako rzecz przesądzoną, robiąc z siebie zakładnika prezesa. Zależy ono od senatu, a więc od kiwnięcia palcem. Wygląda więc na to, że prezydent oddał wszystkie karty za mglistą obietnicę. Przy słabiutkim charakterze Dudy kolejna turbulencja może nastąpić jedynie przy potężnych protestach społecznych i porażce PiS w wyborach samorządowych - wtedy żona i ojciec wrócą do gry, a Adrian będzie miał kolejny kompleks do przełamania. Na razie wydaje się całkowicie rozpokorzony i pogodzony z losem.
Cdn.
Paweł Kocięba-Żabski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz