poniedziałek, 18 grudnia 2017

Wyborcze fałszerstwa z bolszewicką prostotą!

   W świetle najnowszych zmian w kodeksie wyborczym będzie wyglądało to następująco: w przyszłoroczną listopadową niedzielę obwodowa komisja wyborcza wraz z mężami zaufania będzie bacznie obserwować, jak obywatele oddają głosy do przezroczystej - a jakże - urny. Dodatkowo wszystko nagrają kamery. W nocy, już na zapleczu, poza zasięgiem kamer, tajemniczy don Pedro poprawi, co trzeba. Rankiem druga komisja, rześka i wypoczęta, przystąpi raźno do liczenia głosów. Może będzie nieco zdziwiona sporą ilością skreśleń i poprawek, ale przecież będą one w pełni legalne i dopuszczalne w obliczu znowelizowanych przepisów. Gdyby coś nie zagrało, problem przesunie się płynnie w kierunku mianowanych przez Błaszczaka komisarzy - już niekoniecznie sędziów, a zapewne wszystkich z wyjątkiem sędziów. Komisarze wykonają, co im polecono, a wtedy nowo powołana izba Sądu Najwyższego uzna ważność wyborów - jeśli ich wynik usatysfakcjonuje naczelnika, względnie nie uzna w wypadku przeciwnym. Ciąg technologiczny rysuje się jak malowanie, wcale nie gorszy i niemniej zgrabny od tego policyjno-prokuratorsko-sądowo-medialnego.
   Kluczowa wydaje się tutaj przyjacielska relacja z dzieciństwa Kaczyński - Hermeliński, a więc naczelnika z mianowanym przez Dudę szefem Państwowej Komisji Wyborczej, w przeszłości zresztą działaczem PC. Niedawny bunt Hermelińskiego otworzył Kaczyńskiemu oczy: subtelne operacje w postaci manipulowania przez komisarzy okręgami (osławiony gerrymandering), ich odpowiednie zmniejszanie (na zachodzie) i powiększanie (na wschodzie) zakończyłyby się kolejną kompromitacją PKW, a w tym przypadku i rządu. Nie ma już czasu na podobną operację, jeżeli miałaby być porządnie przeprowadzona, wraz z wdrożeniem - i solidnym przetestowaniem - nowego oprogramowania. Naczelnik uwierzył więc na słowo przyjacielowi z dzieciństwa i wyciągnął z całej sytuacji do bólu praktyczne wnioski. Zamiast podejmować ambitną próbę manipulacji systemowej i technologicznie zaawansowanej, poprzestał na mechanizmie najprostszym i starym jak świat. Obsłuży go znakomicie Błaszczak wraz z armią aktywistów Ruchu Kontroli Wyborów, a jeśli do tych zabraknie pełnego zaufania - naczelnik jest chorobliwie podejrzliwy - znajdą się z pewnością właściwe osoby, najchętniej ze służbową legitymacją. Nie o taki efekt chodziło szlachetnemu skądinąd przewodniczącemu PKW, ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.
   Minister spraw wewnętrznych zgłasza kandydatów na wyborczych komisarzy, PKW może ich powołać, bądź nie. W tym drugim przypadku minister powoła ich sam. Proste i bezpruderyjne, z godnym uwagi naciskiem na bolszewicką klarowność i prostotę rozwiązań. Poważna partia musi mieć zaufanie do sposobu ustalania wyniku wyborów, musi on być najprostszy z możliwych, nie przemędrkowany, bo ktoś się pogubi albo zawiedzie system. Kaczyński nie ma zbyt przesadnego wyobrażenia o zdolnościach swoich współpracowników i podległego im aparatu.
Jak się przed tą zabójczą prostotą obronić? Nad tym zagadnieniem usiąść powinien na dłużej sztab speców po stronie demokratycznej, ale parę uwag ciśnie się samych na ustach. Urna w nocy nie może zostać sama, mężowie zaufania powinni spać z nią w objęciach. Niewątpliwym ratunkiem jest jak najwyższa frekwencja, w końcu skala fałszerstwa na poziomie podstawowym nie będzie raczej masowa. Warto napisać na karcie, na kogo się zagłosowało - dopiski nie powodują teraz nieważności - warto też przedziurawić pozostałe kratki. Wszystkie te sposoby starej ciotki traktować jednak należy z dużym dystansem: fałszerstwo może bowiem przenieść się na szczebel okręgowy czy nawet centralny, jeśli komisarze znajda się poza społeczną kontrolą.
   PiS nieprzypadkowo krzyczał wniebogłosy o domniemanych nadużyciach w roku 2014 i donosił do nich uprzejmie w Brukseli. Była to klasyczna projekcja psychologiczna: wynik okazał się zły, PSL dostał na oko za dużo - aha, wszystko jasne, ludowcy zrobili dokładnie to, co my byśmy zrobili na ich miejscu. Kaczyński  wierzy swoim wyborcom w stopniu nader ograniczonym i ma świętą rację. Strzeżonego Pan Bóg strzeże!  
Paweł Kocięba-Żabski
Więcej na obywatelerp.org

2 komentarze:

  1. Przeczytaj historię referendum 1946, choćby w Wikipedii.
    Tam już jest całe know-how...
    ... i to są też te źródła, do których towarzysz JK ma największe zaufanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, to prawda. Prezes uczy się od zawodowców, amatorów lekceważy.

    OdpowiedzUsuń