sobota, 30 września 2017

Prezydent Duda wykonał zgrabne w tył zwrot

   Jeśli tak ma się wybijać na niepodległość, to ja jestem za - tak projekty Dudy i sposób ich przedstawienia skomentował jeden z przybocznych Kaczyńskiego. W tej niepodległości chodziło o kilka rzeczy naraz: konstytucyjność prezydenckich projektów (przecież tak uzasadniał weta), partnerską współpracę z opozycją, spójność i sensowność przedłożonej propozycji, wreszcie wprowadzenie do gry rozwiązań naprawdę usprawniających pracę sądów i przyspieszających postępowanie. Ważnym hasłem była też demokratyzacja i odmłodzenie KRS poprzez większość sędziów rejonowych, a więc frontowych, dźwigających na barkach owe 15 milionów rozpatrywanych spraw rocznie. Znalazło się to w projekcie Justitii, wystarczyło tylko skorzystać z gotowego wzorca. Prezydent nie tylko nie wykorzystał szansy na szerokie konsultacje ze środowiskiem i parlamentem, ale wręcz demonstracyjnie nakazał tworzyć projekty w konspiracji, "przez właściwych ministrów kancelarii". Profesor Królikowski raz był twarzą tego procesu i autorem kluczowych rozwiązań, by po chwili spaść do roli czysto doradczej. Efekt jest niekonstytucyjny - po co w takim razie weta? - groteskowo niespójny i chaotyczny. Andrzej Duda urządził ekspresowe konsultacje z opozycją w kwestii zmiany konstytucji potrzebnej w jednym punkcie (mianowania członków KRS przez prezydenta w przypadku parlamentarnego pata), tak jakby jego projekty nie łamały jej w wielu innych miejscach. Jeśli jedynym sensem podwójnego weta było wzmocnienie pozycji we własnym obozie i przejęcie części uprawnień Ziobry, to skórka nie jest warta wyprawki. Prezydencka partia nie powstała, PiS kontynuuje konsekwentny rozbiór klubu Kukiza, a Duda nadal pozostaje na łasce i niełasce PiSu. Czyli miał być polityczny przełom, a usłyszeliśmy dużo hałasu o nic.
   Intelektualnie i prawniczo propozycje Dudy są słabe i niechlujne; konstytucję traktują jak świstek papieru, którym można obracać zupełnie dowolnie, wedle aktualnego kaprysu. Przerwanie kadencji członków KRS i sędziów SN łamie ustawę zasadniczą wprost, bez żadnych ogródek. Sposób powoływania KRS przez 3/5 składu sejmu łamie ją równie mocno, bo odpowiedni przepis wyraźnie mówi o 4 przedstawicielach sejmu i dwóch senatu. Autorzy konstytucji w większości jeszcze żyją, przecież na pewno nie chodziło im o wybór czterech, a w kolejnych głosowaniach piętnastu. Można byłoby ich zapytać, gdyby cała rzecz nie polegała na jawnej kpinie z prawa i legislacji. Rezerwowy sposób wyboru członków KRS według zasady jeden poseł - jeden głos jest tyleż dziwaczny, co bezpieczny dla PiS. Gwarantuje mu wybór przynajmniej ośmiu z piętnastu plus dziewiąty dla Kukiza. Wszystko to pisane wedle zasady, żeby rozwiązania trochę się różniły od pierwotnych, dopuszczały opozycję tak naprawdę do udziału w łamaniu konstytucji, ale żeby Boże broń krzywdy nie zrobić rządzącej partii. Wpisywanie siebie w miejsce Ziobry już znamy: w ramach bardzo złych uregulowań to z pewnością mniejsze zło, ale nie po to ludzie protestowali tłumnie w środku lata.
   Zwracają uwagę jeszcze dwie rzeczy: kontrola wyborów przez Sąd Najwyższy i nowa izba odwoławcza w jego składzie. Kontrolę wyborów prezydencki projekt przenosi do nowo powołanej izby spraw publicznych - wszyscy jej członkowie będą mianowani w najbliższej przyszłości, nikt niepewny się tam nie prześliźnie. Duda osobiście tego przypilnował, to jeden z efektów spotkania z Kaczyńskim w Belwederze. Nowa izba do spraw nadzwyczajnych odwołań stanowi własny, autorski wkład Andrzeja Dudy w dzieło taniego populizmu w Polsce - oto zamiast skrócić i uprościć postępowania, zapewnić ich ciągłość i właściwe tempo, wprowadzamy czwartą instancję z udziałem wybranych przez senat ławników. Oznacza to, że nic w naszym kraju nie będzie ostatecznie rozstrzygnięte, pomimo wyczerpania wszystkich instancji i kasacji, odwołania do Strasburga czy Luksemburga. Zamiast dziesięciu lat korowodu będziemy mieli piętnaście, przy czym żadne rozstrzygnięcie - w sprawach własności, gospodarczych, ale też karnych - nie będzie ostateczne. Wzruszyć je będzie mogła wola trzydziestu posłów i cała zabawa zacznie się od początku, a Sąd Najwyższy będzie musiał przeprowadzić postępowanie dowodowe raz jeszcze, teraz już we właściwy sposób. Prezydent zagrał tu pod nasze pieniactwo i poczucie wiecznej krzywdy: będziemy się mogli odwoływać jeszcze zza grobu i literalnie nic nie będzie miało powagi rzeczy osądzonej. Dla PiSu to prezent przydatny w sprawach takich jak Kamińskiego czy Wąsika - nawet jeżeli jeden czy drugi sędzia się wychyli i wyda wyrok nie po myśli władzy, zawsze pozostanie bezpiecznik w SN. To prawdziwa gwarancja bezkarności dla swoich.
   Politycznie Duda wygrał sądowy kryzys w tak zwanej małej grze: umocnił się w ostrożniejszej i bardziej centrowej części prorządowego elektoratu, zbudował mocną koalicję z krytycznymi wobec Kaczyńskiego biskupami. Pokazał im, że jest wobec jego twardej i bezwzględnej polityki jakaś miększa alternatywa, inny polityczny styl. W dłuższej perspektywie może się to okazać poczuciem całkowicie złudnym, bo naczelnik gra va banque, a prezydent wręcz przeciwnie. Dużą grę o własną podmiotowość, polityczną samodzielność czy rolę arbitra Duda przegrał z kretesem: nie nawiązał żadnego kontaktu z opozycją czy środowiskami prawniczymi, konsultacje jedynie markował, momentami - jak w przypadku zmiany konstytucji - posuwając się do granicy śmieszności. W południe jeszcze budował większość 2/3, o 16-tej już sprawę odłożył ad acta, tak jakby sprawa była do załatwienia na poczekaniu, na parapecie w korytarzu. Wyraźnie bał się prawdziwego dialogu z opozycją, bał się oskarżenia o zdradę dobrej zmiany. Czy prezydent jeszcze z nami jest? - dramatycznie zapytywał Kaczyński w wywiadzie "W sieci". Jest, jest - zwarty i gotowy. Trochę szkoda okazji do stworzenia w naszej polityce nowej jakości, ale być może za wiele od Dudy oczekiwaliśmy. On wykonał buntowniczy gest, po czym szybko powrócił do szeregu.
Paweł Kocięba-Żabski

niedziela, 24 września 2017

Kaczyński tańcuje z Dudą, Ziobro z Królikowskim, a Królikowski z vatowską mafią

   Niełatwo jest wybijać się na niezależność przy naczelniku Kaczyńskim. Najpierw Macierewicz odciął prezydenta od armii uderzając w gen. Kraszewskiego, teraz Ziobro swą zatrutą artylerię skierował na Michała Królikowskiego, który dał twarz prezydenckim projektom sądowym i zapewne przesądził o ich kształcie. Najpierw "adwokat mafii vatowskiej", teraz już z grubej rury "piorący pieniądze pochodzące z przestępstwa" - tak Królikowski awansował w zbrodniczej hierarchii tuż przed drugą wizytą Jarosława w Belwederze, gdy ten chciał rozmawiać z prezydentem z odbezpieczoną spluwą w kieszeni. PiS w takich sprawach nigdy nie żartuje: jeśli ktoś chce zachować minimum niezależności, musi liczyć się z brutalnym uderzeniem; na początek we współpracowników, potem w rodzinę, wreszcie w siebie samego. To styl dintojry uprawiany bez najmniejszych zahamowań, przy okazji ważna lekcja pokazowa dla szerszej i węższej publiczności: gdyby ktoś miał ochotę iść tą drogą, serdecznie zapraszamy.
   Kaczyński spuszczając wściekłego (bo głęboko urażonego) Ziobrę ze smyczy, liczył zapewne na przysłowiową miękkość charakteru Andrzeja Dudy. Szło o zmianę projektów w ostatniej chwili po powrocie z USA, niejako rzutem na taśmę: w poniedziałek prezydent może przecież ogłosić cywilizowaną wersję Królikowskiego, może też błyskawicznie nanieść zmiany pożądane przez PiS. Prezydent kazał niestety swoim prawnikom pracować na dokumentach ziobrowych - spór idzie więc głównie o ewentualną drugą izbę KRS i przerwanie kadencji sędziów Sądu Najwyższego. Duda również grał wcześniej ostro, oświadczając oficjalnie Terleckiemu, że w razie wypaczenia jego intencji w parlamencie nie zawaha się zawetować po raz drugi. Prezydent czuje się mocny społecznym poparciem: cała awantura wydatnie podniosła jego autorytet i sondażowe notowania. Co ciekawe wzmocniła też PiS, co zakrawałoby na ciężką schizofrenię Polaków, gdyby nie bierność i defensywa opozycji. Jeśli Duda choćby częściowo zerwał się ze smyczy i podjął próbę budowania własnej pozycji, to zostało to bardzo dobrze przyjęte paradoksalnie przez obydwie strony naszego piekiełka. W części opozycyjnej z przyczyn oczywistych, w pisowskiej dlatego, że wielu tam chciałoby działać wolniej, ostrożniej, niekoniecznie w nieustannym zwarciu na wszystkich frontach. Figura prezydencka i natura jego urzędu idealnie się do tego nadaje. Duda musi psychicznie wytrzymać: jeżeli da się Kaczyńskiemu i Ziobrze przestraszyć, cała dwumiesięczna robota pójdzie na marne. Kluczowi biskupi trwają przy nim, a bezwzględna nagonka na Królikowskiego tylko ich w tym utwierdza. To człowiek Kościoła, bardzo bliski warszawskiej archidiecezji - jeżeli wali się w niego bez litości, to najlepszy sygnał, że Kaczyński nie cofnie się przed niczym, nawet ruszeniem świętych krów.
   Sama sprawa profesora Królikowskiego dużo mówi o mentalności naszych prawników i gdyby nie ordynarny atak polityczny, sama w sobie budziłaby zapewne poważne wątpliwości. Mafia paliwowa, czy też mówiąc oględniej grupa firm wyłudzających VAT (według prokuratury chodzi o 700 mln) na pewno potrzebuje dobrego adwokata, również w charakterze consigliere. Na pewno znakomicie płacą, natomiast adwokat tym się zajmujący niekoniecznie musi być twarzą prezydenckich projektów sądowych, pozostających w samym środku ostrego politycznego sporu. Należy po prostu wybrać jedną z ról. Królikowski uważał inaczej i teraz będziemy słuchać rozważań, czy 200 tysięcy honorarium dla niego pochodziło z przestępstwa oraz czy ujawnił CBŚ całą wiedzę o przestępczym procederze, czy też ją zataił zasłaniając się tajemnicą adwokacką. Ziobro z Kaczyńskim dostali najpiękniejszy prezent pod choinkę, a profesjonalizm prezydenta i jego otoczenia stanął pod poważnym znakiem zapytania. Niestety ani profesorski tytuł ani doświadczenie prawnicze nie chroni przed zwyczajną głupotą i kompletnym brakiem wyobraźni.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 21 września 2017

Na Wschodzie twardo maszerujemy u boku Putina

   Cała nasza polityka wschodnia, nawet SLDowska i prowadzona przez Aleksandra Kwaśniewskiego, nawiązywała do idei jagiellońskiej, ukochanej przez Piłsudskiego, a później przez Giedroycia. Zakłada ona jak najbliższą współpracę z państwami położonymi między nami a Rosją, które kiedyś w części lub całości znalazły się w granicach pierwszej Rzeczypospolitej lub pozostawały w orbicie jej wpływów i zainteresowania. To właśnie idea jagiellońska, zwana też prometejską kazała Naczelnikowi wspomagać niepodległościowe aspiracje Ukrainy i wspólnie z Petlurą walczyć z bolszewikami. Giedroyć wręcz obsesyjnie domagał się od polskiej opozycji demokratycznej, żeby uznała jałtańskie granice i pod żadnym pozorem nie zgłaszała roszczeń terytorialnych do wschodnich sąsiadów. Prometeizm oznaczał wyprowadzenie narodów z sowieckiej, a później rosyjskiej niewoli i włączenie ich do wolnego świata i wspólnej Europy. Jego absolutnym i całkowitym zaprzeczeniem była ideologia i polityka endecka, która zakładała narodowy egoizm połączony z traktowaniem Moskwy jako jedynego partnera na wschodzie. Najwyrazistszym owocem tej polityki był Traktat Ryski, który ambicje Ukraińców i Białorusinów po prostu ignorował, wychodząc z założenia, że granice są pochodną stosunku sił pomiędzy mocnymi graczami.
   W sytuacji obecnej idea jagiellońska oznacza tworzenie z Polski pomostu do Unii Europejskiej i NATO dla Ukrainy, Białorusi, Mołdawii i na trochę innej zasadzie - Gruzji. Temu służyło wykreowane i wypracowane przez Sikorskiego Partnerstwo Wschodnie, mające stanowić przedsionek do zachodnich struktur, ułatwiający dostosowanie się i utwardzający reformatorską motywację. To przedsięwzięcie, stworzone przez Polaków i Szwedów wspólnie z Kijowem, Kiszyniowem i Tbilisi było godne podziwu, bo dotyczyło sprawy delikatnej: polskich wpływów politycznych i gospodarczych na ziemiach, które polskiego pana niekoniecznie kojarzyły z ideałem dobra. Ale droga do wolności i dobrobytu poprzez Polskę niwelować miała resentymenty. Na Białorusi, przy oczywistej niechęci Łukaszenki, rzecz polegała na wspieraniu wymiany i społeczeństwa obywatelskiego, niebagatelne znaczenie miała też telewizja Biełsat. Dodać trzeba, że jeśli gdzieś istnieje naturalna i żywiołowa sympatia do Polaków, to - poza Gruzją - właśnie na Białorusi. Tam nie ma tradycji antypolskich powstań i późniejszych krwawych pacyfikacji. Panuje za to dobry klimat do strategicznej współpracy.
   Od pierwszej chwili pisowska władza ustawiła jasne priorytety: linia endecka obowiązuje w stu procentach, ważna jest Moskwa, ewentualnie Łukaszenka osobiście i jego najbliższe otoczenie. Reszta jest w najlepszym razie podejrzana, a przede wszystkim nieistotna. Marszałkowie Karczewski i Terlecki na zmianę dopieszczali mińskiego dyktatora (mówili o nim jako o ciepłym człowieku i dobrym gospodarzu), realizując jednocześnie jego daleko idące życzenia. I tak Agnieszkę Romaszewską - szefową Biełsatu - przez rok zwodzono, że źródło finansowania się znajdzie, obiecała jej to osobiście premier Szydło, po czym MSZ oświadczyło, że umowy nie podpisze, bo ma inne pilne wydatki. Białoruscy opozycjoniści różnych nurtów otwarcie i zgodnie mówią o polskiej zdradzie, która wystawia ich na represje i zagrożenie - jeśli Polska przymyka oko i flirtuje z batką, może on uznać to za wolną rękę do przykręcenia śruby. Wizyty naszych marszałków odbywały się przecież przy trwającym bojkocie Łukaszenki przez unijne instytucje i europejskich polityków. Bojkot był następstwem sfałszowania wyborów i związanych z tym represji: polskie awanse spadły więc Mińskowi prosto z nieba. Nie będzie dofinansowania społeczeństwa obywatelskiego, nie będzie Biełsatu siejącego wrażą propagandę, nie będzie sankcji - żyć, nie umierać i przyjaźnić się z dyktatorem po wiek wieków.
   Na Białorusi Kaczyński pokochał dyktatora i ewidentne narzędzie Putina, na Ukrainie zaś wręcz odwrotnie: stosunki z demokratycznie wybranym prezydentem Poroszenką są lodowate, a bezpośrednie spotkanie z nim Jarosława zakończyło się morowym powietrzem. W warunkach trwającej wojny w Donbasie, Kaczyński uderzał w tony mocarstwowe, domagając się oddania Polakom konkretnych kościołów i zmiany polityki historycznej. W rezultacie Poroszenko na Polsce w charakterze pomostu i strategicznego sojusznika postawił krzyżyk, a pisowcy rozpoczęli otwarte wspomaganie ukraińskiej opozycji. W ostatniej awanturze na przejściu w Medyce, niewiele przed siłowym sforsowaniem granicy, Saakaszwilemu towarzyszyli wicepremier Gliński i Saryusz-Wolski. Dla Ukraińców to jasny sygnał, z kim trzyma Warszawa - akcje niszczenia nagrobków i pomników, ataki nieznanych sprawców na konsulaty będą następować jeszcze częściej, na co my odpowiemy pięknym za nadobne. Giedroyć się w trumnie przewraca, bo kilkadziesiąt lat wysiłku idzie z dymem. Wsparcie Saakaszwilego jest znamienne: Kaczyński świetnie zdaje sobie sprawę, że to destruktor i awanturnik, w rodzinnej Gruzji ścigany czterema listami gończymi - chodziło ewidentnie o antykijowski sabotaż.
   Nudne już staje się przypominanie po raz pięćdziesiąty o strategicznym przymierzu pisowskiej góry z Putinem, które obowiązuje w idealnej zgodzie z endeckim pierwowzorem na bardzo wielu polach. W polityce wschodniej wszystko działa jakby nakręcone z Moskwy, wręcz jak usłużne wykonywanie wypowiedzianych i niewypowiedzianych instrukcji: batka Łukaszenka - przyjaciel, Poroszenko i rząd w Kijowie - wróg, z Litwą - mróz, Mołdawię i Gruzję pisowska władza zwyczajnie lekceważy i w niczym im nie pomoże. Nawet antyrosyjska wrzawa w związku z katastrofą Tupolewa (rosyjskie sprawstwo, odzyskanie wraku) używana dotąd jako zasłona dymna, teraz uległa znaczącemu wyciszeniu. Na wroga nr 1 awansować ma Berlin z Brukselą. Jaka państwowotwórcza myśl za tym stoi, nie wiedzą najtęższe umysły, bo Putin na końcu zrobi co należy, czyli dogada się naszym kosztem z Berlinem.
Paweł Kocięba-Żabski
 

sobota, 16 września 2017

Ruski ślad na Nowogrodzkiej

Im więcej odsłania się obrazu afery podsłuchowej, która zabiła Platformę, tym więcej rozumiemy z układu wzajemnych korzyści i usług, w jaki duet Kaczyński-Macierewicz wszedł z rosyjskimi służbami. Dlaczego Kaczyński toleruje, a właściwie wspiera niszczenie armii przez Antoniego? Raczej nie z powodu tajemniczego haka, jakie nasz notoryczny tropiciel spisków może mieć na prezesa, tylko znakomitego dealu, jaki obaj zrobili z Rosjanami, mieszczącego się zresztą w daleko posuniętej wspólnocie obopólnych celów i aspiracji. W oczywisty sposób łączy ich niechęć i pogarda dla liberalnej demokracji, nieskrywana niechęć do Zachodu i jego przywódców (ze znaczącym wyjątkiem Trumpa) oraz nienawiść do Unii, rozumianej jako polityczna całość - Putin przecież chciałby dealować z każdym z osobna, a mniejszym partnerom zwyczajnie narzucić rosyjskie modus operandi; Kaczyński zaś nie znosi Brukseli jako ośrodka władzy i kontroli, a roi o potężnym państwie narodowym na czele Międzymorza. Widzimy zbieżność celów, sympatii i antypatii, która narzuca jeśli nie współpracę wprost, to na pewno wzajemne wykonywanie ruchów korzystnych dla partnera. FSB, a szczególnie GRU od zawsze infiltruje i sponsoruje europejską antyunijną nacjonalistyczną prawicę: jeśli wspomagało Farage'a, Le Pen czy niegdyś faszyzującego Haidera, to czemu miałoby zrobić wyjątek dla PiS, które w rozwalaniu i osłabianiu Unii jest obecnie zdecydowanym i niezagrożonym liderem? Na razie największym sukcesem tych gier okazał się Brexit, w wyniku którego najsilniejsza europejska armia wylądowała poza Unią, a unijny budżet stracił jednego z najważniejszych płatników. Być może Kaczyński zrobi Rosjanom prezent porównywalny, może jeszcze lepszy, dajmy mu jako strategowi szansę i to niejedną.
Afera podsłuchowa rozwijała się znaczącymi etapami: pomyślana była, i to w pełni profesjonalnie, jako narzędzie powolnego, wielomiesięcznego kompromitowania rządu PO-PSL przed wyborami. Kompromitowania w starannie odmierzonych dawkach, tak by wszyscy chętni nasycili się do imentu. Kompromitowania przewrotnego, bo tyleż chodziło o nagrane cyniczne teksty i wulgaryzmy, co również o sam fakt, że dali się nagrać jak dzieci, jak kompletni idioci w jednej jedynej, pseudoprestiżowej knajpie, z ministrem spraw wewnętrznych, mądralą od państwa teoretycznego, na czele. Operacja była wykonana z chirurgiczną precyzją, nie dotykając pod żadnym pozorem polityków PiSu, mimo, że i oni często bywali w podsłuchiwanych miejscach. Prokuratura doprowadziła do skazania - na dwa lata - biznesmena Falenty, który bezpośrednio zlecił robotę kelnerom. Za Falentą była już tylko pustka i sina dal: tak jakby handlujący węglem chłopak z Lubina chciał i potrafił przeprowadzić egzekucję polskiego rządu, perfekcyjnie zaplanowaną i rozłożoną na politycznie przemyślane raty - jako jego samoistny i perwersyjny kat.
W międzyczasie wyszły na jaw związki Falenty z tą częścią oficerów CBA i ABW, która wierna pozostała Kamińskiemu i Wąsikowi przez dwie kadencje. Jedne tropy prowadziły do Martina Brożka, jednej z wielu figur-dziwolągów przy Kamińskim, obecnie doradcy spółek skarbu państwa, inne do wrocławskiej delegatury CBA, w której roiło się od oficerów wiernych Kamińskiemu. Sam główny nagrywający, kelner Lukasz N., okazał się starym i sprawdzonym współpracownikiem służb, wcześniej pomagającym rozpracowywać mafijnych bonzów. Jednocześnie Falenta pod szyldem Polskich Składów Węgla importował surowiec z Kuzbasu - po aresztowaniach i rewizjach w firmie winny był Rosjanom 26 milionów USD. Tych pieniędzy nigdy nie oddał, ale też nigdzie nie uciekał i nigdy się nie ukrywał, tak jakby sprawa została załatwiona w inny sposób. Jaki to mianowicie? Czy trzeba koniecznie przytaczać los innych biznesmenów winnych Rosjanom podobną sumę, na co przecież patrzą czujnie inni dłużnicy?
Jedyną walutą, jaką Falenta dysponował, były nagrania polskich ministrów, prominentnych posłów i prezesa NBP.  Najnowsze, z udziałem księdza Sowy i byłego ministra skarbu Karpińskiego wypłynęły całkiem niedawno, stanowiąc część innego, znacznie bogatszego zestawu - nie tego zajętego przez polską prokuraturę. Polscy śledczy i polska prokuratura odgrywają tu rolę dzieci w rozpylonej mgle: widzą tylko niewielką część obrazu, dla niej specjalnie przygotowaną.
Zarysowuje się więc bardzo interesująca konfiguracja, która wykończyła Platformę. Chłopcy od Kamińskiego z jednej flanki, rosyjskie służby z drugiej. Wspólny interes klarowny jak złoto, władza podana PiSowi bezpośrednio i na tacy - nie do końca jasna wydaje się tylko samoświadomość polskiej strony. Jeżeli rozumiała od początku całą grę, trzeba pogratulować bezwzględności i cynizmu. Układ (ulubione przecież pojęcie Kaczyńskiego) rysuje się prosty jak budowa cepa: My dołujemy podsłuchami Platformę, wy w zamian rozrabiacie w Unii, rozbijacie ją od środka i osłabiacie Brukselę. Jednocześnie Macierewicz demoluje armię, na co naczelnik przystaje i co autoryzuje, wychodząc zapewne z założenia, że jej stan i tak nie ma większego znaczenia. Jeśli ma się deal z Rosjanami, to w końcu cóż te wszystkie czołgi i helikoptery znaczą. Polska prowadzi wreszcie prawdziwie suwerenną politykę, śmiejąc się w kułak z europejskich złudzeń i europejskiej naiwności.
To śmiała konstrukcja, bardzo w stylu klasyka Kaczyńskiego, jednak niezwykle trudno wytłumaczyć historię ostatnich trzech lat w inny sposób. Bez powiązania Falenty z Rosjanami i bez podsłuchów-sierot pozornie bez ojca i matki, a w istocie sterowanych przez najlepszych zawodowców, całość układanki nie trzyma się kupy, jest niezrozumiała i nielogiczna. Platforma miałaby zarżnąć się sama przy pomocy przygodnych kelnerów, PiS za to cieszyłby się niezmiennie szczęściem wiekuistym, przejmując władzę na długie lata. Logika wewnętrzna tego procesu wskazuje na ubity pod stołem twardy interes.- wszystko inne można spokojnie włożyć między bajki. Najciemniej pod latarnią: przecież rządzący teraz Polską nieustannie krzyczą o Targowicy.
Paweł Kocięba-Żabski

środa, 13 września 2017

Teraz albo nigdy

   Dominuje przemożne wrażenie, że wielka część społeczeństwa, która marzy o odsunięciu PiSu od władzy, nie ma swojej politycznej reprezentacji. Schetyna i Petru zachowują się, jakby im kompletnie nie zależało na zwycięstwie, nie zdradzają też żadnych oznak poczucia odpowiedzialności za całokształt - jakby rzeczy działy się poza i ponad nimi w jakimś fatalistycznym zapętleniu. Wykonują rytualne opozycyjne gesty niejako siłą rozpędu, zawsze tylko w reakcji, zawsze o tempo spóźnieni. Zazdrośnie pilnują wyłączności i kontroli nad własnymi partiami, tak jakby problem skutecznej antypisowskiej strategii ich nie dotyczył. Schetyna - niegdyś mistrz partyjnych gier słynny z brutalnej skuteczności - wygląda jak własny cień mocno zagubiony w czasoprzestrzeni: rozmowy z dziennikarzami sprawiają mu widoczny ból, ucieka wzrokiem w bok, wyraźnie nie czuje w sobie ikry i poweru niezbędnego dla zwycięskiego lidera, który ma pociągnąć innych. Tak jak chciał Kaczyński został osławionym liderem opozycji, może też zostać jej grabarzem. Nie czuje się w nim nie tylko charyzmy, bo ta to rzadki ptak, ale przede wszystkim poczucia jednoosobowej odpowiedzialności jak u Churchilla w 1940 - tak, to ode mnie zależą dziś losy kraju i nikt ze mnie tej odpowiedzialności nie zdejmie.
   Ustalmy podstawowe fakty: zjednoczona prawica pójdzie jedną listą, która uzyska minimum 40 procent, oby nie więcej, bo nie będzie czego zbierać; druga kadencja PiSu to absolutna katastrofa: 8 lat tej władzy przerobi kraj na katolicko-narodowy bantustan, zmiecie do imentu resztki państwa prawa i niezależnych mediów, da wreszcie rządzącym całkowitą kontrolę nad procesem wyborczym; stawka jest więc olbrzymia, największa w najnowszej historii Polski. Jedyną polityczną na to odpowiedzią jest obóz zjednoczonej opozycji, również idący jedną listą. Z powodu oczywistej słabości partii musi on obejmować również ruchy społeczne, które pokazały siłę i energię w ostatnim czasie. Połączenie na jednej liście żywiołów tak różnych jak Platforma Schetyny i Obywatele RP, ludzie KODu czy Dziewuchy Dziewuchom wymaga uporu, cierpliwości, politycznej maestrii a nade wszystko czasu na okrzepnięcie i przekonanie się do siebie w ogniu wspólnej walki. Doskonale wiemy jak wygląda stereotyp cynicznego partyjniaka wśród działaczy ekologicznych czy praw człowieka, naturalnie z pełną wzajemnością: partyjni wyjadacze uważają społeczników za niegroźnych oszołomów, momentami wariatów. Rzecz jasna można pójść dwiema, trzema czy czterema listami i jest to znakomity przepis na totalną klęskę - takie są uroki naszej ordynacji. Zwycięzca bierze głosy tych, co pójdą pod próg i jeszcze marginalizuje średniaków.
   Kto ma zbudować i poprowadzić Zjednoczoną Opozycję?  Niestety duch święty tego za nas nie zrobi. Najodpowiedzialniej zachowała się Marta Lempart ze Strajku  Kobiet, która zaprosiła wszystkich - partyjnych i bezpartyjnych - do czegoś w rodzaju komisji porozumiewawczej, którą mądrze nazwała Koalicją Prodemokratyczną. Odbyły się nawet dwa spotkania merytoryczne, po czym rzecz zamarła. Nie trzeba dodawać, że zawodowi doświadczeni politycy powinni przyjąć tę inicjatywę jako dar niebios, bo może ona pomóc w usuwaniu naturalnej nieufności między partyjniakami a społecznikami, zwyczajnie oswoić towarzystwo ze sobą. Inicjatywa ta wprost wypływała z wielkiej energii świetlistego protestu: tak naprawdę powinna być ogłaszana na wielkim wiecu i potraktowana jako zobowiązanie wobec wysiłku protestujących. Tak by to przeprowadził rasowy polityk, poczuwający się właśnie do odpowiedzialności za całość. Niestety wszystko odbyło się w ciszy, niemal konspiracji, po czym zmarło naturalną śmiercią. Potem Schetyna ogłaszał, że toczą się rozmowy o wspólnych listach do sejmików, co Lubnauer pracowicie i z przekonaniem dementowała.
   W tym jest obecnie sedno sprawy: jak rozumnie i kompetentnie wykorzystać wielką społeczną energię, która zdążyła się już objawić w KOD-owskich marszach, Czarnym Proteście i manifestacjach sądowych. Nie wolno takiej energii wypuścić z rąk i pozwolić ludziom rozejść się do domów - musi coś z tego politycznie wynikać (Zjednoczona Opozycja!), inaczej po tygodniu czy dwóch przychodzi rozczarowanie i poczucie jałowości własnego wysiłku. To jest polityczny elementarz - jeśli się go nie rozumie, to któregoś dnia wezwiemy do protestu w kluczowym momencie i...zostaniemy sami. Drugą częścią elementarza jest zasada inicjatywy: nie wolno wyłącznie i zawsze reagować na posunięcia przeciwnika, trzeba go czasem czymś zaskoczyć i przejąć kontrolę nad biegiem spraw. Do tej pory czarnoksiężnik Kaczyński poruszał pałeczką i lalki tańczyły aż miło.
   Ostatnim elementem tej układanki jest walor nowości, atrakcyjności, pewnego nieskalania, wręcz dziewictwa. Ten czynnik bez reszty wykorzystał wiosną Macron. Niechże Schetyna i Petru spojrzą w lustro i odpowiedzą sobie na pytanie, czy aby nie są dla macierzystych partii obciążeniem i żywą barierą rozwojową. Jeśli nie chcą za wszelką cenę ustąpić, niech przynajmniej lojalnie doprowadzą do wspólnej listy i pozwolą tam brylować postaciom z mniejszym bagażem na karku i lepiej odbieranym. W końcu PiSowscy sztabowcy potrafili na wiele miesięcy chować do szafy nie tylko Macierewicza, ale i samego prezesa.
   Ta jesień to ostatni moment, by tchnąć w naszą opozycję nową energię i nadzieję, pokazać, że ktoś po tej stronie myśli strategicznie i ma plan działania rozpisany na miesiące i lata. Na to zdecydowanie zasługują dziesiątki tysięcy ludzi broniących Trybunału czy sądów. Musimy też pamiętać, że emancypacja prezydenta i pęknięcie w pisowskim obozie będzie korzystne tylko przy silnej i energetycznej opozycji - przy obecnym uwiądzie dzieje się dokładnie odwrotnie, po prostu PiS zajmuje już niemal całą scenę, z PSL-em i Kukizem orbitującym wokół Dudy.
Paweł Kocięba-Żabski        

poniedziałek, 11 września 2017

Szkolna rozpacz - cz. 2

   - "Ci którzy są podporządkowani władzy, powinni uważać swoich przełożonych za przedstawicieli Boga, który ich ustanowił sługami swoich darów" - poucza siódmoklasistów podręcznik religii. Dalej jest jeszcze lepiej: "Bądźcie poddani każdej ludzkiej zwierzchności ze względu na Pana. Jak ludzie wolni postępujcie, nie jak ci, dla których wolność jest usprawiedliwieniem zła, ale jak niewolnicy Boga". Niewolnicy Boga to marzenie pisowskiej władzy i niewątpliwy cel tzw. reformy. Uczeń ma podane odgórnie prawdy przyjąć na wiarę i wykuć na blachę, przed zwierzchnością odczuwać należyty respekt, następnie utrwalić te błogosławione nawyki w oddziałach Obrony Terytorialnej. Koniec z eksperymentami, podręcznikami współtworzonymi przez uczniów, samodzielnym myśleniem i dochodzeniem do prawdy. Prawda jest znana zwierzchności i nie ma nic do odkrywania.   
   Do tej pory katecheza w średniowiecznym kształcie była całkowicie wyłączona spod kontroli kuratoriów - teraz będzie znacznie lepiej, bo przedmioty humanistyczne, WOŚ, wychowanie do życia w rodzinie i historia zleją się z lekcjami religii w jeden państwowotwórczy strumień. Umocnią go odprawiane w szkołach msze, rekolekcje, święta parafii, a nawet spowiedź, co się w wielu szkołach już odbywało, a na Podkarpaciu i Lubelszczyźnie zdążyło nawet wejść na stałe do pedagogicznego kalendarza.
   Pomijając organizacyjny chaos i perturbacje logistyczne reforma Zalewskiej sprowadza się do dwóch rzeczy: wymiany dyrektorów, a za chwilę kluczowych nauczycieli na swoich oraz narzucenia profilu katolicko-narodowego spod znaku ojca dyrektora. Model toruński będzie realizowany wszędzie tam, gdzie tylko materia pozwoli; jeśli PiS porządzi dłużej, będzie realizowany wszędzie. Jest charakterystyczne, że liberalne nurty, chrześcijański personalizm, tolerancja mogą być obecne wśród episkopatu i części księży, nie mają natomiast żadnej racji bytu w szkole. Ta realizować ma model przedreformacyjny, konserwatywny do imentu. Polak = katolik, innej polskości nie ma, nigdy nie było i nie będzie. "Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polska, a Polak Polakiem" - to znowu katecheza dla klasy siódmej". I dalej: "Boże, nie mogę kochać Twojego świata inaczej niż poprzez moją Ojczyznę; Ty powołałeś mnie z polskich rodziców i na polskiej ziemi, której chleb żywił moje ciało" - wnosimy z tego, że chleb Wielkiej Brytanii czy Irlandii to chleb nieporównanie gorszy, właściwie zatruty. Nikt wśród rodzimych edukatorów nie pamięta już, że katolicki znaczy powszechny, uniwersalny. W wychowaniu młodzieży Toruń odniósł triumf całkowity, chrześcijaństwo otwarte poniosło równie całkowitą porażkę. Watykan powinien martwić się o polską herezję, ale pewnie ma poważniejsze zmartwienia.
   Gołym okiem widać, że Mazowiecki zrobił ogromny błąd przywracając religię do szkół - wyobrażał sobie zapewne, że jego formacja duchowa definiować będzie jej nauczanie. Kościół rydzykowy zmiótł wszystko na swojej drodze, program szkolny jest prostą jego emanacją: Kościół był i jest nieomylny, inkwizycja usiłowała jedynie zlikwidować okrucieństwa władzy świeckiej, prawdziwe jest jedynie prawo naturalne płynące od Boga, prawo stanowione ma rangę zdecydowanie niższą i drugorzędną. Kobiety mają zajmować się domem i służyć mężczyźnie, antykoncepcja zaśmieca i bezcześci łono kobiety. Może lepiej, że większość rodziców podręcznika do religii nie widziało na oczy, względnie widziało tylko okładkę, a dzieci nie są za wylewne. Z podręcznika wyziera średniowiecze w wersji hard, zaś przedmioty humanistyczne kurcgalopkiem do niego doszlusowują.
   Wychowanie do życia w rodzinie stanowi proste przedłużenie rydzykowej katechezy: zamiast rzetelnej edukacji seksualnej młodzi opanują składanie życzeń najbliższym z okazji imienin czy Dnia Babci, poznają przewagi naturalnego planowania nad antykoncepcją i seksualnej inicjacji w małżeństwie nad pozostałymi; miłość homoseksualna po prostu nie istnieje, za to dobrze jest mocno identyfikować się z własną płcią. Najlepiej oburącz.
   Z podstawy polskiego wypadli Conrad, Schulz, Witkacy, Bułhakow i Iwaszkiewicz, włączone zaś zostały Lament Świętokrzyski, Rozmowy mistrza Polikarpa ze śmiercią i Kazania Skargi. Adama Zagajewskiego i Julię Hartwig godnie zastąpili Rymkiewicz z Wenclem. Historia stała się potulnie bogoojczyźniana, przy czym dominująca i sprawcza rola Kościoła nie ulega wątpliwości ani przy Mieszku, ani przy Chrobrym ani szczególnie przy Sobieskim i Kościuszce. Nic się w Polsce istotnego nie wydarzyło inaczej niż za sprawą Kościoła, a jeśli się wydarzyło, to jest nieistotne. Charakterystyczny jest przykład "Solidarności", o której podstawa wspomina, ale na wszelki wypadek bez nazwisk. Nie oszczędzono biologii: ofiarą padły teoria ewolucji - okrojono ją znacznie mimo, że Watykan ją w końcu uznał - oraz niemiłe Szyszce globalne ocieplenie.
   Jeszcze trochę zmian personalnych oraz poprawek programowych i produkcja nowego człowieka może ruszyć w najlepsze. Dlatego pomimo strajków szkolnych i piekielnego bałaganu Kaczyński stał i stoi za Zalewską murem.
Paweł Kocięba-Żabski    

            

piątek, 8 września 2017

Szkolna rozpacz

   Pierwsze dni roku szkolnego potwierdziły wszystkie ponure przewidywania, zaskakując może dodatkowo rozmiarami wszechobecnego chaosu, prowizorki i jałowego oczekiwania na różne rzeczy: dokończenia niezbędnych modernizacji i remontów, dostarczenia mebli i nowych podręczników. Nauka w tych warunkach ociera się o fikcję, dzieci w wielu miejscach będą miały dwa albo i trzy tygodnie przedłużonej laby. Chaos uderzył we wszelkich możliwych wariantach - w dopychane kolanem siódme klasy w starych budynkach podstawówek, w pospiesznie adaptowane na podstawówki budynki gimnazjalne, wreszcie w gimnazja, które już w tej chwili muszą oddać część pomieszczeń gminom na inne potrzeby, na przykład MOPSy, czy straż miejską. Nie mogą przecież stać puste i straszyć. Jeden Bóg wie, ile przy okazji zmarnowano nauczycielskiego dorobku, specjalistycznego wyposażenia klas i zaplecza; teraz w absurdalnym pośpiechu i rzecz jasna bez powodzenia usiłuje się to wszystko odtworzyć w przeładowanych podstawówkach. Klasy siódme, szczególnie w większych ośrodkach szykują się do systemu zmianowego: dyrektorzy proponują rodzicom budynki pogimnazjalne, ale te wymagają przecież minimalnej choćby adaptacji. Każdy przytomny rodzic zadaje sobie pytanie: komu to przeszkadzało? Komu przeszkadzał system funkcjonujący prawie od 20 lat, pod który samorządy skroiły swoje inwestycje, często z unijnych środków?
   Z punktu widzenia nauczyciela wygląda to jeszcze gorzej. Wszyscy płacą koszt powstałego bałaganu, natomiast najwartościowsza kadra gimnazjalna jest najbardziej zagrożona. Część, około 10 tysięcy w skali kraju, została zwolniona, większość będzie uprawiać działalność objazdową ucząc swego przedmiotu w kilku szkołach, żeby zebrać pełen etat. Jakość nauczania się od tego zdecydowanie nie podniesie, podobnie stan fizyczny i psychiczny takiego wędrowcy. Nauczyciele polskiego, matematyki czy religii tego nie odczują, za to fizycy, chemicy i biolodzy jak najbardziej. Indywidualna praca z uczniem szczególnie zdolnym i zainteresowanym stanie się w tych warunkach całkowitą fikcją.
   Z punktu widzenia samorządu rzecz przedstawia się wręcz niebezpiecznie, bo w społecznej ocenie wójta czy burmistrza funkcjonowanie szkolnictwa i przedszkoli to często pierwsze i najważniejsze kryterium. Wszelkie tłumaczenia, że przyczyną nieszczęścia jest reforma Zalewskiej, owszem - będą przyjmowane, ale nie w dłuższej perspektywie. W tej chwili nawet najsprawniejsi włodarze mierzą się z kwadraturą koła, polegającą na wtłaczaniu młodzieży w obiekty projektowane, budowane i wyposażane na inne potrzeby, definiowane przez dotychczasowy system. Gdyby wykorzystanej do tego energii i pieniędzy użyć w interesie uczniów, oznaczałoby to dziesiątki nowoczesnych placówek, w pełni skomputeryzowanych i zdolnych podołać najlepszym eksperymentalnym programom. To musi boleć samorządowców, najbardziej w mniejszych ośrodkach, gdzie dopieszczanie swojego gimnazjum stanowiło zrozumiały dla wszystkich priorytet, mobilizujący do wysiłku lokalną społeczność. Wójtowie i burmistrzowie klną na czym świat stoi, ale zaciskają zęby i mozolnie przerabiają sanitariaty, szatnie i świetlice: sedesiki i pisuary w dół, w niektórych przypadkach w górę. Skala modernizacji, przebudów i przeróbek jest olbrzymia - w skali kraju przekracza 2 miliardy tylko w tym roku, a większość pracy przed nami. Zalewska obiecuje 300 mln, co w każdej szkole wystarczy na pół sedesiku i ćwierć pisuaru.
   Po co całe to piekielne zamieszanie i para w gwizdek? Na pewno nie po to, by naszą edukację unowocześniać, eksperymentować z zerwaniem ze sztywnym podziałem na klasy i przedmioty czy z odejściem od tępego wkuwania na pamięć. Pisowska władza żadnej samodzielności i twórczego podejścia uczniów nie chce i to niezależnie od wieku. Szkoła będzie jeszcze bardziej tradycyjna, odtwórcza i - w najgorszym tego słowa znaczeniu - narodowo-katolicka. To ostatnie oznacza cofnięcie edukacyjnych wzorców o przynajmniej sto lat, momentami więcej, swoistą rekonkwistę i kontrreformację. Szczegóły wskazujących na to podstaw programowych opiszę niebawem.
Paweł Kocięba-Żabski 

środa, 6 września 2017

Niemieckie wampiry polują za dnia

   W kwestii reparacji za wojenne zniszczenia i rzeź niewinnych cywili zacząć wypada od końca, czyli od absolutnie jednoznacznego stanu prawnego - nic się Polsce w tej chwili nie należy i niczego metodą antyniemieckiej nagonki nie dostanie. W odróżnieniu od pierwszej wojny druga nie zakończyła się traktatem pokojowym - nie doszło do niego ani bezpośrednio po kapitulacji podpisanej przez Doenitza ani nigdy później. Po bezwarunkowej kapitulacji, której od początku chcieli Stalin i Churchill, pełnię władzy nad Niemcami przejęły cztery mocarstwa, a ściślej trzy mocarstwa i podnosząca się z upadku Francja. Kwestię reparacji ustalono w Poczdamie i bezpośrednio po nim: każda z wysokich układających się stron miała reparacje odebrać z własnej strefy okupacyjnej, w praktyce również wedle własnego uznania. Reparacje dla mniejszych krajów, takich jak Polska miały być procentową częścią odszkodowań dla mocarstw, w naszym przypadku ZSRR. Polsce przypadło 15% części radzieckiej, więc w świetle prawa międzynarodowego możemy obecnie zgłaszać roszczenia do Moskwy, co gorąco rządowi Szydło polecamy. W wyniku zimnej wojny i gwałtownej zmiany światowej konfiguracji, w 1953 ZSRR, a odpowiednio w 1952 i 1954 roku zachodni alianci oficjalnie zrezygnowali z reparacji - rząd PRL podjął stosowną uchwałę, ale wcale nie musiał, bo prawo to przysługiwało jedynie mocarstwom.
   Tyle o sytuacji prawnej definiującej ewentualne roszczenia; jest ona akurat wyjątkowo klarowna i nie pozostawia miejsca na wątpliwości czy pseudoprawne wygibasy. Jednoczący Niemcy traktat 2+4 z 1990 roku, w pewnym sensie zastępujący nieodbytą nigdy konferencję pokojową, w ogóle kwestii reparacji nie dotknął, bo uznał ją za sprawę jednoznacznie zamkniętą. W wymiarze politycznym mocarstwa zrezygnowały z reparacji, bo chciały - każde po swojej stronie - przynajmniej częściowo odbudować niemiecki potencjał, by użyć go w światowej konfrontacji Wschodu i Zachodu. Ewentualne polskie roszczenia padły ofiarą tej konfiguracji.
   Wszyscy zdajemy sobie doskonale sprawę, że problem niemieckiej odpowiedzialności na tym się nie kończy. Mówiąc wprost, powinni zadośćuczynić krajom przez siebie podbitym i okupowanym niezależnie od prawa międzynarodowego, z własnej i nieprzymuszonej woli. I tak było przez lata: od sum wypłacanym przez rząd RFN polskim poszkodowanym, przez pomoc stowarzyszeń, parafii i osób prywatnych w stanie wojennym po inwestycje i działania Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie i organizacji pokrewnych. Specjalne stosunki polsko-niemieckie, potężna wymiana, wspieranie polskich aspiracji do NATO i Unii, a później wewnątrz tych organizacji - wszystko to wynikało ze szczególnej wrażliwości Niemców wprost wynikającej z wojennej traumy i ogromnego poczucia winy; jeśli nie wszystkich Niemców, to na pewno znakomitej większości i kierownictwa politycznego. Tak jak wielkie były niemieckie zbrodnie, tak głęboka i szczera ogólnonarodowa skrucha za czyny ojców i dziadów: żywe efekty tej lekcji widać na każdym kroku w niemieckiej polityce. Nie trzeba dodawać, że niczego podobnego nie uczynili pozostali zbrodniarze II wojny - choćby Rosjanie, Japończycy, a w mniejszej nieimperialnej skali dla przykładu chorwaccy ustasze, litewscy szaulisi, ukraińska UPA, czy Włosi w Etiopii czy Albanii. Obecne rządy tych krajów odrzucają jakąkolwiek odpowiedzialność za popełnione zbrodnie, często je wręcz negują, a sprawców wynoszą na narodowe ołtarze. Warto na tym tle docenić niemiecką odmienność.
   PiSowscy propagandziści powiedzą: to wszystko mało, zbrodnie były tak wielkie i straszne, że należy się nam niewspółmiernie więcej i to przez całe pokolenia. Wobec takiego przekonania, któremu nie sposób do końca odmówić słuszności, pozostaje już tylko pytanie o narodowy, zbiorowy rozum Polaków. Czy uzyskamy od Niemców daleko idące zadośćuczynienie, lojalnie współpracując z nimi i  negocjując w unijnych ramach i poza nimi, czy też robiąc z nich krwiożerczych wampirów i strasząc nimi dzieci. PiSowska władza wybrała ten drugi model, używa go wyłącznie na użytek wewnętrzny, natomiast od realnych Niemców nie oczekuje niczego. Rozpoczęła nagonkę bez jakiegokolwiek merytorycznego przygotowania: nie ma żadnych wiarygodnych wyliczeń, nie opracowała żadnej windykacyjnej strategii, nawet jak na razie - Niemców o naszych roszczeniach nie poinformowała. Może zresztą w ogóle tego nie uczyni.
   W polityce i dyplomacji trzeba też umieć być ofiarą i czerpać z tego korzyści; w przeciwnym razie machną na nas ręką nie tylko Niemcy, ale też wszyscy naokoło.
Paweł Kocięba-Żabski

piątek, 1 września 2017

Kampania wrześniowa powraca, a Polak i po szkodzie chętnie straci drugi raz

   Gdy słuchamy mocnych wystąpień Dudy i Szydło o niemieckim bestialstwie i o tym, że w 39 to my mieliśmy rację i staliśmy po słusznej stronie mocy, włos się na głowie jeży. Staliśmy po słusznej stronie, pierwsi postawiliśmy się Hitlerowi, zachodni alianci nie chcieli umierać za Gdańsk, ale na furię dyktatora w sporej części wystawiliśmy się sami, radykalnie zmieniając politykę zagraniczną w kwietniu 1939. Wcześniej mieliśmy z Niemcami dobrze wynegocjowany traktat i skwapliwie korzystaliśmy z poprzednich niemieckich zdobyczy, na przykład zajmując Zaolzie. Antyniemiecki zwrot Becka niewiele miał wspólnego z moralnymi kwalifikacjami Hitlera: po prostu uznaliśmy, że Hitler wykiwał nas w sprawie Słowacji, a na konfrontację z naszą niepokonaną armią zwyczajnie się nie poważy. Wrzesień ze wszystkimi tragicznymi następstwami był wynikiem naszego błędu i fatalnej oceny sytuacji, a nie nadzwyczajnej szlachetności. Przywództwo państwa rzeczywiście było przekonane, że armia Rydza poradzi sobie z Niemcami nie gorzej niż z bolszewikami w bitwie warszawskiej. Pakt Ribbentrop-Mołotow, przedstawiany w naszej historiografii jako kompletne i zdradzieckie zaskoczenie, stanowił logiczną konsekwencję nagłego odwrócenia sojuszy, o którym dyplomaci francuscy, brytyjscy, a w szczególności amerykańscy doskonale wiedzieli. Nasz ambasador w Moskwie uważał ZSRR po czystkach za państwo praktycznie upadłe, po którym trzeba będzie niebawem sprzątać - pomimo porażki z Finami i klęskach poniesionych w 41 roku trudno jego ocenę uznać za szczególnie przenikliwą.
   Lekcji Września nie odrobiliśmy i nie przepracowaliśmy myślowo nigdy. Najpierw, gdy komuniści atakowali i wyszydzali sanację, nasz vox populi stawał odruchowo po jej stronie, identycznie jak z powstaniem warszawskim. Potem, po transformacji wchodziliśmy do Europy tak zmienionej, z przyjaznymi potężnymi Niemcami i niezawodnym amerykańskim parasolem, że samo rozważanie wrześniowego dylematu wydawało się zajęciem czysto akademickim, całkowicie niezwiązanym z aktualnymi wyzwaniami. To się zmienia, prawda, że bardzo powoli i niemal niezauważalnie, ale jednoznacznie. Tym razem mamy w ręku nieporównanie silniejsze atuty, ale też prowadzimy politykę jeszcze głupszą niż Beck - jawnie samobójczą.
   Podobieństwa są uderzające: przywództwo państwa było w 39 skupione na grze wewnętrznej, polityce mocarstwowej sprzedawanej jako zwieńczenie rządu piłsudczyków, ostatecznym wyeliminowaniu przy tej okazji resztek opozycji i starciu o fotel prezydencki w 1940. Jakby to idiotycznie nie brzmiało, taki był wtedy horyzont myślowy Rydza, Becka i Składkowskiego. Gdy zrywając z Hitlerem Beck wygłosił w sejmie swą słynną mowę o bezcennym honorze jako najwyższej wartości w życiu wielkich narodów, nie mógł sobie nawet z grubsza wyobrazić o jaką cenę chodzi. Był po prostu zachwycony własnym głosem i znakomitym przyjęciem wystąpienia przez społeczeństwo. W grze o prezydenturę wywalczył zasłużone 1:0 z Rydzem-Śmigłym. Przepaść pomiędzy stanem świadomości ówczesnych kierowników nawy państwowej a narastającą zgrozą naszego położenia nie mogła być większa. Tromtadracje, deklamacje patriotycznych frazesów, nieustanne podbijanie narodowego bębenka - to wszystko doskonale znamy, a stojącego za tym tak zwanego myślenia strategicznego nie sposób nazwać ani strategicznym, ani tym bardziej myśleniem.
Becka z Rydzem błyskawiczny rozwój sytuacji całkowicie przerósł i zaskoczył. Sytuacja wymagała ludzi wielkiego formatu i to bardziej w Londynie i Paryżu niż w Warszawie. Oni zaś wyglądali jak sieroty po Marszałku - zdatni może do spraw bieżących, ale nie do największego zagrożenia w naszych dziejach. Trudno oceniać ich zbyt surowo, jednak wszelkie nauki z ich klęski należałoby wyciągnąć do końca. Jakież to nauki? Tak naprawdę dwie, obie kluczowe.
   Pierwsza dotyczy zdolności do prawidłowej samooceny, kontroli własnego formatu, znaczenia i wagi, a więc w rezultacie szans w ewentualnym starciu z kimś, kogo się regularnie zaczepia, prowokuje, przyprawia w propagandzie złowrogą gębę. Odwrotnością tego problemu jest dobra ocena własnej zdolności do koncentracji wokół siebie sojuszników, nie na chwilę, nie dla ładnego obrazka, tylko strategicznie, na dłużej. W tych tygodniach, na naszych oczach rozgrywają się modelowe ilustracje obu tych kryteriów: atakujemy i zrażamy bez sensu Niemców, do niedawna naszego najlepszego sojusznika, od którego całkowicie zależymy gospodarczo, a w konsekwencji politycznie. Oferujemy Trumpowi coś w rodzaju cichego antyniemieckiego sojuszu, kompletnie nie czując śmieszności tego konceptu. Trump w Warszawie, Międzymorze zebrane w komplecie na polskiej ziemi i co? Ano właśnie ładny obrazek, a po niecałych dwóch miesiącach Czesi, Słowacy, Bułgarzy, Rumuni i Słoweńcy robiący z Macronem interes kosztem polskich pracowników. Kaczyński okazał się tu strategiem nie gorszym od Becka, bo Polska została ograna lewą ręką i całkowicie osamotniona. To jeszcze nie dramat, ale rozwijając twórczo ten pomysł na politykę, łatwo sobie wyobrazić kolejne nieszczęścia, tym razem z grubszej rury.
   Druga nauka z wrześniowej tragedii dotyczy umiejętności dobierania sojuszników i ich realistycznej oceny, na dobre i na złe. Beck stawiał na Francję, w ostatniej chwili postawił na Anglię, ale nie przewidział rzeczy najprostszej: że w obliczu agresji wypowiedzą one Niemcom "dziwną" wojnę, traktując polskie poświęcenie jako czas kupiony dla siebie. Czyli nie zrobią de facto niczego. Stawanie twarzą w twarz z Niemcami, w układzie jeden na jeden, nie było w tej sytuacji szczytem politycznej mądrości. A gdzie Kaczyński szuka sojuszników? Berlin i Paryż są złe z założenia, więc PiSowi po drodze z Londynem i Budapesztem. Zrazimy do siebie i odepchniemy Niemców, od których zależy nasz narodowy byt i którym zależało na dobrej współpracy, a sympatie ulokujemy w tych, którzy wspólną Europę właśnie opuszczają, a Polaków widzą przez pryzmat taniej konkurencji na rynku pracy. Węgrzy z kolei chętnie Polaków zobaczą w roli czarnego luda Europy, bo sami schodzą tym prostym sposobem z linii strzału. Orban celuje przy tym w znakomitych stosunkach z Moskwą i Berlinem jednocześnie, co go korzystnie odróżnia od Becka, Rydza i ich następców.
   Pojawia się pytanie, na ile groźna jest skrajna nieudolność polskiej polityki, jej przeciwskuteczność i uporczywe szkodzenie sobie. Nie nastąpi jutro wrzesień 39, koniunktura jest o niebo lepsza, natomiast każda akcja znajdzie swoją reakcję: zjeżdżamy po równi pochyłej, będziemy tracić każdego dnia więcej, aż dojdzie do sytuacji krytycznej. Wtedy nasze pole manewru zmieści się na znaczku pocztowym i lepiej, żeby to nie Kaczyński z Rydzem i Beckiem trzymali wtedy stery.
Paweł Kocięba-Żabski