środa, 6 września 2017

Niemieckie wampiry polują za dnia

   W kwestii reparacji za wojenne zniszczenia i rzeź niewinnych cywili zacząć wypada od końca, czyli od absolutnie jednoznacznego stanu prawnego - nic się Polsce w tej chwili nie należy i niczego metodą antyniemieckiej nagonki nie dostanie. W odróżnieniu od pierwszej wojny druga nie zakończyła się traktatem pokojowym - nie doszło do niego ani bezpośrednio po kapitulacji podpisanej przez Doenitza ani nigdy później. Po bezwarunkowej kapitulacji, której od początku chcieli Stalin i Churchill, pełnię władzy nad Niemcami przejęły cztery mocarstwa, a ściślej trzy mocarstwa i podnosząca się z upadku Francja. Kwestię reparacji ustalono w Poczdamie i bezpośrednio po nim: każda z wysokich układających się stron miała reparacje odebrać z własnej strefy okupacyjnej, w praktyce również wedle własnego uznania. Reparacje dla mniejszych krajów, takich jak Polska miały być procentową częścią odszkodowań dla mocarstw, w naszym przypadku ZSRR. Polsce przypadło 15% części radzieckiej, więc w świetle prawa międzynarodowego możemy obecnie zgłaszać roszczenia do Moskwy, co gorąco rządowi Szydło polecamy. W wyniku zimnej wojny i gwałtownej zmiany światowej konfiguracji, w 1953 ZSRR, a odpowiednio w 1952 i 1954 roku zachodni alianci oficjalnie zrezygnowali z reparacji - rząd PRL podjął stosowną uchwałę, ale wcale nie musiał, bo prawo to przysługiwało jedynie mocarstwom.
   Tyle o sytuacji prawnej definiującej ewentualne roszczenia; jest ona akurat wyjątkowo klarowna i nie pozostawia miejsca na wątpliwości czy pseudoprawne wygibasy. Jednoczący Niemcy traktat 2+4 z 1990 roku, w pewnym sensie zastępujący nieodbytą nigdy konferencję pokojową, w ogóle kwestii reparacji nie dotknął, bo uznał ją za sprawę jednoznacznie zamkniętą. W wymiarze politycznym mocarstwa zrezygnowały z reparacji, bo chciały - każde po swojej stronie - przynajmniej częściowo odbudować niemiecki potencjał, by użyć go w światowej konfrontacji Wschodu i Zachodu. Ewentualne polskie roszczenia padły ofiarą tej konfiguracji.
   Wszyscy zdajemy sobie doskonale sprawę, że problem niemieckiej odpowiedzialności na tym się nie kończy. Mówiąc wprost, powinni zadośćuczynić krajom przez siebie podbitym i okupowanym niezależnie od prawa międzynarodowego, z własnej i nieprzymuszonej woli. I tak było przez lata: od sum wypłacanym przez rząd RFN polskim poszkodowanym, przez pomoc stowarzyszeń, parafii i osób prywatnych w stanie wojennym po inwestycje i działania Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie i organizacji pokrewnych. Specjalne stosunki polsko-niemieckie, potężna wymiana, wspieranie polskich aspiracji do NATO i Unii, a później wewnątrz tych organizacji - wszystko to wynikało ze szczególnej wrażliwości Niemców wprost wynikającej z wojennej traumy i ogromnego poczucia winy; jeśli nie wszystkich Niemców, to na pewno znakomitej większości i kierownictwa politycznego. Tak jak wielkie były niemieckie zbrodnie, tak głęboka i szczera ogólnonarodowa skrucha za czyny ojców i dziadów: żywe efekty tej lekcji widać na każdym kroku w niemieckiej polityce. Nie trzeba dodawać, że niczego podobnego nie uczynili pozostali zbrodniarze II wojny - choćby Rosjanie, Japończycy, a w mniejszej nieimperialnej skali dla przykładu chorwaccy ustasze, litewscy szaulisi, ukraińska UPA, czy Włosi w Etiopii czy Albanii. Obecne rządy tych krajów odrzucają jakąkolwiek odpowiedzialność za popełnione zbrodnie, często je wręcz negują, a sprawców wynoszą na narodowe ołtarze. Warto na tym tle docenić niemiecką odmienność.
   PiSowscy propagandziści powiedzą: to wszystko mało, zbrodnie były tak wielkie i straszne, że należy się nam niewspółmiernie więcej i to przez całe pokolenia. Wobec takiego przekonania, któremu nie sposób do końca odmówić słuszności, pozostaje już tylko pytanie o narodowy, zbiorowy rozum Polaków. Czy uzyskamy od Niemców daleko idące zadośćuczynienie, lojalnie współpracując z nimi i  negocjując w unijnych ramach i poza nimi, czy też robiąc z nich krwiożerczych wampirów i strasząc nimi dzieci. PiSowska władza wybrała ten drugi model, używa go wyłącznie na użytek wewnętrzny, natomiast od realnych Niemców nie oczekuje niczego. Rozpoczęła nagonkę bez jakiegokolwiek merytorycznego przygotowania: nie ma żadnych wiarygodnych wyliczeń, nie opracowała żadnej windykacyjnej strategii, nawet jak na razie - Niemców o naszych roszczeniach nie poinformowała. Może zresztą w ogóle tego nie uczyni.
   W polityce i dyplomacji trzeba też umieć być ofiarą i czerpać z tego korzyści; w przeciwnym razie machną na nas ręką nie tylko Niemcy, ale też wszyscy naokoło.
Paweł Kocięba-Żabski

5 komentarzy:

  1. Co do Ukrainy i Litwy zgoda, ale co do Rosji niekoniecznie. Tam też nikt z głównego nurtu rosyjskiej polityki nie wynosi na cokoły stalinowskich zbrodniarzy. Powinniśmy zabiegać o dobre relacje i z Niemcami, i z Rosją. Dlatego, że nam się to opłaci i dlatego, że będąc silnymi krajami i Niemcy, i Rosjanie potrafią rozliczyć się ze swoją historią. Miejmy w nosie litewskich, łotewskich i ukraińskich chujków, którzy leczą swoje kompleksy czcząc ludobójców i zbrodniarzy

    OdpowiedzUsuń
  2. Litwini i Ukraińcy mieli możliwość działania tylko dzięki Niemcom.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, ale nie znajdziemy w ich publicznym obiegu choćby śladu żalu czy wstydu, o przeprosinach nie mówiąc.

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

      Usuń