piątek, 1 września 2017

Kampania wrześniowa powraca, a Polak i po szkodzie chętnie straci drugi raz

   Gdy słuchamy mocnych wystąpień Dudy i Szydło o niemieckim bestialstwie i o tym, że w 39 to my mieliśmy rację i staliśmy po słusznej stronie mocy, włos się na głowie jeży. Staliśmy po słusznej stronie, pierwsi postawiliśmy się Hitlerowi, zachodni alianci nie chcieli umierać za Gdańsk, ale na furię dyktatora w sporej części wystawiliśmy się sami, radykalnie zmieniając politykę zagraniczną w kwietniu 1939. Wcześniej mieliśmy z Niemcami dobrze wynegocjowany traktat i skwapliwie korzystaliśmy z poprzednich niemieckich zdobyczy, na przykład zajmując Zaolzie. Antyniemiecki zwrot Becka niewiele miał wspólnego z moralnymi kwalifikacjami Hitlera: po prostu uznaliśmy, że Hitler wykiwał nas w sprawie Słowacji, a na konfrontację z naszą niepokonaną armią zwyczajnie się nie poważy. Wrzesień ze wszystkimi tragicznymi następstwami był wynikiem naszego błędu i fatalnej oceny sytuacji, a nie nadzwyczajnej szlachetności. Przywództwo państwa rzeczywiście było przekonane, że armia Rydza poradzi sobie z Niemcami nie gorzej niż z bolszewikami w bitwie warszawskiej. Pakt Ribbentrop-Mołotow, przedstawiany w naszej historiografii jako kompletne i zdradzieckie zaskoczenie, stanowił logiczną konsekwencję nagłego odwrócenia sojuszy, o którym dyplomaci francuscy, brytyjscy, a w szczególności amerykańscy doskonale wiedzieli. Nasz ambasador w Moskwie uważał ZSRR po czystkach za państwo praktycznie upadłe, po którym trzeba będzie niebawem sprzątać - pomimo porażki z Finami i klęskach poniesionych w 41 roku trudno jego ocenę uznać za szczególnie przenikliwą.
   Lekcji Września nie odrobiliśmy i nie przepracowaliśmy myślowo nigdy. Najpierw, gdy komuniści atakowali i wyszydzali sanację, nasz vox populi stawał odruchowo po jej stronie, identycznie jak z powstaniem warszawskim. Potem, po transformacji wchodziliśmy do Europy tak zmienionej, z przyjaznymi potężnymi Niemcami i niezawodnym amerykańskim parasolem, że samo rozważanie wrześniowego dylematu wydawało się zajęciem czysto akademickim, całkowicie niezwiązanym z aktualnymi wyzwaniami. To się zmienia, prawda, że bardzo powoli i niemal niezauważalnie, ale jednoznacznie. Tym razem mamy w ręku nieporównanie silniejsze atuty, ale też prowadzimy politykę jeszcze głupszą niż Beck - jawnie samobójczą.
   Podobieństwa są uderzające: przywództwo państwa było w 39 skupione na grze wewnętrznej, polityce mocarstwowej sprzedawanej jako zwieńczenie rządu piłsudczyków, ostatecznym wyeliminowaniu przy tej okazji resztek opozycji i starciu o fotel prezydencki w 1940. Jakby to idiotycznie nie brzmiało, taki był wtedy horyzont myślowy Rydza, Becka i Składkowskiego. Gdy zrywając z Hitlerem Beck wygłosił w sejmie swą słynną mowę o bezcennym honorze jako najwyższej wartości w życiu wielkich narodów, nie mógł sobie nawet z grubsza wyobrazić o jaką cenę chodzi. Był po prostu zachwycony własnym głosem i znakomitym przyjęciem wystąpienia przez społeczeństwo. W grze o prezydenturę wywalczył zasłużone 1:0 z Rydzem-Śmigłym. Przepaść pomiędzy stanem świadomości ówczesnych kierowników nawy państwowej a narastającą zgrozą naszego położenia nie mogła być większa. Tromtadracje, deklamacje patriotycznych frazesów, nieustanne podbijanie narodowego bębenka - to wszystko doskonale znamy, a stojącego za tym tak zwanego myślenia strategicznego nie sposób nazwać ani strategicznym, ani tym bardziej myśleniem.
Becka z Rydzem błyskawiczny rozwój sytuacji całkowicie przerósł i zaskoczył. Sytuacja wymagała ludzi wielkiego formatu i to bardziej w Londynie i Paryżu niż w Warszawie. Oni zaś wyglądali jak sieroty po Marszałku - zdatni może do spraw bieżących, ale nie do największego zagrożenia w naszych dziejach. Trudno oceniać ich zbyt surowo, jednak wszelkie nauki z ich klęski należałoby wyciągnąć do końca. Jakież to nauki? Tak naprawdę dwie, obie kluczowe.
   Pierwsza dotyczy zdolności do prawidłowej samooceny, kontroli własnego formatu, znaczenia i wagi, a więc w rezultacie szans w ewentualnym starciu z kimś, kogo się regularnie zaczepia, prowokuje, przyprawia w propagandzie złowrogą gębę. Odwrotnością tego problemu jest dobra ocena własnej zdolności do koncentracji wokół siebie sojuszników, nie na chwilę, nie dla ładnego obrazka, tylko strategicznie, na dłużej. W tych tygodniach, na naszych oczach rozgrywają się modelowe ilustracje obu tych kryteriów: atakujemy i zrażamy bez sensu Niemców, do niedawna naszego najlepszego sojusznika, od którego całkowicie zależymy gospodarczo, a w konsekwencji politycznie. Oferujemy Trumpowi coś w rodzaju cichego antyniemieckiego sojuszu, kompletnie nie czując śmieszności tego konceptu. Trump w Warszawie, Międzymorze zebrane w komplecie na polskiej ziemi i co? Ano właśnie ładny obrazek, a po niecałych dwóch miesiącach Czesi, Słowacy, Bułgarzy, Rumuni i Słoweńcy robiący z Macronem interes kosztem polskich pracowników. Kaczyński okazał się tu strategiem nie gorszym od Becka, bo Polska została ograna lewą ręką i całkowicie osamotniona. To jeszcze nie dramat, ale rozwijając twórczo ten pomysł na politykę, łatwo sobie wyobrazić kolejne nieszczęścia, tym razem z grubszej rury.
   Druga nauka z wrześniowej tragedii dotyczy umiejętności dobierania sojuszników i ich realistycznej oceny, na dobre i na złe. Beck stawiał na Francję, w ostatniej chwili postawił na Anglię, ale nie przewidział rzeczy najprostszej: że w obliczu agresji wypowiedzą one Niemcom "dziwną" wojnę, traktując polskie poświęcenie jako czas kupiony dla siebie. Czyli nie zrobią de facto niczego. Stawanie twarzą w twarz z Niemcami, w układzie jeden na jeden, nie było w tej sytuacji szczytem politycznej mądrości. A gdzie Kaczyński szuka sojuszników? Berlin i Paryż są złe z założenia, więc PiSowi po drodze z Londynem i Budapesztem. Zrazimy do siebie i odepchniemy Niemców, od których zależy nasz narodowy byt i którym zależało na dobrej współpracy, a sympatie ulokujemy w tych, którzy wspólną Europę właśnie opuszczają, a Polaków widzą przez pryzmat taniej konkurencji na rynku pracy. Węgrzy z kolei chętnie Polaków zobaczą w roli czarnego luda Europy, bo sami schodzą tym prostym sposobem z linii strzału. Orban celuje przy tym w znakomitych stosunkach z Moskwą i Berlinem jednocześnie, co go korzystnie odróżnia od Becka, Rydza i ich następców.
   Pojawia się pytanie, na ile groźna jest skrajna nieudolność polskiej polityki, jej przeciwskuteczność i uporczywe szkodzenie sobie. Nie nastąpi jutro wrzesień 39, koniunktura jest o niebo lepsza, natomiast każda akcja znajdzie swoją reakcję: zjeżdżamy po równi pochyłej, będziemy tracić każdego dnia więcej, aż dojdzie do sytuacji krytycznej. Wtedy nasze pole manewru zmieści się na znaczku pocztowym i lepiej, żeby to nie Kaczyński z Rydzem i Beckiem trzymali wtedy stery.
Paweł Kocięba-Żabski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz