piątek, 8 września 2017

Szkolna rozpacz

   Pierwsze dni roku szkolnego potwierdziły wszystkie ponure przewidywania, zaskakując może dodatkowo rozmiarami wszechobecnego chaosu, prowizorki i jałowego oczekiwania na różne rzeczy: dokończenia niezbędnych modernizacji i remontów, dostarczenia mebli i nowych podręczników. Nauka w tych warunkach ociera się o fikcję, dzieci w wielu miejscach będą miały dwa albo i trzy tygodnie przedłużonej laby. Chaos uderzył we wszelkich możliwych wariantach - w dopychane kolanem siódme klasy w starych budynkach podstawówek, w pospiesznie adaptowane na podstawówki budynki gimnazjalne, wreszcie w gimnazja, które już w tej chwili muszą oddać część pomieszczeń gminom na inne potrzeby, na przykład MOPSy, czy straż miejską. Nie mogą przecież stać puste i straszyć. Jeden Bóg wie, ile przy okazji zmarnowano nauczycielskiego dorobku, specjalistycznego wyposażenia klas i zaplecza; teraz w absurdalnym pośpiechu i rzecz jasna bez powodzenia usiłuje się to wszystko odtworzyć w przeładowanych podstawówkach. Klasy siódme, szczególnie w większych ośrodkach szykują się do systemu zmianowego: dyrektorzy proponują rodzicom budynki pogimnazjalne, ale te wymagają przecież minimalnej choćby adaptacji. Każdy przytomny rodzic zadaje sobie pytanie: komu to przeszkadzało? Komu przeszkadzał system funkcjonujący prawie od 20 lat, pod który samorządy skroiły swoje inwestycje, często z unijnych środków?
   Z punktu widzenia nauczyciela wygląda to jeszcze gorzej. Wszyscy płacą koszt powstałego bałaganu, natomiast najwartościowsza kadra gimnazjalna jest najbardziej zagrożona. Część, około 10 tysięcy w skali kraju, została zwolniona, większość będzie uprawiać działalność objazdową ucząc swego przedmiotu w kilku szkołach, żeby zebrać pełen etat. Jakość nauczania się od tego zdecydowanie nie podniesie, podobnie stan fizyczny i psychiczny takiego wędrowcy. Nauczyciele polskiego, matematyki czy religii tego nie odczują, za to fizycy, chemicy i biolodzy jak najbardziej. Indywidualna praca z uczniem szczególnie zdolnym i zainteresowanym stanie się w tych warunkach całkowitą fikcją.
   Z punktu widzenia samorządu rzecz przedstawia się wręcz niebezpiecznie, bo w społecznej ocenie wójta czy burmistrza funkcjonowanie szkolnictwa i przedszkoli to często pierwsze i najważniejsze kryterium. Wszelkie tłumaczenia, że przyczyną nieszczęścia jest reforma Zalewskiej, owszem - będą przyjmowane, ale nie w dłuższej perspektywie. W tej chwili nawet najsprawniejsi włodarze mierzą się z kwadraturą koła, polegającą na wtłaczaniu młodzieży w obiekty projektowane, budowane i wyposażane na inne potrzeby, definiowane przez dotychczasowy system. Gdyby wykorzystanej do tego energii i pieniędzy użyć w interesie uczniów, oznaczałoby to dziesiątki nowoczesnych placówek, w pełni skomputeryzowanych i zdolnych podołać najlepszym eksperymentalnym programom. To musi boleć samorządowców, najbardziej w mniejszych ośrodkach, gdzie dopieszczanie swojego gimnazjum stanowiło zrozumiały dla wszystkich priorytet, mobilizujący do wysiłku lokalną społeczność. Wójtowie i burmistrzowie klną na czym świat stoi, ale zaciskają zęby i mozolnie przerabiają sanitariaty, szatnie i świetlice: sedesiki i pisuary w dół, w niektórych przypadkach w górę. Skala modernizacji, przebudów i przeróbek jest olbrzymia - w skali kraju przekracza 2 miliardy tylko w tym roku, a większość pracy przed nami. Zalewska obiecuje 300 mln, co w każdej szkole wystarczy na pół sedesiku i ćwierć pisuaru.
   Po co całe to piekielne zamieszanie i para w gwizdek? Na pewno nie po to, by naszą edukację unowocześniać, eksperymentować z zerwaniem ze sztywnym podziałem na klasy i przedmioty czy z odejściem od tępego wkuwania na pamięć. Pisowska władza żadnej samodzielności i twórczego podejścia uczniów nie chce i to niezależnie od wieku. Szkoła będzie jeszcze bardziej tradycyjna, odtwórcza i - w najgorszym tego słowa znaczeniu - narodowo-katolicka. To ostatnie oznacza cofnięcie edukacyjnych wzorców o przynajmniej sto lat, momentami więcej, swoistą rekonkwistę i kontrreformację. Szczegóły wskazujących na to podstaw programowych opiszę niebawem.
Paweł Kocięba-Żabski 

1 komentarz:

  1. Wyścig o miejsca w szkole ponadgimnazjalnej w 2019 roku, czyli potencjalny problem dla obecnych VI-klasistów i uczniów I gimnazjum

    We wrześniu 2019 o miejsce w szkole ponadgimnazjalnej będą się ubiegać dwa roczniki. Jeden to ósmoklasiści, pierwszy rocznik kończący szkołę podstawową zgodnie z nową reforma. Drugi rocznik, to ostatni rocznik gimnazjum. Jak przyznaje pani minister edukacji do szkół ponadgimnazjalnych o miejscach ubiegać się będzie 700 tys. dzieci, czyli dwa razy więcej niż jest obecnie na poszczególnych etapach edukacji.

    I choć ostatni gimnazjaliści zostaną m.in. w liceum o rok dłużej, i będą się uczyć według innej podstawy programowej, to jednak i tak będą ubiegać się o miejsce w tej samej szkole, co ich młodsi koledzy. - Wynika z tego, że szanse na dostanie się do wybranej szkoły ponadgimnazjalnej maleją o 50 proc. dla obu roczników. Zastanawiam się czy można w przypadku, że zostałoby to wprowadzone zaskarżyć tę ustawę do TK jako ograniczającą szanse edukacyjne dwóch roczników i tym samym traktując w nierówny sposób obywateli – uważa jeden z rodziców. Zaś wiceprezydent Warszawy przyznaje, że łatwo nie będzie. - Szacujemy, że w 2019 r. będzie w Warszawie ponad 46 tys. kandydatów do szkół średnich, co wynika z kumulacji dwóch roczników i rosnącej demografii – mówił w wywiadzie dla „GW”. I dodawał, że konkurencja do najlepszych szkół będzie dwukrotnie większa.http://edukacja.dziennik.pl/aktualnosci/artykuly/531177,uboczne-efekty-rewolucji-w-systemie-edukacji-lista-zagrozen.html

    OdpowiedzUsuń