Dominuje przemożne wrażenie, że wielka część społeczeństwa, która marzy o odsunięciu PiSu od władzy, nie ma swojej politycznej reprezentacji. Schetyna i Petru zachowują się, jakby im kompletnie nie zależało na zwycięstwie, nie zdradzają też żadnych oznak poczucia odpowiedzialności za całokształt - jakby rzeczy działy się poza i ponad nimi w jakimś fatalistycznym zapętleniu. Wykonują rytualne opozycyjne gesty niejako siłą rozpędu, zawsze tylko w reakcji, zawsze o tempo spóźnieni. Zazdrośnie pilnują wyłączności i kontroli nad własnymi partiami, tak jakby problem skutecznej antypisowskiej strategii ich nie dotyczył. Schetyna - niegdyś mistrz partyjnych gier słynny z brutalnej skuteczności - wygląda jak własny cień mocno zagubiony w czasoprzestrzeni: rozmowy z dziennikarzami sprawiają mu widoczny ból, ucieka wzrokiem w bok, wyraźnie nie czuje w sobie ikry i poweru niezbędnego dla zwycięskiego lidera, który ma pociągnąć innych. Tak jak chciał Kaczyński został osławionym liderem opozycji, może też zostać jej grabarzem. Nie czuje się w nim nie tylko charyzmy, bo ta to rzadki ptak, ale przede wszystkim poczucia jednoosobowej odpowiedzialności jak u Churchilla w 1940 - tak, to ode mnie zależą dziś losy kraju i nikt ze mnie tej odpowiedzialności nie zdejmie.
Ustalmy podstawowe fakty: zjednoczona prawica pójdzie jedną listą, która uzyska minimum 40 procent, oby nie więcej, bo nie będzie czego zbierać; druga kadencja PiSu to absolutna katastrofa: 8 lat tej władzy przerobi kraj na katolicko-narodowy bantustan, zmiecie do imentu resztki państwa prawa i niezależnych mediów, da wreszcie rządzącym całkowitą kontrolę nad procesem wyborczym; stawka jest więc olbrzymia, największa w najnowszej historii Polski. Jedyną polityczną na to odpowiedzią jest obóz zjednoczonej opozycji, również idący jedną listą. Z powodu oczywistej słabości partii musi on obejmować również ruchy społeczne, które pokazały siłę i energię w ostatnim czasie. Połączenie na jednej liście żywiołów tak różnych jak Platforma Schetyny i Obywatele RP, ludzie KODu czy Dziewuchy Dziewuchom wymaga uporu, cierpliwości, politycznej maestrii a nade wszystko czasu na okrzepnięcie i przekonanie się do siebie w ogniu wspólnej walki. Doskonale wiemy jak wygląda stereotyp cynicznego partyjniaka wśród działaczy ekologicznych czy praw człowieka, naturalnie z pełną wzajemnością: partyjni wyjadacze uważają społeczników za niegroźnych oszołomów, momentami wariatów. Rzecz jasna można pójść dwiema, trzema czy czterema listami i jest to znakomity przepis na totalną klęskę - takie są uroki naszej ordynacji. Zwycięzca bierze głosy tych, co pójdą pod próg i jeszcze marginalizuje średniaków.
Kto ma zbudować i poprowadzić Zjednoczoną Opozycję? Niestety duch święty tego za nas nie zrobi. Najodpowiedzialniej zachowała się Marta Lempart ze Strajku Kobiet, która zaprosiła wszystkich - partyjnych i bezpartyjnych - do czegoś w rodzaju komisji porozumiewawczej, którą mądrze nazwała Koalicją Prodemokratyczną. Odbyły się nawet dwa spotkania merytoryczne, po czym rzecz zamarła. Nie trzeba dodawać, że zawodowi doświadczeni politycy powinni przyjąć tę inicjatywę jako dar niebios, bo może ona pomóc w usuwaniu naturalnej nieufności między partyjniakami a społecznikami, zwyczajnie oswoić towarzystwo ze sobą. Inicjatywa ta wprost wypływała z wielkiej energii świetlistego protestu: tak naprawdę powinna być ogłaszana na wielkim wiecu i potraktowana jako zobowiązanie wobec wysiłku protestujących. Tak by to przeprowadził rasowy polityk, poczuwający się właśnie do odpowiedzialności za całość. Niestety wszystko odbyło się w ciszy, niemal konspiracji, po czym zmarło naturalną śmiercią. Potem Schetyna ogłaszał, że toczą się rozmowy o wspólnych listach do sejmików, co Lubnauer pracowicie i z przekonaniem dementowała.
W tym jest obecnie sedno sprawy: jak rozumnie i kompetentnie wykorzystać wielką społeczną energię, która zdążyła się już objawić w KOD-owskich marszach, Czarnym Proteście i manifestacjach sądowych. Nie wolno takiej energii wypuścić z rąk i pozwolić ludziom rozejść się do domów - musi coś z tego politycznie wynikać (Zjednoczona Opozycja!), inaczej po tygodniu czy dwóch przychodzi rozczarowanie i poczucie jałowości własnego wysiłku. To jest polityczny elementarz - jeśli się go nie rozumie, to któregoś dnia wezwiemy do protestu w kluczowym momencie i...zostaniemy sami. Drugą częścią elementarza jest zasada inicjatywy: nie wolno wyłącznie i zawsze reagować na posunięcia przeciwnika, trzeba go czasem czymś zaskoczyć i przejąć kontrolę nad biegiem spraw. Do tej pory czarnoksiężnik Kaczyński poruszał pałeczką i lalki tańczyły aż miło.
Ostatnim elementem tej układanki jest walor nowości, atrakcyjności, pewnego nieskalania, wręcz dziewictwa. Ten czynnik bez reszty wykorzystał wiosną Macron. Niechże Schetyna i Petru spojrzą w lustro i odpowiedzą sobie na pytanie, czy aby nie są dla macierzystych partii obciążeniem i żywą barierą rozwojową. Jeśli nie chcą za wszelką cenę ustąpić, niech przynajmniej lojalnie doprowadzą do wspólnej listy i pozwolą tam brylować postaciom z mniejszym bagażem na karku i lepiej odbieranym. W końcu PiSowscy sztabowcy potrafili na wiele miesięcy chować do szafy nie tylko Macierewicza, ale i samego prezesa.
Ta jesień to ostatni moment, by tchnąć w naszą opozycję nową energię i nadzieję, pokazać, że ktoś po tej stronie myśli strategicznie i ma plan działania rozpisany na miesiące i lata. Na to zdecydowanie zasługują dziesiątki tysięcy ludzi broniących Trybunału czy sądów. Musimy też pamiętać, że emancypacja prezydenta i pęknięcie w pisowskim obozie będzie korzystne tylko przy silnej i energetycznej opozycji - przy obecnym uwiądzie dzieje się dokładnie odwrotnie, po prostu PiS zajmuje już niemal całą scenę, z PSL-em i Kukizem orbitującym wokół Dudy.
Paweł Kocięba-Żabski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz