czwartek, 8 czerwca 2017

W sprawie KODu Piotr Chabora niczym Macierewicz działał jak wytrawny agent, choć twardych dowodów brak

   Gdyby inteligentny oficer od kulawo ułaskawionego Kamińskiego miał zadaniować agenta wpływu w KODzie, trzy rzeczy powinien zdecydowanie uwypuklić: najpierw umoczyć lidera w szemrane dochody, następnie uzależnić go od siebie maksymalnie opóźniając moment ich publicznej weryfikacji, wreszcie skłócić go z kolegami z powodu niejasnych reguł gry. Taki agent to prawdziwy skarb - najlepiej gdyby jeszcze udawał przyjaciela, brata-łatę i pocieszał, że wodza atakują tylko nikczemni zazdrośnicy, z niskich i jeszcze niższych pobudek.
   Nietrudno zgadnąć, że pierwej resortowi psycholodzy starannie zdiagnozowali przywódcę: jest próżny, lubi klakierów, na gwałt potrzebuje pieniędzy, również na alimenty. Jeśli tak, trzeba mu pomóc, ale w taki sposób, by go maksymalnie uwikłać, jednocześnie stwarzając pozory możliwości wyjścia z impasu. Robota klasyczna i rutynowa, zawsze jednak rozbija się o człowieka: czy wzbudzi zaufanie otoczenia i czy nie da się przewerbować, czyli po ludzku mówiąc sam nie uwierzy w cele ruchu.
   Co do samego Piotra Chabory: to on wymyślił patent i przekonał Mateusza Kijowskiego do wystawiania lipnych faktur za usługi informatyczne. Kijowski poszedł na to rozwiązanie w duchu zrozumiałego wodzowskiego poczucia, że jego praca i zaangażowanie warte jest każdych pieniędzy. Wtedy Chabora przez dwa długie  miesiące udawał, że rejestruje stowarzyszenie. Zanosił statut do KRS, potem rzekomo nanosił poprawki, wreszcie publicznie narzekał na wredną przewlekłość postępowania. Kijowskiemu mógł spokojnie tłumaczyć, że przecież działalność i wielkie marsze oporu na tym nie cierpią, natomiast im później nastąpi oficjalna rejestracja, tym później zawistni koledzy zaczną zadawać niewygodne pytania. Po paru miesiącach Chabora przyznał się, że statutu do KRS w ogóle nie zaniósł, bo przytłoczył go natłok innych zadań. Opóźnił tym wybory i stabilizację stowarzyszenia dokładnie o rok. Czyż Chabora to nie skarb? Owszem skarb, ale natrafił też na wdzięczny i podatny grunt.
   Legenda Piotra Chabory w KOD opierała się na mocno ruchomych piaskach - bliski współpracownik Komorowskiego i Cimoszewicza, którego nikt z najstarszych sztabowych wyjadaczy przy tych politykach nie widział ani nie słyszał; absolwent prawa i uczelniany wykładowca tegoż, którego nie ma w żadnych rejestrach; na koniec wspólnik biznesu gastronomicznego na Ibizie, o którym na tej pięknej wyspie nikt nie słyszał. No cóż, żywioł jest żywioł, trzeba było działać nagle i zabrakło czasu na solidne przygotowanie materiału. Improwizacja górą! 
   Sam ruch należy rozgrzeszyć z naiwności, bo w pierwszej chwili nikt nikogo nie znał i bazowano na naturalnym ludzkim zaufaniu.  Jasne było, że przeciwnik będzie usiłował wmontować kreta i że uleganie paranoi do niczego KODu nie zaprowadzi. Aż strach pomyśleć nad analogiczną sytuacją w pierwszej Solidarności - wtedy i zakrawa to na paradoks, starzy PRLowscy weterani pilnowali porządku i bezpieczeństwa kierownictwa ruchu: Kuroń, Modzelewski i chłopcy z SKSów w regionach. W KODzie pilnować nie było komu, a sam wódz poszedł w zastawioną pułapkę jak w dym, konfliktując się jednocześnie na amen z resztą zarządu, co musiało być zasadniczą częścią planu.
   Ośrodek dyspozycyjny może przypinać teraz sobie medale i wnioskować o zasłużone podwyżki i premie. Należy życzyć Krzysztofowi Łozińskiemu, żeby ta radość i toasty okazały się przedwczesne, bo ruch żyje i odnajdzie jeszcze swoją drogę.
Paweł Kocięba-Żabski

4 komentarze:

  1. Haniebne, paskudne i cwane.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może jest to słuszna diagnoza z jednym wyjątkiem: bardzo proszę nie mieszac do tego Kuronia, Modzelewskiego i chłopców z SKS-ów, bo to za wysoka liga na takie komentarze

    OdpowiedzUsuń