Cała operacja przeprowadzana jest w nadzwyczajnym pośpiechu, bo w otoczeniu Trumpa pomysł zaświtał nagle i niespodziewanie. Wcześniej propozycje spotkań ze wschodniej Europy traktowane były jako nieistotny folklor i lekką ręką zbywane. Co się zmieniło? Zaważyły dwie okoliczności: narastający konflikt z Niemcami i Francją i domowe perypetie prezydenta z rosyjskim śladem w amerykańskich wyborach. Polska ma na świecie opinię kraju najbardziej antyrosyjskiego, więc koncept sam się nasuwał - Trump przyjedzie do Warszawy, zagra na nosie Berlinowi i jeszcze potwierdzi wszem i wobec sojusznicze zobowiązania wobec sąsiadów Putina. Nie ulega wątpliwości, że dla obydwu stron ta wizyta pełni rolę protezy, potrzebnej tu i teraz, bez jakichkolwiek dalekosiężnych konsekwencji.
Z polskiej perspektywy dzięki magnesowi Trumpa ściągnąć możemy do Warszawy przywódców pozostałych jedenastu państw Trójmorza; nietrudno zgadnąć, że nie przyjeżdżają oni dla czaru prezydenta Dudy i niełatwo byłoby ich zebrać wszystkich naraz przy innej okazji. Dla polskiej prawicy gratka jest podwójna: z jednej strony PiS demonstruje, że wcale nie jest w świecie izolowany, przeciwnie goszcząc najpotężniejszego polityka świata skupia jednocześnie wokół siebie całe mityczne Międzymorze. Mityczne naturalnie jako koncepcja polityczna, bo geograficznie jak najbardziej istnieje na każdej mapie. Szkopuł w tym, że nie łączą go żadne wspólne interesy, za to nie brakuje w nim ostrych konfliktów.
Choćby antyniemieckie ostrze tej wizyty interesuje samego Trumpa i niewątpliwie gospodarzy - na paradoks zakrawa fakt, że pozostałe kraje w ogóle nie są tym zainteresowane, niektóre - jak Austria, Czechy i Słowacja - radykalnie przeciwne. Amerykański prezydent potrzebuje europejskiego gospodarza, który wykrzesze z siebie i zgromadzonej publiczności choć trochę zapału i entuzjazmu - w krajach starej Unii jest on traktowany jako dotkliwe zło konieczne, wielbi go tam wyłącznie skrajna prawica i to dość wybiórczo. Wy możecie nas nie lubić i na nas się dąsać - zdają się powiadać spin doktorzy miliardera - za to wasi wschodni partnerzy dalej żyją amerykańskim mitem. Jednym słowem obydwie strony wyświadczą sobie PRowe usługi, przydatne i wartościowe w tej konkretnej sytuacji.
Łatwo się domyślić reakcji Paryża i Berlina, gdy cukrować będą sobie wzajem najbardziej niechętny Unii Europejskiej prezydent USA w historii i ekipa w Warszawie, która z zimnej wojny z Brukselą uczyniła sport narodowy. Twardy rdzeń Unii jasno precyzuje swe wymagania - tak naprawdę wszystkie państwa Trójmorza chcą je szczerze spełnić, ze znamiennym wyjątkiem Polaków i Węgrów. Państwa bałtyckie, Słowenia, Austria czy Czechy chcą się jak najściślej integrować i w ogóle nie są zainteresowane budowaniem jakiejś regionalnej przeciwwagi, a już w żadnym wypadku pod polskim przewodem. Bułgaria, Rumunia i Chorwacja dziękują Bogu za świeżą jeszcze akcesję i do głowy im nie przyjdzie nasze myślenie mocarstwowe. Mogą na podobne koncepcje reagować jedynie szczerym zdziwieniem, a nawet rozbawieniem. Jeden jedyny Orban gra swoją, być może wielkowęgierską grę, a i to wyłącznie na użytek wewnętrzny. Na zewnątrz realnym sukcesem Budapesztu są znakomite stosunki z Putinem i płynące z nich liczne korzyści gospodarcze.
Jednym słowem twardy rdzeń Unii nie ma się w tym gronie czego i kogo obawiać poza dobrze znanymi troublemakerami, którzy naradzali się onegdaj w Zielonej Owieczce.
Co mamy 6 lipca w Warszawie do zyskania, a co do stracenia? Do zyskania krótkotrwałą rozkosz Dudy, Kaczyńskiego i całej plejady prawicowych wielbicieli polskiej suwerenności, mocarstwowości i "polskiego" międzymorza. Będzie to dla nich moment dziejowej satysfakcji, być może przez chwilę podzielanej przez poważną część narodu. Do stracenia jest znacznie więcej: Międzymorze za moment rozpłynie się we mgle, powrócą za to twarde interesy. Niemcy i Francuzi będą bacznie obserwować, czy Warszawa przy pomocy Trumpa próbuje wbijać klin w europejską solidarność. Jeśli tak to odbiorą, a retoryka PiSu temu sprzyja, nasz rachunek do zapłaty jeszcze się wydłuży, tak jakby Komisji Weneckiej i Trybunału było mało. Pisowska wiara w Trumpa o tyle jest zabawna, że to oprócz Putina najgorętszy orędownik koncertu mocarstw i brutalnej darwinistycznej rozgrywki. Możemy byc pewni, że zawsze się dogada z wielkimi nad naszymi głowami.
Donald Trump natomiast uzyska najgorętsze zagraniczne przywitanie w swej krótkiej politycznej karierze, co mile połechce jego monstrualne, a cierpiące ostatnio ego i pokaże znienawidzonym Niemcom, że bez ich udziału radzi tuż obok ich stolicy ze środkowymi Europejczykami. Swojej własnej publiczności zaprezentuje zaś najlepszy dowód na to, że choć skorzystał z pomocy Putina w kampanii, to jednak teraz umacnia wschodnią flankę NATO.
Paweł Kocięba-Żabski
Oczywiście całe to mityzowane Międzymorze to zaściankowa klechda zakompleksionych peryferii z megalomańskim przerostem ambicji maskującym oczywiste niedostatki (głównie urojonego prestiżu). Do tego archaiczność koncepcji sięga co najmniej trzech epok wstecz i zupełnie odmiennych, nijak nieprzystających do obecnych realiów geopolitycznych, społecznych, gospodarczych itp. Pięknie rozgrywana przez Kreml, ma na celu rozsadzenie UE do zlepku państw hołubiących narodowe egoizmy, by Kreml mógł bilateralnie "dogadywać się" z każdym z osobna (sam Trump wielokrotnie obwieszczał "nowa erę" tzw. polityki dealu i rozgrywać własne interesy starą, jeszcze carską metodą skłócania i napuszczania jednych na drugich (choćby tak jak dziś polskich "patridiotów" na Ukraińców, by usprawiedliwić aneksje Krymu i "suwerenność" Donbasu). W ten sposób pożyteczni idioci "dobrej zmiany", wśród których ulokowano kilku kretów walczących nie o "suwerenność" od Brukseli, a de facto cichy Warsaw Pact 2.0, czyli wasalizm wobec wschodniego sąsiada (panslawizm wiecznie żywy) realizują plan dla Europy opracowany gdzieś tam między murami Placu Czerwonego i rzeka Moskwą.
OdpowiedzUsuńDla Kremla prawicowa nacjonalistyczna mitomania to miód na serce, szczególnie gdy przybiera kształt skrajnie antybrukselski.
UsuńAmerykański sen żałosnego gnoma, chorego na wielkość i mocarstwowość prowadzi kraj do totalnej izolacji w Europie. Najbardziej smutne jest to, że tzw. lepszy sort to "łyknie" eskaląjuc falę nienawiści do ludzi myślących.
OdpowiedzUsuń