piątek, 18 sierpnia 2017

Husaria nigdy nie była i nie będzie pisowska


   Czy nasza skrzydlata husaria pod Kircholmem, Kłuszynem czy Wiedniem była pisowska? Czy może bardziej pasowała do ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej? Czy do PiS-u in gremio zapisała się zdalnie cała młodzież akowska wychowana na romantyzmie i Conradzie? A co z tradycją PPSu i samego Piłsudskiego? Narodowo-katolicka prawica bierze to wszystko na sztandary jak leci i traktuje jak swoje, liberalnym demokratom łaskawie pozostawiając ruchy ekologiczne, feministyczne i praw człowieka. Czyni to absolutnym prawem kaduka, zwyczajnie kradnąc cudzą tradycję, dokonania i poświęcenie dla kraju. Sprawa jest bardzo poważna, bo dotyka sedna polskości, a więc polskiej duszy. Wedle prawicowej propagandy szczery Polak-katolik i patriota ścierać się musi z kosmopolitycznym bezpaństwowcem, ślepo zapatrzonym w zachodnie wzorce. Spróbujmy poddać ten schemat elementarnej analizie.
   PiS dawno już wkroczył w koleiny endeckie, jego romans z obozem narodowo-radykalnym nie jest żadnym przypadkiem, nie jest też koniunkturalny. Skoro tak, to prawdziwą i uczciwą tradycję PiSu tworzyć może Roman Dmowski ze swoim prorosyjskim lojalizmem, Narodowe Siły Zbrojne, ewentualnie Biali z Powstania Styczniowego. Reszta naszej tradycji do sposobu myślenia i działania PiSu kompletnie nie pasuje, głównie z tego powodu, że budowana ona była na romantycznym etosie inteligenckim, wolnościowym, demokratycznym i wyzwoleńczym, w sporej części socjalistycznym. Tacy byli w większości powstańcy styczniowi, taki był Piłsudski i jego towarzysze. Sam marszałek zmienił wyznanie na ewangelickie, a z hierarchią kościelną był na bakier przez całe życie, a  nawet po śmierci, włączając w to awanturę rozpętaną  wokół jego pochówku na Wawelu. Przed wojną endecy pozostawali w stanie totalnej opozycji, podczas wojny Armia Krajowa podporządkowana była w części podziemnemu parlamentowi, składającemu się z czterech stronnictw demokratycznych, ze znaczącym udziałem socjalistów i ludowców. Co do husarii jedno wiemy na pewno: składała się ze szlachciców dumnych ze swojej wolności, narodowości polskiej, litewskiej, ruskiej i ormiańskiej, wyznania katolickiego, prawosławnego, unickiego i ewangelickiego. Nic ona nie ma wspólnego z narodową demokracją, budującą się pod koniec XIX w. w oparciu o wiejskich proboszczów i dogodny wtedy schemat Polaka-katolika.
   Tradycja jagiellońska wymuszała bardzo szerokie i inkluzywne traktowanie polskości, pojmowanej obywatelsko, nie według wąskiego kryterium narodowego czy konfesyjnego. W wieku XVI w sejmie przez dziesięciolecia dominowali posłowie różnowierczy, wybierani zresztą przez katolickich w większości wyborców. Zmiana tego stanu rzeczy, zaprzęganie państwa do wojny religijnej i skrajna nietolerancja były jedną z przyczyn upadku I Rzeczypospolitej. Nieszczęsna endecka kalka Polaka-katolika służyła dobrze sto dwadzieścia lat temu walce z rusyfikacją i germanizacją, z całą zaś pewnością nie nadaje się dla wolnego narodu, który chce oddziaływać i być atrakcyjny na zewnątrz.   
   Uporczywa i nachalna propaganda, uprawiana do tej pory przez PiS, korwinowców, narodowców i medialne imperium Rydzyka, wkracza w tej chwili do szkół ze stemplem oficjalnej wykładni państwa - ma być według strychulca katolicko-narodowego i w większości miejsc tak będzie. Dlatego niezbędna staje się dobra i mocna kontrnarracja, która nie dopuści do oddania pola; jeśli oni chcą o patriotyźmie, to my również, tylko bazując na dziesiątkach przykładów jaskrawo odróżniających go od nacjonalizmu. Jeśli chcą o wielkości państwa, to proszę bardzo - było przecież wielkie, gdy było wielonarodowe i tolerancyjne. Trzeba tu wykorzystywać wszystkie możliwe kanały od internetu po samokształcenie, choćby dlatego, że druga strona wspierana przez większość proboszczów już tę pracę wykonała. Liberalni demokraci, nie mówiąc już o lewicy, muszą się obudzić z długotrwałego letargu: jeśli Platforma docierała do wielkiej części narodu dzięki wdziękowi Tuska, ciepłej wodzie w kranie i unikaniu awantur za wszelką cenę, to ten czas się definitywnie skończył. Teraz jaskrawo widać potrzebę pracy ideowej prowadzonej na różnych poziomach i w różnych środowiskach, w zgodzie ze starą tradycją pracy organicznej. Wychodzi na to, że wszyscy po trosze liczyliśmy, że społeczna edukacja dokona się sama, skoro wchodzimy do Europy, przejmujemy jej kulturę i swobodnie podróżujemy. To było tylko naiwne złudzenie, a w Polsce przeważa pisowskie podejście do Unii - maksymalnie wydoić, na każdym kroku podkreślając jej obcość ideową i kulturową.  
   Kaczyński uważa, że znalazł patent na polską duszę, że już ją posiadł na zawsze i od tej pory naród będzie ulegał jego narracji, sloganom i wyobrażeniom. Sedno w tym, aby się pomylił, przecenił możliwości swoje i swojej partii. Będzie to wymagało ogromnego wysiłku, od którego całkowicie odwykliśmy, raczej unikając myślących inaczej i dobrze się czując w swoich enklawach. Społeczeństwo obywatelskie zorganizowane w NGOsach musi mieć świadomość tej perspektywy: albo skutecznie dotrzemy do większości Polaków albo pisowska monokultura zlikwiduje te organizacje, odcinając od finansowania i codziennie utrudniając życie. Partie muszą rozpocząć pracę ideową, porównywalną z przedwojennym wysiłkiem PPS (samokształcenie, uniwersytety robotnicze, spółdzielnie), naturalnie przełożoną na dzisiejsze realia i technologie. Wtedy przynajmniej nie oddamy pola.
   Czy nasz poczciwy Janusz wychylający puszkowe piwko w podkoszulku drugiej świeżości musi koniecznie być pisiorem? Czy polski lud, który zawsze budził moją żywiołową sympatię, już na zawsze padnie ofiarą trucizny naczelnika? Pozostaje faktem, że Kaczyński rozmyślnie i z premedytacją, do tego codziennie i gruntownie sięga do czarnej strony tego ludu, bezlitośnie eksploatuje jego lęki, kompleksy i utrwalone stereotypy. Jednocześnie pogardza nim szczerze i traktuje czysto instrumentalnie, jak wszystko pozostałe zresztą, z religią katolicką na czele. Pamiętna odruchowa szczerość Kurskiego w telewizyjnym studiu, że ciemny lud to kupi, tłumaczy ten mechanizm najlepiej jak można. Biskupi wspomagając krucjatę Kaczyńskiego pokazują kluczową wspólnotę interesu: lud boży tak ma wyglądać i być przez to znakomicie i wygodnie sterowalny. Stąd podrzucani nieustannie w charakterze zgniłego jaja uchodźcy-terroryści, źli i złowrodzy Niemcy, pedalsko-lesbijska Europa, wypasione i egoistyczne elity, a naprzeciwko tego amalgamatu nasi sielscy i anielscy katolicy, krew z krwi i kość z kości.
   Ciśnie się na usta pytanie, co druga strona politycznego sporu ma wąsatemu Januszowi w klapkach do zaoferowania. Jeśli w Polsce, jako pierwszym kraju cywilizowanej Europy doszło do zagłady opinii publicznej jako mechanizmu wspólnego, narodowego, o charakterze kulturowego barometru i moralnego regulatora, to staje się jasne, że funkcjonują i przesądzają o naszych wyborach dwa zamknięte obiegi komunikacji i wartości, w sposób doskonały od siebie izolowane. Skoro tak, to zgodzimy się chyba, że Januszów i wszelkie zbliżone żywioły zassał bez reszty obieg Kaczyńskiego. To, że traktują tych ludzi jak wyborcze mięso i eksploatują dla umocnienia swojej władzy, nie ma niestety żadnego znaczenia. Mają dla nich przekazy dnia, dostarczają propagandową strawę i dzień po dniu eksploatują czarną stronę naszej narodowej duszy. Trudno powiedzieć, co jest gorsze i bardziej niebezpieczne dla naszej przyszłości: powstanie i okrzepnięcie dwóch plemion, czy fakt, że to pisowskie plemię dzierży ludowy rząd dusz.
   Kaczyński nauczył się tej szatańskiej sztuki dość późno, ledwie kilkanaście lat temu. Wcześniej powiadał, że najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski wiedzie przez ZChN, pozostawał klasycznym inteligentem, choć skłóconym z mainstreamem i lewicowym salonem. Mądrzy ludzie wytłumaczyli mu, że elitarny konserwatywny republikanizm spotyka się po stronie elektoratu ze zbiorem tragicznie i niezmiennie pustym; pozostaje więc politycznym fantazmatem pozbawionym realnej siły. Wtedy to Kaczyńscy, wychowani na socjalistycznym Żoliborzu Kuronia, stali się nagle bogobojni i nacjonalistyczni. Wtedy ojciec dyrektor stał się znienacka głównym politycznym partnerem i kooperantem, mimo, że on sam nie miał złudzeń co do "czarownicy", jej męża, a przede wszystkim szwagra. Skoro Kaczyńscy wykonali ten podejrzany intelektualny wysiłek, skoro sczepili się z narodem w fałszywej komunii, pojawia się, wręcz narzuca oczekiwanie wobec drugiej strony barykady. Jaką na to mamy odpowiedź i czy nasi liderzy w ogóle zajmują sobie tym głowę?
Wracając do naszych Januszów (zgrabnie opisywanych w naszej części świata przez Ziemowita Szczerka) - Kaczyński w oczywisty sposób zwodzi ich i oszukuje, prowadząc do politycznej i egzystencjalnej katastrofy. Dziennikarze są tą grupą, która wielokrotnie obnażała mechanizm pogardy wobec własnego zaplecza, typowy dla pisowskich macherów. W dzisiejszych czasach niestety dziennikarze nawet mainstreamowych i popularnych mediów należą do elity i co gorsza wyłącznie do niej trafiają. Nasz Macron, gdyby miał się wreszcie pojawić, miałby jedno główne zadanie: uświadomić jak największej części naszego ludu, że jest cynicznie oszukiwany, wykorzystywany i wodzony na manowce. Gdyby Tusk nie był tak leniwy i cyniczny, mógłby to zrobić, bo ma ten rodzaj charyzmy i silnego kontaktu z wyborcą. Takie jest naczelne zadanie naszego nieistniejącego Macrona.
   Jeśli on nie istnieje, względnie nie zdąży objawić się do najbliższych wyborów, nakłada to na nas wszystkich dodatkowe, a niespodziewane obowiązki. Najlepiej nazwała je posłanka Gasiuk-Pihowicz na pierwszym wielkim wiecu "sądowym": musimy zapomnieć o wielkopańskiej i wielkomiejskiej pysze i każdy, literalnie każdy musi przekonać jednego Janusza, każdy swego. Z prostej statystyki wyborczej wynika, że każdy z nas ma takich przynajmniej dwóch. Zróbmy to po to, aby wykonać pracę, którą Kaczyński wykonał już jakiś czas temu, ale w drugą stronę. Jeśli on eksploatuje z uporem czarną stronę, my popracujmy nad jasną. Ona w każdym naszym Januszu jest i to mocniejsza niż się politycznym macherom wydaje.
Paweł Kocięba-Żabski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz