poniedziałek, 31 października 2016

Szkoda pięknego Dolnego Śląska, szkoda Wrocławia - przez zdradę Schetyny oraz samotność/egoizm Dutkiewicza stracimy dorobek pokolenia cz.1

Bardzo się dziwiliśmy, gdy parę miesięcy temu PiS po cichu wycofał się z próby skrócenia kadencji samorządów wojewódzkich, dzielących miliardy unijnych środków. Nowogrodzka najpierw sondowała w Brukseli możliwość przeniesienia Regionalnych Programów Operacyjnych (we Wrocławiu 9 mld zł) w gestię wojewodów, potem rozważając utworzenie dwóch nowych województw - środkowopomorskiego i warszawskiego - parła do przerwania obecnej kadencji; na koniec wszakże wpadła na pomysł dużo lepszy i genialny w swej prostocie. W tej chwili do odwołania marszałka i rozbicia dominujących koalicji PO-PSL (poza Podkarpaciem odbitym przez PiS w jeszcze w 2013 roku) trzeba większości kwalifikowanej trzech piątych sejmikowych radnych; to poważna bariera i poduszka bezpieczeństwa dla rządzących: w sejmiku dolnośląskim na przykład na 36 radnych "zamachowcy" musieliby uzbierać minimum 22 głosy. PiS w jeszcze w listopadzie zniesie ten wymóg w województwach samorządowych i starostwach, argumentując w parlamencie, że przecież nawet premiera odwołujemy zwykłą większością.
Co to oznacza w praktyce? Dolny Śląsk wpadnie w ręce rządzących zapewne już w lutym bądź marcu 2017, gdy minie ustawowe pół roku od poprzedniego wniosku o odwołanie marszałka Przybylskiego; obecne koalicje będą poważnie zagrożone przynajmniej w czterech innych województwach, głównie na ścianie wschodniej. Kaczyński ma wobec Dolnego Śląska plany specjalne: myśli nie tylko o prostym przejęciu władzy, co teraz przyjdzie mu z łatwością - znacznie bardziej interesuje go uwikłanie w nową koalicję Grzegorza Schetyny. Próbował już tego manewru na przełomie czerwca i lipca (wtedy pokrzyżowała mu plany nieudolność Piotra Borysa - prawej ręki szefa PO - i w konsekwencji bunt radnych Platformy wobec lidera), teraz przeprowadzi drugie podejście. Dla klarowności sytuacji: PiS z radnymi prezydenta Lubina Roberta Raczyńskiego bez specjalnego wysiłku skonstruować może słabą większość w dolnośląskim sejmiku i bez Platformy - gra idzie jednak o wyższą stawkę, czyli o skompromitowanie schetynowego "totalnego oporu" i zasadniczy wyłom w opozycji.
Kierownictwo partii rządzącej traktuje sprawę na tyle poważnie, że rozważa nawet oddanie Schetynie marszałka - nie na długo rzecz jasna. Jeśli manewr się powiedzie - a ze Schetyną czy bez powieść się musi - rozbije to w drobny pył konstrukcję mozolnie budowaną przez Dutkiewicza i Przybylskiego na wybory samorządowe 2018. Konstrukcja ta powołana została do życia dwa tygodnie temu pod nazwą Dolnośląski Ruch Samorządowy: skupia on tych wójtów, burmistrzów i starostów, którym nie po drodze jest - dodajmy, że w sytuacji obecnej - ze schetynową Platformą i PiSem. Nikt grosza nie postawi na trwałość tej postawy, gdy wojewódzkie frukta przechwyci przeciwnik, a lider przedsięwzięcia straci wpływ na cokolwiek. Samorządowcy są do bólu pragmatyczni: do takiego podejścia zmusza ich zresztą odpowiedzialność przed wyborcami, którzy nie wybaczą burmistrzowi, wójtowi czy staroście utraty ważnej inwestycji przez nieudane "politykierstwo". 
Sytuację utrudnia dodatkowo postawa prezydenta Dutkiewicza: tak jak przez ostatnie lata nie szanował on partnera w postaci Jacka Protasiewicza (tenże przed trzema laty zaproponował prezydentowi sojusz z PO), bezlitośnie go ogrywając na każdym możliwym polu, tak teraz powtarza identyczny manewr z Nowoczesną; pół roku temu publicznie obiecał Ryszardowi Petru wiceprezydenta i poważny wpływ na politykę miasta, teraz dezawuuje tę deklarację nieco mniej publicznie, za to w sposób mocno, a niepotrzebnie upokarzający partnera. Po prostu odrzuca kolejnych kandydatów, wprost demonstrując, kto w tym układzie rozdaje karty, a kto chodzi po prośbie.
Dutkiewicz stracił właśnie większość w radzie (odeszły z klubu dwie radne PO), szóstka radnych Nowoczesnej popiera go jedynie siłą rozpędu; słowem prowadzi grę samotnego wilka, który z nikim nie zamierza się poważnie liczyć i z nikim też nie zbuduje koalicji opartej na solidnym fundamencie. Wcześniej nie zgodził się na wciągnięcie ludzi Raczyńskiego do sejmikowej koalicji (cieszy to niezmiernie pisowskich sztabowców) i ostatecznie skłócił się z Bogdanem Zdrojewskim, który publicznie kwestionuje jego przywództwo i politykę w mieście.
Radni sejmikowi oraz samorządowcy w tak zwanym terenie bacznie obserwują tę sytuację i wyciągają praktyczne wnioski: nie będą umierać za wodzów, grających wyłącznie na siebie, szczególnie gdy oznaczać to ma odcięcie od inwestycji i frontalne zderzenie z rozpędzoną machiną PiSu.
cdn

niedziela, 30 października 2016

Jeśli Kaczyński każe Ziobrze postawić Tuskowi zarzuty, pozbawi go szans na drugą kadencję w Brukseli i może złamać karierę

Coraz bliżej do kwietnia 2017, to jest do przedłużenia brukselskiego mandatu Donalda Tuska na drugą kadencję - do końca 2019 roku. Przyjmujemy w tej chwili za pewnik, że nawet jeśli polski rząd odmówi mu poparcia, to większością 3/4 europejscy przywódcy poprą jego kandydaturę, choćby po to, by uniknąć nieuchronnych konfliktów przy uzgadnianiu nowego kandydata. Tym bardziej, że pozostałe kraje naszego regionu zdecydowanie wolą byłego premiera Polski od każdego polityka starej Unii, siłą rzeczy mniej wrażliwego na środkowoeuropejskie problemy i aspiracje. Dotyczy to nawet Orbana, który wysyła w tej sprawie jednoznaczne - naturalnie dyskrecjonalne - sygnały do Brukseli, Berlina, Paryża, poklepując jednocześnie Kaczyńskiego po plecach. Berlin i Paryż z kolei coraz bardziej zirytowane antyeuropejską linią Warszawy, tym chętniej utrą jej nosa.
Zbyt łatwo zapominamy jednak o broni atomowej, jaką nasz Naczelnik Państwa od roku dysponuje; od wielu miesięcy pracuje nad nią w pocie czoła Ziobrowa prokuratura, a sam Kaczyński coraz częściej otwarcie ją zapowiada: nie chodzi tu broń Boże o przesłuchanie przed komisją d/s Amber Gold czy w sprawie prywatyzacji Ciechu - to są tylko drobiazgi, które Tuskowi specjalnie nie zaszkodzą, tym bardziej, że niesposób z nich wykroić aktu oskarżenia premiera, choć trochę trzymającego się kupy. To będą spektakle dla swoich, ewentualnie całkiem licznych u nas malkontentów nienawidzących każdej władzy z założenia. Kaczyński przymusza Ziobrę do oskarżenia Tuska o tak zwaną dyplomatyczną zdradę stanu w sprawie Smoleńska: przestępstwo bliskie zbrodni, bo zagrożone karą do lat dziesięciu.
Artykuł kodeksu karnego definiujący "zdradę dyplomatyczną" ma z punktu widzenia kierownictwa PiS dwie wielkie zalety: pierwszą stanowi jego ogólnikowość, stwarzająca prokuratorom wielkie do pole do twórczych interpretacji; drugą fakt, że tylko raz był zastosowany w III RP, więc brak co do niego jakichkolwiek wytycznych, chociażby Sądu Najwyższego - hulaj dusza, diabła nie ma, a Naczelnik sowicie wynagrodzi. Nawet najbardziej sprzyjający Donaldowi unijni eksperci przyznają, że trudno sobie wyobrazić europejskiego prezydenta pod ciężkimi zarzutami karnymi. Zarówno przywódcy najważniejszych krajów, jak i szczególnie ostrożna z natury eurokracja nie zdecydują się na wariant tak ryzykowny, niezależnie od osobistych sympatii. Kaczyński jawnie gra tą bronią (najpierw przy okazji Tuskowej propozycji debaty, ostatnio w dwóch wywiadach), sonduje też zachodnie reakcje, występując w ulubionej przez siebie roli ostrzegającego i zatroskanego.
Waszczykowski dostał wyraźny rozkaz wstrzymania się z publikacją białej księgi poświęconej przygotowaniom do prezydenckiej wizyty w Katyniu - miała być udostępniona publiczności w połowie listopada, teraz nieoficjalnie mówi się o lutym. Rozkaz wynikał z faktu, że przygotowujący ją urzędnicy MSZ skupili się na zaniedbaniach krajowych, dotyczących bezpieczeństwa. Kaczyńskiego interesuje zupełnie co innego: kilkanaście tysięcy mejli i notatek służbowych prowadzących do rozdzielenia wizyt prezydenta i premiera - z nich fachowcy Ziobry wypreparują kilkanaście kluczowych, mających ilustrować spiskowanie, a przynajmniej paktowanie ludzi Tuska, a i samego Tuska z Putinem, wymierzone przeciwko głowie państwa. Idzie tu szczególnie o rozmowy Tusk-Putin od jesieni 2009 (Westerplatte) do początku kwietnia 2010 oraz uzgodnienia przeprowadzane przez Tomasza Arabskiego w Moskwie bezpośrednio przed katastrofą.
Laikowi wydawać się może, że to robota pod każdym względem syzyfowa - poprzednia administracja musiałaby przecież zostawić dowód na zdradę we własnych papierach i mejlach, w pełni dostępnych dla następców. Podobne przekonanie, choć niewątpliwie zdroworozsądkowe, nie bierze jednak pod uwagę manipulacji kontekstem, twórczych interpretacji, wreszcie delikatnych, a umiejętnie wykonanych fałszerstw. Z pewnością powagi zagrożenia nie lekceważy sam Tusk i jego najbliższe otoczenie - zdaje sobie sprawę, że żaden niezawisły sąd go nie skaże, natomiast długotrwały proces wystarczy do zrujnowania kariery. Tak jak zachodni przywódcy nie zgodzą się na przewodniczącego Rady Europejskiej wzywanego na przesłuchania w dniach ważnych szczytów, tak też liderzy polskiej opozycji nie przystaną na wodza, symbol wspólnej listy i kandydata na prezydenta, zagrożonego wieloletnim wyrokiem. Również dlatego, że otwiera to drogę do najwyższych zaszczytów dla nich samych.          
 

piątek, 28 października 2016

Dzieci Wałęsy: Donald Tusk z prawego łoża, Jarosław Kaczyński zmajstrowany mimo a nawet wbrew woli - cz.2

Skończyliśmy na tym, jak to Wałęsa komunę (a właściwie bezpiekę) wykiwał, rozwiązując przy tym skutecznie Związek Radziecki. Tym ostatnim Lechu przechwala się zdecydowanie na wyrost, jednak logika zdarzeń była właśnie taka: demontaż systemu zaczął się od Polski, ona jako pierwsza miała niekomunistycznego premiera, potem wypadki pobiegły na zasadzie domina, domina o sile i tempie lawiny. Wszelkie spekulacje samego Gorbaczowa czy jego światłego wszak (jak na warunki ZSRR wielce światłego) otoczenia co do uczynienia z satelickiej Polski pierwszego poligonu dla pieriestrojki, a potem głębokiej reformy systemu w kierunku rynkowym, nic w tej mierze nie zmieniają. Mogli  sobie kagiebiści planować eksperymenty w wiecznie buntującej się Polsce, z całą pewnością nie planowali jednak upadku własnego imperium, przed którym drżało pół planety. Jak to często bywa, rzeczywistość błyskawicznie wymknęła się gabinetowym mądralom spod kontroli. 
Donald Tusk w sposób jednoznaczny jest politycznym synem i następcą Lecha (spore znaczenie ma tu również trójmiejska bliskość i tradycja) oraz co w naszych warunkach najważniejsze - spadkobiercą wałęsowej chytrości, polityki zderzaków, personalnej i taktycznej bezwzględności, szybkości reakcji i braku jakichkolwiek skrupułów czy sentymentalizmów. - Polityka to rzecz na tyle poważna i "dorosła" w swej istocie, że nie ma w niej miejsca na inteligenckie wahania - zdają się mówić obywatelom obydwaj zgodnym chórem. Schetyna jako niechciany następca Tuska, wymuszony przecież wyłącznie sytuacją (de facto głęboką porażką, być może niebawem klęską tuskowego projektu) korzysta z tego pełnymi garściami, wprost zaprzęgając Lecha do platformianego wozu drabiniastego.
Bezwzględność, zimny aż do brutalności ogląd sytuacji, całkowicie instrumentalne traktowanie współpracowników - te cechy łączą Tuska z Kaczyńskim w sposób zdumiewający mniej zorientowanego obserwatora i niewątpliwie oznaczają, że obaj terminowali u Wałęsy; od niego tę schedę i nauki przejęli, nic zgoła nie mając wspólnego z Mazowieckim, Kuroniem czy nawet Geremkiem. Piszę "nawet", bo profesorowi zdarzało się zimne do bólu myślenie, zawsze jednak łagodzone poczuciem smaku i elitarnym sznytem. Jeśli szukać fundamentalnej równicy między wałęsowymi czeladnikami, to polega ona na odmiennym ulokowaniu chytrości i przenikliwości spojrzenia: Wałęsa i Tusk nieodmiennie podążali z aktualnym mainstreamem - światowym, europejskim i krajowym, nierzadko przyklejając się do niego i czerpiąc z niego wszelkie możliwe na danym etapie korzyści, Kaczyński zaś od politycznej inicjacji zawodnik drugo-, a nawet trzecioligowy za punkt honoru przyjął złamanie tegoż mainstreamu, zniszczenie go i zastąpienie nowym, przez siebie wyłącznie wykreowanym. Ironia dziejów sprawiła, że z politycznego marginesu, a tak naprawdę niebytu wyciągnął go sam Wałęsa w chwili, gdy  nieuchronna stała się wojna na górze - zdarzyło się to w przeważającej mierze za sprawą brata, bliskiego współpracownika Lecha w"Solidarności".
To smutne, że Wałęsa dysponuje politycznymi dziećmi, następcami prawymi oraz nieprawymi, a Mazowiecki z postkorowską lewicą nie pozostawili po sobie nikogo, rzecz jasna nikogo o porównywalnych wpływach i znaczeniu. Za sierotę po po tamtym etosie i szkole politycznego myślenia robi bez wątpienia środowisko "Gazety Wyborczej" z Michnikiem na czele, jednak od półtorej z górą dekady wyłącznie w przestrzeni medialnej i opiniotwórczej - bez żadnego przełożenia na kierownictwo kraju. O takim rozkładzie politycznego potomstwa przesądził sławetny nos i praktyczny talent Wałęsy: następna generacja polityków odruchowo naśladowała i wykorzystywała w praktyce te wzorce, które okazały się skuteczne i przyniosły sukces. Unia Wolności do dziś pozostaje niedościgłym wzorem moralności w służbie publicznej, lecz następców znajdzie dopiero w generacji wnuków.
W radykalnym odróżnieniu od Kaczyńskiego Wałęsa i Tusk umiejętnie podczepiali się pod silniejszego bądź aktualnie groźnego partnera (pierwszy przypadek to Niemcy Angeli Merkel, drugi tworzyło potężne bezpośrednio po przełomie środowisko postkomunistyczne), po czym umiejętnie i elastycznie balansowali, by nie dać się zwasalizować. Przy okazji do perfekcji opanowali szkołę wyciągania z silnych partnerów maksymalnych korzyści dla swojego przywództwa i kraju, co w żadnym wypadku nie pozostawało w sprzeczności. W ten sposób w latach 90-tych Polska bezpiecznie dopłynęła do NATO, a po akcesji wyzyskała wszelkie możliwe korzyści polityczne, gospodarcze i obronne z hegemonii Niemiec. Kaczyński odwrotnie: korzyści krajowi nie przysporzy żadnych, a osobiście już się staje symbolem megalomańskiego awanturnictwa, które silni tego świata zawsze zbędą wzruszeniem ramion, a wrogowie skrzętnie wykorzystają.
Pouczającą hybrydą jawi się w tej mierze rzekomy przyjaciel Kaczyńskiego Wiktor Orban - twardy, zręczny i bezwzględny całkiem jak Wałęsa z Tuskiem - we właściwym czasie uderzył w tony nacjonalistyczne i wyrzekł się młodzieńczego liberalizmu wyłącznie po to, żeby zagwarantować sobie długie i bezpieczne panowanie nad duszami Węgrów. Jednocześnie nic on nie ma wspólnego z zakompleksionym frustratem Kaczyńskim - wykorzystuje jedynie bez cienia skrupułów jego polityczną naturę do zgrabnego wciśnięcia Polakom roli czarnego luda w Unii i tym bezpieczniejszego robienia znakomitych interesów z Putinem.                 

niedziela, 23 października 2016

Wałęsa, Kaczyński, Tusk - popróbujmy podsumować najistotniejsze właściwości naszych przywódców - cz.1

Gdy wdowa po Kiszczaku przyszła w lutym do IPNu, kochający albo przynajmniej doceniający rolę Wałęsy zamarli z przerażenia. Było przecież jasne - nie wnikając, kto naprawdę do kogo przyszedł - że pisowscy nienawistnicy mają Lecha na widelcu, a jego światowa sława i światowa legenda legną w gruzach wobec oczywistych dowodów zdrady, donoszenia na kolegów w stoczni i regularnego pobierania za to sowitych gratyfikacji. I co? Nastało osiem miesięcy ciszy, wypełnionej intensywną pracą resortowych grafologów "zadaniowanych" przecież przez ludzi szczerze życzących Wałęsie śmierci cywilnej - jego miejsce po nieuchronnej demaskacji zająć miał nieskalany Lech Kaczyński, brat i heros bez skazy. Nawet osobnik średnio zorientowany w specjalistycznych technikach naszych służb rozumie już (po ośmiu miesiącach od sensacyjnego odkrycia), że uczeni badacze zderzyli się z poważnym problemem, który stawia cała operację pod wielkim znakiem zapytania.
To cały Wałęsa, niezniszczalny i niezatapialny polski cwaniak, prawdziwie reprezentujący mądrość naszego ludu, tak samo czterdzieści lat temu, jak i dzisiaj. Świadomie pomijam wielkość Lecha w chwili próby na początku stanu wojennego, bo nie odczuwam potrzeby przekonywania o tym samego siebie ani też nikogo innego. Albo się rozumie polityczny elementarz, albo się go rozumieć nie chce.
Dlaczegóż to resortowi magicy harują w pocie czoła, a efektu publiczności nie są w stanie pokazać? Teraz mówią o listopadzie, a i to bez specjalnego przekonania. Problem polega na tym, że nawet niewidomy badacz (niedowidzący amator takoż) dostrzeże, że charakter pisma odręcznych donosów tudzież pokwitowań wypłat z teczki Bolka należy do kilku osób - dwóch, trzech, być może czterech. Czy jest wśród nich Wałęsa? Może tak, może nie - ówczesny obrońca Wałęsy, gdański mecenas Jacek Taylor tłumaczył w zlekceważonym przez pisiorów wywiadzie, że jego klient był w 1970 czy 1971 roku półanalfabetą, piszącym kulfonami, z koszmarnymi błędami ortograficznymi. Cóż uczyniły ubeckie mądrale: w pośpiechu nie tracili czasu na młodego robotnika, tylko pisali sami. Zarówno język, jak i forma dużej części donosów zdradza wyższe wykształcenie, peerelowskie, ale jednak. Dają do myślenia pokwitowania - te według żelaznej w resorcie zasady powinien Lechu podpisywać sam. I to się nie zgadza, charaktery pisma są różne. Być może dlatego, że prowadzący Wałęsę oficerowie mieli lepkie ręce.
IPNowscy mądrale wpadli we własne sidła - skoro z zasady wierzą w ubeckie papiery jak w biblię, powinni Lecha uwolnić od wszelkich oskarżeń: przecież nigdy jeszcze wielki Cenckiewicz z kolegami nie wdawali się w krytyczną analizę resortowych źródeł - przyjmowali je na wiarę w całości wedle doktryny prostej jak budowa cepa: wedle niej ubecy nie mogli sami siebie okłamywać, nie mogli też okłamywać własnej organizacji. Kiedy IPNowcy pod nowym kierownictwem pokażą wreszcie wyniki swych badań, będzie niezła zabawa.
Jestem głęboko przekonany, że Wałęsy flirt z bezpieką z lat 1970-76 miał poważny, jeśli nie decydujący wpływ na decyzje podejmowane przez Gierka i Biuro Polityczne PZPR w sierpniu 1980. Gdy twardogłowi rozważali wariant siłowy, desant na stocznię, czyli znacznie bardziej krwawą powtórkę grudnia, towarzysze z resortu po cichu uspokajali: nie trzeba rozlewu krwi, podpiszmy porozumienie, potem ich wykiwamy - na czele komitetów (w Szczecinie Jurczyk) stoją przecież nasi ludzie. Jeśli spojrzeć na problem z tej strony, znacznie lepiej rozumie się częste przechwałki Wałęsy o tym, jak to sam jeden wykiwał komunistów. On po prostu naprawdę ich wykiwał, co się strategom pokroju Kaczyńskiego nie może pomieścić w głowie.
cdn

Kaczyński zrobi spektakl w Warszawie: grillując hieny reprywatyzacji, dobije PO i na długo przechwyci polityczną inicjatywę

Zrodzony na Nowogrodzkiej pomysł nadzwyczajnej komisji d/s stołecznej reprywatyzacji zaskoczył wszystkich, bo nawet za Stalina nie było w Polsce gremium, łączącego w sobie funkcje teatralno-propagandowe, prokuratorskie i sądowe. U zarania bolszewickiej Rosji działały "trojki" CZEKA, a potem OGPU - łączyły one wspomniane funkcje rozstrzeliwując masowo kontrrewolucjonistów i konfiskując im mienie, jednak do bratniej Polski przeniesione nie zostały; najwyraźniej uznano, że nasz naród do tak prostych rozwiązań jeszcze nie dorósł, trzeba więc zachowywać pewne pozory procesowe.
Pomysł komisji nadzwyczajnej, czy też weryfikacyjnej, nie jest jednak całkiem głupi, skoro w przypadku reprywatyzacji mamy w Warszawie (i nie tylko) do czynienia z ewidentną zmową prawników: wybitny prawnik Robert Nowaczyk skupuje roszczenia potomków niegdysiejszych właścicieli załamanych beznadzieją wieloletniego dobijania się o sprawiedliwość, sądy błyskawicznie uznają zasadność roszczeń, a prawnicy ze stołecznego BGN jeszcze szybciej wypłacają kolegom z sitwy dziesiątki i setki milionów. Jak tu w podobnej sytuacji zaufać kolejnym prawnikom, że w ramach audytu (pomysł Gronkiewicz-Waltz) czy nawet akcji CBA czy postępowań prokuratorskich przywrócą właściwy porządek rzeczy? Przecież zapis w księdze wieczystej świętością jest i wszystko to na końcu oprzeć się musi o decyzje sądowe, w sporej części orzekające w sprawach swoich i bliskich kolegów ze studiów czy aplikacji. 
Skoro nikt nie wierzy w złamanie korporacyjnej prawniczej solidarności, środki nadzwyczajne kuszą, niestety nie tylko naiwniaczków. Nie po raz pierwszy w Polsce głęboki upadek jakości sądownictwa i etyki urzędniczej zachęca do rewolucji - wiemy, jakie są w tej mierze doświadczenia (wyłącznie złe i jeszcze gorsze) - wiemy, że PiSowi zależy wyłącznie na spektaklu, który zabić ma skutecznie trójpodział władzy; jednak podświadomie czujemy też, że upadek moralny warszawskiego molocha urzędniczo-sądowego zaszedł za daleko, by wierzyć w jego samooczyszczenie. W 1926 roku w podobnej atmosferze wkroczył Piłsudski ze swymi legionistami - żałosny finał znamy, lecz to nam ani trochę nie pomoże.
Siostra mecenasa Nowaczyka - Marzena Kruk, od dwudziestu lat zatrudniona w Ministerstwie Sprawiedliwości staje się dramatycznym i kompromitującym symbolem; cała Warszawa mówi o niej jako o słupie (ponad 46 mln przyznanych odszkodowań), za którym stoją prawdziwi organizatorzy złodziejskiego procederu. Pani Marzena zgodziła się na rolę sierotki, dzielącej wyłudzone miliony pomiędzy docelowych beneficjentów. Sierotek jest oczywiście znacznie więcej, roszczących o niemniejsze kwoty - nie da się uniknąć pytania, kto ten biznes promował, kto go politycznie i legislacyjnie osłaniał, kto go wreszcie przez długie lata tolerował, bo raczej trudno było go nie zauważyć.
Żeby było jasne: to Kwaśniewski zawetował pierwszą solidną ustawę reprywatyzacyjną; to Komorowski odesłał do Trybunału tak zwaną "małą ustawę" o reprywatyzacji warszawskiej; to mąż cioci małżonka pani prezydent Pawła Waltza odkupił roszczenia do Noakowskiego 16 od szmalcowników, a Waltzowie przejęli ją doskonale wiedząc o proteście żyjących spadkobierców; to za warszawskiej prezydentury Kaczyńskiego zabrano lokatorom Nabielaka 9, czyli kamienicę zamordowanej w lesie Kabackim Jolanty Brzeskiej - funkcyjnym w dzielnicy Śródmieście był wtedy Mariusz Błaszczak, a niewiele później wojewodą notorycznie ponaglającym reprywatyzatorów został sam Jacek Sasin. Tak zwane stare partie (PiS, PO, SLD) umoczone są więc po pachy, wszystkie poza PSL-em, tradycyjnie nieistniejącym w wielkich aglomeracjach.
Kaczyński wyciąga z tego precyzyjne wnioski: prokuratura z CBA wystarczającego spektaklu nie zapewnią, sejmowa komisja śledcza może się zaś niebezpiecznie wymknąć spod kontroli: Gronkiewicz rozstrzelać ma młody komisarz Jaki, wyposażony we wszelkie możliwe uprawnienia - śpieszyć się nie musi, "oprawców-kamieniczników" i ich wspólników grillować będzie powoli, najprawdopodobniej aż do wyborów samorządowych. Zagrabione mienie odda gminie i lokatorom, przywróci ludowe poczucie sprawiedliwości. 
Można i trzeba się na to oburzać, jednak pytanie pozostaje, jak cierń blisko serca: gdzie były i co uczyniły w tej sprawie nasze systemy - parlamentarny i sprawiedliwości - od lat kilkunastu - gdy ostrzeżenia płynęły z każdą chwilą mocniejsze.    

niedziela, 16 października 2016

Antoni Macierewicz zawsze i wszędzie w interesie Rosji - pytania do Naczelnika Państwa (cz. 4)

Skończyliśmy na pułkowniku Gaju, mianowanym przez Macierewicza szefem kadr w Sztabie Generalnym, który na facebooku, z otwartą przyłbicą, całkiem publicznie wychwala Putina i ze szczerą pogardą wypowiada się o Sojuszu Atlantyckim. Ta skłonność Antoniego to drobiazg w porównaniu z jego długotrwałą przyjaźnią z amerykańskim lobbystą (byłym republikańskim senatorem przez cztery kadencje) Marcello Alphonse d'Amato. Antoni długo figurował wespół z tym lobbystą w charakterze współprezesa w fundacji "Friends of Poland"; gdy Tomasz Piątek zapytał go o to pisząc ostatni artykuł w GW, nazwisko Macierewicza nagle zniknęło ze strony www fundacji, a firma lobbysty poinformowała dziennikarza, że nazwisko polskiego ministra znalazło się na niej "omyłkowo". Omyłka to szczególna, jeśli zważymy, że dyrektorem wykonawczym "Friends of Poland" jest ten sam dwudziestoletni pan Janniger, którego Antoni usiłował rok temu uczynić swym oficjalnym doradcą; odstąpił od tego, gdy podniosła się medialna wrzawa - ministrowi sugerowano wtedy, by sięgnął do rezerwy kadrowej w polskich przedszkolach.  
Przez długie lata Marcello Alphonse D'Amato objawiał trzy główne właściwości: 
 - po pierwsze konsekwentnie bronił włoskich mafiosów z rodzin Gambino, Lucchese oraz Genovese przed sądami powszechnymi i administracją federalną (wielokrotnie ścierał się w tej mierze z "katem" mafii Rudim Giuliani, również Włochem z pochodzenia);
 - po drugie przez lata pracował i pracuje jako lobbysta amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego i kosmicznego, w szczególności dla fabryki lotniczej Sikorsky, właściciela zakładów w Mielcu, które korporacja UTC sprzedała w listopadzie 2015 Lockheed Martinowi; Lockheed przejął d'Amato od UTC jako swoiste dobrodziejstwo inwentarza;
 - po trzecie d'Amato od lat blisko biznesowo współpracuje z najbliższym kręgiem Putina (wicepremier Dmitrij Rogozin i Jurij Kowalczuk, osobisty bankier prezydenta Rosji), pośrednicząc w lukratywnym handlu rosyjskim tytanem oraz w imporcie silników rakietowych wynoszących na orbitę amerykańskie satelity (w tym szpiegowskie).
W świetle powiązań Macierewicza z D'Amato (portal "Politico" podał wczoraj, że MON comiesięcznie wspiera jego firmę lobbystyczną Park Strategies kwotą 15 tys. USD) w zupełnie innym świetle staje ostatnia decyzja naszego rządu w sprawie rezygnacji z Caracali i francuskiego offsetu.
Pytania do Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego:
 -  czy od początku miał Pan Naczelnik świadomość stopnia infiltracji najbliższego otoczenia szefa MON przez sowieckie i rosyjskie służby?
 - czy miał Pan świadomość bezpośredniego powiązania ministra Macierewicza z Marcelo D'Amato, starym lobbystą blackhawków? Czy nie uważa Pan tego za okoliczność bezwzględnie kompromitującą, mocno przy tym trącącą korupcją?
 - czy godzi się Pan Naczelnik Państwa z konsekwentnym osłabianiem przez Macierewicza polskiej obronności poprzez usuwanie najlepszej kadry, promowanie miernoty, paraliżowanie kontrwywiadu oraz konsekwentny brak niezbędnych zakupów sprzętu bojowego? Mamy październik, plan wydatków na zakupy został zrealizowany w 10% - w najbliższym czasie nie będziemy mieli niezbędnych armii helikopterów i okrętów ochrony wybrzeża.
 - czy czuje się Pan Naczelnik zakładnikiem Antoniego Macierewicza? Jeśli tak, to czy jedyną przyczyną tego stanu rzeczy jest kapłaństwo smoleńskie tegoż?  
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 15 października 2016

Znów o Antku Macierewiczu nie ruskim agencie, tym razem od strony nastojaszczej ruskiej agentury (3)

Skoro już nasz minister wojny załatwił nam neutralną wrogość najsilniejszej armii w UE (poza Turcją z każdą chwilą bardziej zaprzyjaźnioną z Kremlem) - dodajmy, że to jedyna siła zbrojna zdolna do tego, aby przy dużym poświęceniu uratować nam dupę w przypadku rosyjskiej agresji - pochylmy się chwilę nad znakomitym otoczeniem pana ministra wojny.Gdy pominąć indywidua wypływające z erotycznych fantazji Antoniego (Janniger, Misiewicz, Kownacki), rzuca się w oczy ciekawa prawidłowość: przez długie lata dryfowania po prawicowych efemerydach - od ZChNu poprzez Ruch Narodowo-Katolicki po Ligę Polskich Rodzin - naszemu bohaterowi konsekwentnie towarzyszą, wręcz go nie odstępują nie tylko regularni agenci SB, lecz co gorsza - oficerowie i agenci KGB i GRU, a wkrótce potem FSB i GRU (sowiecka kontrazwiedka i razwiedka wojskowa nie zmieniła nazwy).
By nie być gołosłownym - osławionego Roberta Luśnię, wiernego przez długie lata druha i współpracownika Macierewicza,byłego posła LPR, a przy tym agenta SB od wczesnych lat osiemdziesiątych, prowadził Józef Nadworski, agent KGB, a bardzo być może, że kadrowy oficer tej służby. Nadworski z kolei blisko współpracował z pułkownikiem GRU Markiem Zielińskim, w sowieckiej a później rosyjskiej służbie pozostającym od 1980 do wpadki w 1993 roku włącznie. O zażyłości obydwu panów-oficerów wiemy z obszernych zeznań Zielińskiego złożonych przed polską prokuraturą wojskową. Zieliński zeznał nawet, że to opiekujący się Robertem Luśnią Nadworski poznał go z oficerem GRU, który miał go później wprowadzić do służby na polskim odcinku.   
Najbliższym współpracownikiem Macierewicza i Luśni przed rokiem 2005 był Konrad Rękas, wtedy pełnomocnik ówczesnej partyjki Antoniego w wyborach parlamentarnych 2005 roku. Po aresztowaniu za szpiegostwo na rzecz Rosji Mateusza Piskorskiego, Rękas jest w tej chwili faktycznym liderem prokremlowskiej partii Zmiana, otwarcie głoszącej wielkość Władimira Władimirowicza, a małość i zgniliznę zachodnich struktur wojskowych i politycznych. Barwnie opisuje ich (to jest Macierewicza i Rękasa) współpracę Tomasz Piątek w GW, minister niczego nie dementuje, jedynie pomniejsza znaczenie tych kontaktów i sugeruje, że ustały wiele lat temu. Na to Rękas na facebooku bezczelnie odpowiada, że widzieli się całkiem niedawno podczas kampanii wyborczej 2011 roku, a do dziś współpracują w "Głosie", starym organie kolejnych partii Antoniego.
Wielki przyjaciel Rękasa Marian Szołucha (również przez Piątka opisywany) był niedawno przez Macierewicza mianowany wiceszefem rady nadzorczej  Polskiej Grupy Zbrojeniowej; został odwołany po pięciu dniach, gdy media ujawniły jego rosyjskie powiązania. Znacznie bardziej pouczające są losy założycieli Narodowego Centrum Studiów Strategicznych, fundacji finansowanej przez byłego rajdowca Roberta Szustkowskiego (Grupa Radius), obywatela szczęśliwej Szwajcarii, od ćwierćwiecza robiącego w ZSRR, a potem w Rosji znakomite interesy. Narodowe Centrum długo miało siedzibę w dawnym budynku SLD przy Rozbrat, korzystając po prostu z uprzejmości proradzieckiego biznesmena. Założyciele tak ulokowanej fundacji, panowie Kotas i Szadkowski to podpora MON w roku 2006-7 i obecnie - wspólnie z Macierewiczem Kotas był wiceministrem obrony w rządach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego, Szadkowski pełni tę samą funkcję obecnie. To właśnie NCSS posłużyło jako kuźnia kadr MON Dobrej Zmiany, tam też zrodziła się najważniejsza dla ministra idea Obrony Terytorialnej. Pułkownicy Kwaśniak i Gaj, eksperci NCSS, odpowiedzialni za koncepcję i organizację OT, nigdy nie ukrywali - wszystko jest na facebooku - skrajnie proputinowskiego, a przy tym antynatowskiego nastawienia. Żeby było śmieszniej i straszniej Macierewicz tuż po wejściu do MON mianował Gaja (od lat oficera rezerwy) szefem kadr w Sztabie Generalnym; po artykułach Tomasza Piątka po cichu go odwołał.
Dla odmiany ulubionym ekspertem Antoniego w komisji smoleńskiej jest Andriej Iłłarionow, przez lata osobisty doradca Putina, aktualnie w odstawce, jak wszystko wskazuje - pozorowanej. Mieszkający w tej chwili w USA Iłłarionow od początku oskarżał Rosję o zamach w Smoleńsku, rządowi Tuska zarzucał z kolei zdradę narodowych interesów, a Zbigniewowi Brzezińskiemu agenturalną pracę na rzecz ZSRR - czyniąc to swobodnie podróżował po Rosji, kontaktując się bez przeszkód z moskiewską i petersburską socjetą. Tenże rozpracowywał wcześniej ukraiński Majdan, najpierw udając wielkiego przyjaciela kijowskiej rewolucji, potem pracowicie intrygując w celu skłócenia jego przywódców i rozbicia politycznej jedności ówczesnej ukraińskiej opozycji.
cdn w niedzielę

Macierewicz, zapewne formalnie nie ruski agent, jednak i bez tego do bólu szkodliwy - cz. 2

Skończyliśmy na nagminnym usuwaniu doświadczonych weteranów otrzaskanych w Afganistanie i Iraku tudzież na wywaleniu ze służby pani major kontrwywiadu, najskuteczniejszej w tej części Europy w zbożnym dziele demaskowania ruskich agentów i siatek misternie przez nich plecionych. Czas nam przejść do afery z Caracalami, przy czym rozważyć warto nie tylko skandaliczne potraktowanie partnera, utratę ponad 13-miliardowego offsetu i pozbawienie polskiej armii nowoczesnych bojowych helikopterów przynajmniej na najbliższe dwa lata - równie interesujący jest moment zerwania rozmów (Francuzi w najlepszej wierze przedłużyli ważność oferty do końca listopada). Macierewicz pieczołowicie zadbał o to, by wybierający się do Polski prezydent Hollande dostał brudną szmatą w twarz: świetnie sobie nasz mądrala zdawał sprawę z konsekwencji, bo Francja w kwestii własnego honoru i powagi państwa nigdy nie żartowała, nawet za pajaca Sarkozy'ego.
Skutek byłby odrobinę tylko słabszy, gdyby kolejny dorodny ministrant (starszy nieco od Misiewicza czy Jannigera, ale równie śliczny) Kownacki w randze wiceministra nie wyleciał z facecją o uczeniu posługiwania się widelcem; w tej sytuacji wszystkie polsko-francuskie przedsięwzięcia obronne wylądują - pardon, już wylądowały w koszu, a trafi tam również wiele Bogu ducha winnych przedsięwzięć czysto biznesowych. Polscy ich promotorzy już mogą zwijać interes, dziękując serdecznie panom ministrom wojny. W tym kontekście do rangi dowcipu stulecia urasta powołanie przez pisiorów specjalnej agencjo-fundacji (to poronione dziecko skasowanego w międzyczasie Jackiewicza), która ma się zajmować promocją naszego przemysłu i biznesu zagranicą - za symboliczne, na początek rzecz jasna, 100 milionów wyrwane państwowym spółkom, głównie energetycznym. Teraz, szczególnie na obszarze frankofońskim, mogą sobie pisiory te miliony przeznaczyć na bardziej intymne przyjemności.
Kto w  podobny sposób prowokuje Francję, piątą gospodarkę świata i jedyną w tej chwili poważną siłę militarną w Unii, nie licząc - jeśli wolno - umiłowanego przez Kaczyńskiego Erdogana? No kto, mili czytelnicy blogów? Przecież nie stary agent Kremla, tylko nasz wesoły Antoni ze swymi młodocianymi wychowankami. A pamiętać warto, że kandydat Trump otwarcie wyszydził 5. artykuł Traktatu Waszyngtońskiego - ten, co gwarantuje każdemu napadniętemu członkowi Sojuszu automatyczną reakcję silniejszych partnerów. Ta gwarancja skutecznie odstraszała Rosjan przez lat siedemdziesiąt, teraz jakby odrobinę straciła na wartości. Kto, jeśli nie Amerykanie, przyjdzie nam z pomocą w kluczowym momencie zagrożenia? Myśleliśmy jeszcze miesiąc temu, że świetnie wyszkolone i uzbrojone po zęby francuskie siły specjalne; dziś wydaje się to wielce wątpliwe, za co chwała naszym ministrom wojny, po trzykroć chwała. Moskwa się śmieje, choć łzom nie wierzy.
Teraz słyszymy, że 13-miliardowy francuski offset (z vatem, bo i tego skutecznie zażądali nasi negocjatorzy) to było mało, podobnie jak przeniesienie linii produkcyjnej Caracali do Łodzi - teraz Macierewicz będzie z wolnej ręki zamawiał u różnych producentów już to bojowe helikoptery, już to ich wyposażenie i uzbrojenie. Co z offsetem? Nic, po prostu nic. Żadnych pytań, rząd Dobrej Zmiany sprowadził przecież czupurnych Francuzików do parteru. Nie trzeba dodawać, że po tym nieprawdopodobnym happeningu każdy poważny producent uzbrojenia, czy czegokolwiek zresztą, pomyśli pięć razy, zanim zaangażuje się w interesy nad Wisłą.
Jak zamierza Antoni ominąć twarde unijne ustawodawstwo dotyczące bezwzględnego wymogu przetargu przy wydatkowaniu wielkich publicznych pieniędzy, wie na razie tylko on, pospołu z nadpremierem Kaczyńskim zapewne. Być może właśnie te wyczyny Antka trwale i już na stałe wyprowadzą Polskę z Unii Europejskiej. Co było do okazania, jak pisały za komuny dzieci na matematyce.
cd późniejszym wieczorem  

Czy Antoni Macierewicz to ruski agent? Zapewne nie, natomiast robi wszystko, żeby stworzyć takie wrażenie - cz.1

Pobieżna nawet analiza działalności Macierewicza w latach 1992-93, 2005-2007 oraz ostatniej odsłony, już w roli ministra wojny, nie pozostawia żadnej wątpliwości; dokładniejsza może przerazić nawet osobnika flegmatycznego i w ekstremalnym stopniu odpornego na wstrząsy: gdyby Putin, a przed nim czołówka jego macierzystych organizacji - KGB i GRU - dysponowała w Polsce świetnie wyszkolonym agentem wpływu, czyniłby on dokładnie to samo co Antoni, może ostrożniej i z nieco mniejszą częstotliwością. Analiza otoczenia naszego ministra wojny wypada jeszcze gorzej: tu ruski agent ruskim agentem pogania, ci zaś dmuchają w plecy aktywistom i sponsorom prokremlowskiej partii Zmiana.
Historia wyczynów Antoniego w wolnej Polsce rozpoczyna się od pamiętnej dzikiej lustracji, gdy ujawnił światu, że agentami komunistycznej bezpieki byli ówczesny prezydent (Wałęsa), marszałek Sejmu (Chrzanowski), ćwierć rządu i znacząca część obydwu izb parlamentu, w tym Leszek Moczulski, Wiktor Osiatyński i Michał Boni. Opóźniło to znacznie i skomplikowało wejście Polski do NATO. Gdyby koniunktura ułożyła się inaczej, na co Rosjanie z pewnością liczyli, Polska nigdy by do Sojuszu nie weszła, lądując na stałe w szarej strefie niczyjej pomiędzy Imperium a świeżo zjednoczonymi Niemcami. Taka mogła być cena wyczynów Antoniego et consortes; jeśli jej nie zapłaciliśmy, to tylko dlatego, że Clinton był na rozszerzenie NATO zdecydowany, a Jelcyn okazał się słabnący w oczach i dodatkowo sparaliżowany narastającym wewnętrznym chaosem.
Drugi etap działalności Antoniego to weryfikacja wojskowego kontrwywiadu (WSI) w 2006 i 2007 roku. Macierewicz wydał w ręce Rosjan, talibów, Al-Kaidy i paru jeszcze sympatycznych organizacji naszych agentów działających pod przykryciem w Afganistanie, Iraku i reszcie regionu - pracowali oni zresztą w większości dla Amerykanów. Pod pretekstem walki z komunistycznymi złogami WSI Antoni opublikował ich nazwiska i dokładne dane osobowe. Kilkadziesiąt procesów, które część poszkodowanych żołnierzy i oficerów wytoczyła Ministerstwu Obrony zakończyła się we wszystkich przypadkach zasądzeniem odszkodowania dla powodów i oficjalnymi przeprosinami kierownictwa resortu. Nie trzeba dodawać, że państwo polskie nie dysponowało - jak się wkrótce okazało - żadnym regresem do Macierewicza; kierując komisją weryfikującą polski kontrwywiad okazał się on bowiem już wkrótce osobą prywatną - taką wykładnię przedstawili wtedy zdumionej publiczności prawnicy MON. Jako osoba prywatna rekrutował również za chwilę kierownictwo i kluczowych dowódców nowopowołanej Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Według zgodnego świadectwa fachowców polski kontrwywiad wojskowy do dziś nie odzyskał sprawności niezbędnej do realnej osłony naszych wojsk poza granicami, jak i wewnątrz kraju.
Najnowsza odsłona tragikomedii z Antkiem-Policmajstrem w roli głównej wystartowała z przytupem, tuż po ministerialnej nominacji, wcześniej oczywiście przez Beatę Szydło skrupulatnie dementowanej (wprost sugerowała kandydaturę Gowina). Misiewicze wtargnęli pod osłoną nocy do siedziby Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO, odpowiadającego za demaskowanie rosyjskiej agentury na wschodniej flance NATO. Chłopaki wyłamały zamki, porozbijali sejfy i zabrali ich zawartość - ot tak, bez żadnego protokołu zdawczo-odbiorczego, bo dotychczasowego dowódcy, pułkownika Duszy, nawet nie wpuścili do budynku. Czemuż to było im tak spieszno? Prędko się nie dowiemy, to pewna, aczkolwiek wiadomo już, że szukali na przykład dokumentów dotyczącej pani major, którą za chwilę Macierewicz zwolnił ze służby.
Traf chce, że podpadnięta pani major była jedynym oficerem naszego kontrwywiadu mogącym się pochwalić skutecznym rozbiciem dwóch rosyjskich siatek szpiegowskich. To przecież jasne, że pod Antonim musiała za to zapłacić. Nie ona jedna zresztą: od początku roku Macierewicz konsekwentnie odsuwa od dowódczych stanowisk naszych weteranów z Afganistanu i Iraku - elitę i kręgosłup armii czynnej, w szczególności sił szybkiego reagowania. Na ich miejsce awansuje żółtodziobów, demoralizując kadrę i ośmieszając honor munduru, jeżeli to pojęcie cokolwiek jeszcze w Polsce znaczy.
cdn dziś wieczorem

niedziela, 9 października 2016

Polska husaria znów w natarciu, brakuje (polskim kopaczom) niestety wszystkiego prócz husarii właśnie

Husaria ruszyła, rozniosła w krótkich abcugach pierwszą linię duńskich wikingów i ich pyszałkowatego norweskiego trenera, poczem ...wszystko wróciło do przykrej, żałosnej i coraz bardziej irytującej normy, która tak skompromitowała naszą rzekomą (na mocny wyrost i kredyt) ciągle jeszcze potęgę w kazachskiej Astanie. Słowem: potencjał jest, jakiego od czterdziestu z górą lat, a może i nigdy w Polsce nie było, za to kompletnej drużyny nie ma i pod tym trenerem długo nie będzie. Trener Nawałka ze zdumiewającą nawet umiarkowanych naiwniaków  dezynwolturą powiada po meczu, że cały czas (również w ostatnich trzydziestu minutach!) w pełni kontrolowaliśmy grę, a on jako szkoleniowiec ani przez chwilę nie czuł się zagrożony. Pewnie dlatego polsatowscy komentatorzy od siedemdziesiątej minuty zanosili modły o końcowy gwizdek, a gdy sędzia wreszcie przeciągle zagwizdał i podniósł dłonie, eksplodowali autentyczną ulgą i radością.
Który to już raz obserwujemy ten sam smętny schemat, wołający o pomstę do nieba, jeżeli istotnie - a nie tylko na niby - aspirujemy do europejskiej i światowej czołówki: husaria (Lewandowski, Milik, Grosik, czasem Błaszczykowski, jeśli tylko ma siłę) szarżuje, strzela bramkę - wczoraj i przedtem w Kazachstanie nawet dwie), poczem drużyna całkiem bez sensu, za to z doskonałą wręcz i powtarzalną bezradnością oddaje inicjatywę przeciwnikowi. Oddaje inicjatywę za bezdurno, niezależnie od tego, czy ma do czynienia z mocarzami, jak Niemcy, czy też z kelnerami jak Kazachowie, czy z całym należnym szacunkiem - Duńczycy.
Rozegranie, druga linia, czyli wyjaśniając rzecz laikom - organizacja środka pola, panowanie nad grą i jej prowadzenie przez czas dłuższy niż 15 sekund, co zmusza przeciwnika do bezproduktywnego biegania - nie istnieje; co gorsza, żaden z pomocników nawet nie udaje, że ta formacja jest do czegoś drużynie potrzebna. Wchodzi w grę szybkie i efektowne zagranie na błyskotliwych i silnych fizycznie polskich napastników - albo jeszcze szybsza strata, prokurująca natychmiast chaos i popłoch (względnie popłoch i chaos) pod naszą bramką.
Na świecie nie gra tak żadna klasowa drużyna, niezależnie narodowa czy klubowa. Każda z nich (tych markowych, klasowych, itd.) dysponuje przynajmniej dwójką rozgrywających z prawdziwego zdarzenia - staruszek Mila się kłania - umiejących piłkę przytrzymać i dać odetchnąć skrzydłowym, snajperom i ... własnym obrońcom. To ostatnie jest w polskim wydaniu kluczowe, bowiem nasi stoperzy nie znają dnia ni godziny - w każdej chwili może nastąpić strata głupia albo jeszcze głupsza. Krychowiak jest fantastycznym defensywnym pomocnikiem, gry nie robi, play-makerem nigdy nie będzie. Zieliński zagrał wczoraj wreszcie poprawnie, czyli prawie jak w klubie za ciężkie pieniądze, lecz okazał się kompletnie osamotniony. Linetty i Kapustka imponują młodocianą błyskotliwością, jakości w rozegraniu jednak nie gwarantują żadnej. Mączyński jest bez reprezentacyjnej formy, innych rasowych rozgrywających nie widać, nawet zaglądając do głębokiej rezerwy i licząc na jej błyskawiczny rozwój.
Skutek jest dla kibica zaangażowanego emocjonalnie - a trudno innych w Polsce znaleźć - iście miażdżący, czyli zawało- i wylewogenny. Prowadzenie nawet dwubramkowe wcale nie wydaje się bezpieczne, obserwujemy przewlekłą do bólu, a jakże rozpaczliwą obronę Częstochowy, przy czym pomocnicy odruchowo głęboko się cofają. Nie są w stanie przechwycić piłki, a jeśli nawet ją przechwycą (w końcu Krychowiak to swoich klubach od lat mistrz w tej dziedzinie), tracą ją niemal natychmiast. Wysoki pressing nawet bardzo przeciętnych Duńczyków sieje spustoszenie wśród naszych orłów, tak jakby z nim nigdy się nie spotkali i nigdy-przenigdy nie ćwiczyli go na treningach.
Na szczęście bramkarzy mamy najlepszych na świecie (jeśli łącznie potraktować kwartet Fabiańskiego, Szczęsnego, Boruca i Skorupskiego), obronę dobrą, momentami świetną. Wczorajszy tragiczny występ Glika należy jednak potraktować jako wypadek przy pracy, nawet uwzględniając nieszczęsnego samobója, który niespodziewanie przywrócił załamanym już Dunom nadzieję.
Żadna jednak obrona i najlepszy na świecie bramkarz nie pomogą, gdy przez sześćdziesiąt-siedemdziesiat minut przeciwnik ma inicjatywę i gra swoją grę, czyli tę, w której czuje się najlepiej i najmocniej. 
Trenerze Nawałka - albo jesteś pan trenerem z prawdziwego zdarzenia i coś pan z tym zrobisz, albo to wszystko skończy się jak zawsze - przekłuciem nadętego niemożebnie balona tudzież nieuchronną kompromitacją.

sobota, 8 października 2016

Kaczor poniósł w Czarny Poniedziałek pierwszą porażkę w tej kadencji, w ten poniedziałek czas na drugą, oświatową

Pisiorskie zastępy pod wodzą Naczelnika Jarosława nie są niezwyciężone w boju - o tym przekonaliśmy się na własne oczy i uszy po sukcesie frekwencyjnym, lecz przede wszystkim moralnym Czarnego Poniedziałku. Może nie było na ulicach i placach polskich miast aż tak jak 25 października 1975 na Islandii (w Reykjaviku i dwóch pozostałych miastach wyspy kobiety sparaliżowały praktycznie wszystko, łącznie z lotniskiem, pocztą, radiem i telewizją), jednak apel Krystyny Jandy spotkał się z odzewem wręcz niewiarygodnym jak na polskie leniwe i letnie standardy. Pisowscy sztabowcy świetnie zdawali sobie sprawę, że tym razem nikt pracowicie i w pocie czoła nie zwozi demonstrantek i demonstrantów autobusami, nikt też nie płaci im dniówki i nie wydaje dyżurnej gorzały, jak przy słusznych protestach górniczych.
Uderzała również znakomita samoorganizacja, szczególnie we Wrocławiu i w Warszawie, uderzała też nieprzyjemna dla władzy jednoznaczna sympatia policji dla protestujących kobiet i głoszonych przez nie haseł. Sympatia  wynikała po części z urody demonstrantek, po części z faktu, że inaczej niż w przypadku kibolsko-faszystowskich burd funkcjonariusze nie ryzykowali frontalnego zderzenia z kamieniem czy kastetem, jednak w przeważającej mierze wypływała z pełnego utożsamienia się z przesłaniem Czarnego Poniedziałku. Policja - inaczej niż przy demonstracjach KODu - natychmiast podała też wiarygodne dane o liczebności zgromadzeń, momentami nawet delikatnie zawyżone.
Kaczor zareagował błyskawicznie i profesjonalnie: bez wahania poświęcił rozmodlonych fanatyków, aby odebrać protestowi paliwo; błyskawicznie też spacyfikował własny klub, mimo wcześniejszych zapowiedzi głosowania "zgodnie z sumieniem". Pisiorscy posłowie jak po sznurku zrobili z gęby cholewę, ku spektakularnej wściekłości redaktora Terlikowskiego et consortes. Biskupi postanowili wspomóc Naczelnika, czym wyraźnie ułatwili operację wycofania się prawicowych parlamentarzystów na z góry upatrzone pozycje.  Trzydzieści kilka głosów wyłamujących się z narzuconej nocą z wtorku na środę nowej narracji nic zgoła nie znaczy: posłowie od Rydzyka do rozłamu w klubie nie doprowadzą, mimo, że próbowali nawet przy tej okazji nieśmiało szantażować Jarosława - zbyt wiele zaufania pokładają w jego talentach politycznych, a nadziei w ostatecznym przerobieniu Polski na podobieństwo Iranu ajatollahów.
Od najbliższego poniedziałku czeka nas nowe rozdanie, znacznie niebezpieczniejsze dla partii rządzącej: "reforma oświatowa" minister Zalewskiej (nawiasem mówiąc za schyłkowej komuny liderki reżimowego ZSP na wrocławskim uniwersytecie) zjednoczyła w gwałtownym sprzeciwie praktycznie wszystkich - od "czerwonego" ZNP poprzez nauczycielską "Solidarność", metodyków i zarządzających oświatą menedżerów po rodziców i samych uczniów, potraktowanych przez PiS gorzej niż doświadczalne króliki czy norki. Tym razem władza tak łatwo cofnąć się nie może: raz, że druga z rzędu spektakularna porażka scementowałaby i dodała wiatru w żagle opozycji, dwa, że - co znacznie ważniejsze - idzie tutaj o reformę dla PISu fundamentalną; mającą stworzyć nowego Polaka, wedle pisiorskiej receptury, na wzór i podobieństwo Macierewicza, Rydzyka, Jana Pospieszalskiego i Tomasza Terlikowskiego. Tutaj miejsca na zgniłe kompromisy być nie może i nie będzie.
Dlatego bezwzględnie należy ze wszech sił wspomóc protestujących oświatowców, chuchając i dmuchając na ich świeżo nabytą i nieugruntowaną jeszcze solidarność.   
  

niedziela, 2 października 2016

Przy pomocy Wałęsy nowopowołany duet Schetyna-Kopacz usiłuje wrócić do poważnej gry

Wyszło na to, że Grzegorz Schetyna to taki młodszy, a nawet trochę lepszy Lech Wałęsa. Ten drugi przeprowadził Polskę przez Morze Czerwone i jak Mojżesz wyprowadził z domu niewoli, pierwszy ma zadanie przeprowadzić Polskę i Polaków przez morze narodowego i religijnego wzmożenia, a następnie wyprowadzić z niewoli pisiorskiej. Taki był najsilniejszy przekaz gdańskiej programowej konwencji PO i temu przekazowi podporządkowane zostało wszystko: od scenografii, poprzez wspólne majestatyczne przechadzanie się obu liderów pomiędzy rzędami rozentuzjazmowanych delegatów, aż po odpowiednio dobrane akcenty ich przemówień.
Powyższą konstrukcję uważam za całkowicie i gruntownie fałszywą, zaś entuzjazm zdołowanych dotąd platfusów za mocno przedwczesny, a momentami mimowolnie humorystyczny. Humor ów szczególnie dawał o sobie znać w tych znamiennych chwilach, gdy wielki i prześlicznie wystylizowany (choć, przyznać trzeba, nie aż tak, jak jego włoski pierwowzór) Capitano Schettino płomiennie oznajmiał, że po rychłym zwycięstwie zlikwiduje (czyli mówiąc wprost zamorduje) własne dzieci, to jest Centralne Biuro Antykorupcyjne tudzież Instytut Pamięci Narodowej. Tak się składa, że w pierwszej połowie 2005 roku - a więc jeszcze przed podwójnym zwycięstwem Bliźniaków - szykujący się do objęcia teki premier z Krakowa (młodszym przypominam, nazywał się ten polityk Jan Marysia Rokita) podkreślał wielkie zalety przyszłego CBA i jeszcze większe istniejącego już wówczas i skutecznie straszącego publikę IPNu. 
Wszelkie głosy, nieśmiało przestrzegające zwolenników POPiSu przed policją polityczną oraz policją historyczną, jaką obie inkryminowane instytucje natychmiast w realu się stały, były solidarnie przez triumwirat Tusk-Schetyna-Rokita miażdżone i dezawuowane, niezależnie skąd pochodziły i kto je wypowiadał. Wieszczących nieszczęście intelektualistów, polityków i komentatorów triumwirzy poklepywali protekcjonalnie po plecach, uciszając pogardliwym określeniem "gęgaczy". Gęgacze mieli - zdaniem naszych trzech platformerskich mędrców - nie rozumieć ducha czasów i potrzeb nadciągającej świetlistej i strzelistej IV RP.
Dziś dezerter Tusk siedzi wygodnie w Brukseli, Rokita straszy krakusów na wewnętrznej emigracji, wymądrzając się okazjonalnie w TVNie, przewodniczący Schetyna zaś udaje Kopernika, obiecując likwidację czegoś, co sam współtworzył i za czym głosował obydwiema rękami. Capitano liczy na sklerozę rodaków - przeliczy się srodze, bo naród polski mimo licznych pozorów nie składa się z samych idiotów. Nie pomoże mu nawet piękna żona Kalina, usadzona w amerykańskim stylu tuż obok Wałęsy.
Wiarygodność odnowionej Platformy jako rzekomego lidera w zbożnym dziele odsuwania pisiorów od władzy równa jest jej wiarygodności jako symbolu polskiej samorządności: znakomitym przykładem służą tutaj znana reprywatyzatorka HGW w Warszawie oraz prezydent Gdańska, nie będący w stanie doliczyć się własnych apartamentów. 
Przewodniczący Schetyna wydusił z siebie już po roku słabiutkie "przepraszam", ale to odrobinę (ociupinkę) za mało. Zresztą styl, w jakim prowadzi od pół roku partię, wzmacnia tylko humorystyczność samorządowej symboliki i propagandowego anturażu - trzyma swą partię krótko, mówiąc językiem podwórkowym, za ryj i nie popuszcza. Przekonały się o tym rozwiązane struktury dolnośląskie czy lubuskie PO, przekonali się dowodnie i to na własnej skórze posłowie Huskowski, Protasiewicz i Kamiński.
Słowo jeszcze o pani premier Ewie Kopacz - uprawianie polityki oprócz oczywistych w tej dyscyplinie emocji wymaga niestety inteligencji, zdolności przewidywania przyszłych wydarzeń oraz instynktu - zwanego potocznie nosem. Z przykrością stwierdzić przychodzi, że doktor Ewa Kopacz jest tych cech pozbawiona w stopniu absolutnym, co było onegdaj zaletą w oczach wielkiego Donalda, lecz dziś prowadzi do politycznej i moralnej klęski. Doktor Ewa w emocjonalnym (jakżeby inaczej) wystąpieniu na konwencji wezwała swą partię do przyjęcia roli "opozycji moralnej". Delegaci z tylnych rzędów mimowolnie zarechotali, zwyczajnie nie mogli się powstrzymać. Tym sposobem dzielna kobieta z (potencjalnego) jednego z liderów przyszłej zjednoczonej listy opozycyjnej sama się zredukowała do roli schetynowego pożytecznego idioty.
Drugie słowo o przyszłej roli Platformy, jako największej (w parlamencie rzecz jasna) siły opozycyjnej - niech szczęśliwie bada ona w dwudziestej piątej speckomisji cenne ustalenia komisji Macierewicza; niech się jednak trzyma z daleka od młodej i wiarygodnej społecznie opozycji, aby jej bez potrzeby nie zaszkodzić. Żeby było jasne - mogło być inaczej, jednak wyłącznie po głębokim oczyszczeniu i nie pod tym kierownictwem, na miłość Boską.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 1 października 2016

Aborcja po polsku, czyli nieszczęście młodych kobiet i straszliwa obłuda dyżurnych katolików

Ilu polskich nienarodzonych traci rocznie swe życie - pół-życie, względnie ćwierć-życie, choć i tego odmawiał im święty Augustyn? Ze zrozumiałych względów niesposób tego precyzyjnie oszacować, jednak eksperci mówią i piszą o 180-200 tysiącach nielegalnych sztucznych poronień w kraju i przynajmniej 100 tysiącach w ramach aborcyjnej turystyki, koncentrującej się głównie na Litwie, Czechach, Słowacji, Austrii i Niemczech. Żeby było śmieszniej i straszniej zarazem, te dwie dane dodane do siebie sumują się mniej więcej do rocznej liczby żywych urodzeń w Polsce, która wynosi dziś około 330 tysięcy. Poczęty przyszły bądź niedoszły polski obywatel ma więc średnio jedną na dwie szanse na przeżycie i zobaczenie ojczyzny swojej na własne oczy.
Ceny tak zwanej "podziemnej" (choć specjalizujące się w niej gabinety dość jawnie się ogłaszają) aborcji w Polsce wahają się od 3 do 8 tysięcy złotych, zależnie od towarzyszącego operacji komfortu oraz prestiżu i opinii ginekologa. Wprawdzie ostatni policyjny skrobankowy nalot miał miejsce ponad dziesięć lat temu, jednak ceny nie spadły - przeciwnie, utrzymujący się stabilny popyt przekonał chytrieńkich chazanów (naturalnie chazanów sprzed cudownego nawrócenia) do ciągłego windowania haraczu. Za to w Wiedniu specjalistyczne kliniki przyjmują Polki z otwartymi ramionami za 700-800 euro, dorzucając gratis opiekę polskiej psycholożki i dwa dni pozabiegowego relaksu w pensjonacie.
Dwa pytania cisną się na usta w miarę dociekliwego badacza-obserwatora:
Po pierwsze dlaczego mamy tak dużo aborcji, skoro wszystko o powszechnie dostępnych zabezpieczeniach figuruje w internecie?
Po drugie co mianowicie powstrzymuje ultrakatolickich a świątobliwych inkwizytorów naszych od efektywnej, policyjno-wywiadowczej chociażby, walki z aborcyjnym podziemiem?
Pierwsze pytanie przysparza badaczowi znacznie mniej intelektualnego wysiłku: ludzka głupota i brak wyobraźni zawsze przeważy szalę, pomimo bezpośredniego i darmowego dostępu do informacji; mówiąc zwięźle a obrazowo: gry w smartfonie tak, uczone przynudzanie o okolicznościach zachodzenia w niechcianą ciążę niekoniecznie. Słowem odwieczne w prapolskiej tradycji - ni pisaty ni czytaty.
Odpowiedź na drugie pytanie jawi się niestety znacznie bardziej przewrotną i intelektualnie trudną do przełknięcia: ultrakatolicy nie mają mianowicie żadnego życzenia walczyć z nielegalną ("podziemną"?) aborcją - tysiąc razy bardziej interesuje ich straszliwy, prowadzony na łonie mediów i parlamentu, bój z aborcją legalną, niewiele przekraczającą 1000 przypadków rocznie. Dlaczego? Na to pytanie każdy obywatel Najjaśniejszej Rzeczypospolitej musi sobie poszukać odpowiedzi w odmętach własnej inteligencji śledczej.
Teraz, gdy katolickie ultrasy chcą prawnie przymusić do rodzenia dwunastolatkę zgwałconą przez ojca lub ojczyma, względnie matkę dziecka bez połowy głowy, nadejdzie niechybnie czas odpłaty. Polski kościół katolicki zapłaci za swe nadgorliwe dzieci cenę odroczoną, wszakże straszną w dłuższej perspektywie - służą tu oczywistym przykładem Hiszpania, Portugalia, Irlandia czy Meksyk.
PiS zapłaci znacznie szybciej, bo nieludzki fanatyzm dewotów głęboko poruszył młodzież, naturalnie w pierwszej fazie głównie żeńską jej część - tę samą młodzież, która jeszcze wczoraj spała politycznym snem sprawiedliwego, wyłączając naturalnie partyjne młodzieżówki, dotąd w przeważającej mierze prawicowe przecież i miłujące Dobra Zmianę.