Gdy wdowa po Kiszczaku przyszła w lutym do IPNu, kochający albo przynajmniej doceniający rolę Wałęsy zamarli z przerażenia. Było przecież jasne - nie wnikając, kto naprawdę do kogo przyszedł - że pisowscy nienawistnicy mają Lecha na widelcu, a jego światowa sława i światowa legenda legną w gruzach wobec oczywistych dowodów zdrady, donoszenia na kolegów w stoczni i regularnego pobierania za to sowitych gratyfikacji. I co? Nastało osiem miesięcy ciszy, wypełnionej intensywną pracą resortowych grafologów "zadaniowanych" przecież przez ludzi szczerze życzących Wałęsie śmierci cywilnej - jego miejsce po nieuchronnej demaskacji zająć miał nieskalany Lech Kaczyński, brat i heros bez skazy. Nawet osobnik średnio zorientowany w specjalistycznych technikach naszych służb rozumie już (po ośmiu miesiącach od sensacyjnego odkrycia), że uczeni badacze zderzyli się z poważnym problemem, który stawia cała operację pod wielkim znakiem zapytania.
To cały Wałęsa, niezniszczalny i niezatapialny polski cwaniak, prawdziwie reprezentujący mądrość naszego ludu, tak samo czterdzieści lat temu, jak i dzisiaj. Świadomie pomijam wielkość Lecha w chwili próby na początku stanu wojennego, bo nie odczuwam potrzeby przekonywania o tym samego siebie ani też nikogo innego. Albo się rozumie polityczny elementarz, albo się go rozumieć nie chce.
Dlaczegóż to resortowi magicy harują w pocie czoła, a efektu publiczności nie są w stanie pokazać? Teraz mówią o listopadzie, a i to bez specjalnego przekonania. Problem polega na tym, że nawet niewidomy badacz (niedowidzący amator takoż) dostrzeże, że charakter pisma odręcznych donosów tudzież pokwitowań wypłat z teczki Bolka należy do kilku osób - dwóch, trzech, być może czterech. Czy jest wśród nich Wałęsa? Może tak, może nie - ówczesny obrońca Wałęsy, gdański mecenas Jacek Taylor tłumaczył w zlekceważonym przez pisiorów wywiadzie, że jego klient był w 1970 czy 1971 roku półanalfabetą, piszącym kulfonami, z koszmarnymi błędami ortograficznymi. Cóż uczyniły ubeckie mądrale: w pośpiechu nie tracili czasu na młodego robotnika, tylko pisali sami. Zarówno język, jak i forma dużej części donosów zdradza wyższe wykształcenie, peerelowskie, ale jednak. Dają do myślenia pokwitowania - te według żelaznej w resorcie zasady powinien Lechu podpisywać sam. I to się nie zgadza, charaktery pisma są różne. Być może dlatego, że prowadzący Wałęsę oficerowie mieli lepkie ręce.
IPNowscy mądrale wpadli we własne sidła - skoro z zasady wierzą w ubeckie papiery jak w biblię, powinni Lecha uwolnić od wszelkich oskarżeń: przecież nigdy jeszcze wielki Cenckiewicz z kolegami nie wdawali się w krytyczną analizę resortowych źródeł - przyjmowali je na wiarę w całości wedle doktryny prostej jak budowa cepa: wedle niej ubecy nie mogli sami siebie okłamywać, nie mogli też okłamywać własnej organizacji. Kiedy IPNowcy pod nowym kierownictwem pokażą wreszcie wyniki swych badań, będzie niezła zabawa.
Jestem głęboko przekonany, że Wałęsy flirt z bezpieką z lat 1970-76 miał poważny, jeśli nie decydujący wpływ na decyzje podejmowane przez Gierka i Biuro Polityczne PZPR w sierpniu 1980. Gdy twardogłowi rozważali wariant siłowy, desant na stocznię, czyli znacznie bardziej krwawą powtórkę grudnia, towarzysze z resortu po cichu uspokajali: nie trzeba rozlewu krwi, podpiszmy porozumienie, potem ich wykiwamy - na czele komitetów (w Szczecinie Jurczyk) stoją przecież nasi ludzie. Jeśli spojrzeć na problem z tej strony, znacznie lepiej rozumie się częste przechwałki Wałęsy o tym, jak to sam jeden wykiwał komunistów. On po prostu naprawdę ich wykiwał, co się strategom pokroju Kaczyńskiego nie może pomieścić w głowie.
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz