niedziela, 2 października 2016

Przy pomocy Wałęsy nowopowołany duet Schetyna-Kopacz usiłuje wrócić do poważnej gry

Wyszło na to, że Grzegorz Schetyna to taki młodszy, a nawet trochę lepszy Lech Wałęsa. Ten drugi przeprowadził Polskę przez Morze Czerwone i jak Mojżesz wyprowadził z domu niewoli, pierwszy ma zadanie przeprowadzić Polskę i Polaków przez morze narodowego i religijnego wzmożenia, a następnie wyprowadzić z niewoli pisiorskiej. Taki był najsilniejszy przekaz gdańskiej programowej konwencji PO i temu przekazowi podporządkowane zostało wszystko: od scenografii, poprzez wspólne majestatyczne przechadzanie się obu liderów pomiędzy rzędami rozentuzjazmowanych delegatów, aż po odpowiednio dobrane akcenty ich przemówień.
Powyższą konstrukcję uważam za całkowicie i gruntownie fałszywą, zaś entuzjazm zdołowanych dotąd platfusów za mocno przedwczesny, a momentami mimowolnie humorystyczny. Humor ów szczególnie dawał o sobie znać w tych znamiennych chwilach, gdy wielki i prześlicznie wystylizowany (choć, przyznać trzeba, nie aż tak, jak jego włoski pierwowzór) Capitano Schettino płomiennie oznajmiał, że po rychłym zwycięstwie zlikwiduje (czyli mówiąc wprost zamorduje) własne dzieci, to jest Centralne Biuro Antykorupcyjne tudzież Instytut Pamięci Narodowej. Tak się składa, że w pierwszej połowie 2005 roku - a więc jeszcze przed podwójnym zwycięstwem Bliźniaków - szykujący się do objęcia teki premier z Krakowa (młodszym przypominam, nazywał się ten polityk Jan Marysia Rokita) podkreślał wielkie zalety przyszłego CBA i jeszcze większe istniejącego już wówczas i skutecznie straszącego publikę IPNu. 
Wszelkie głosy, nieśmiało przestrzegające zwolenników POPiSu przed policją polityczną oraz policją historyczną, jaką obie inkryminowane instytucje natychmiast w realu się stały, były solidarnie przez triumwirat Tusk-Schetyna-Rokita miażdżone i dezawuowane, niezależnie skąd pochodziły i kto je wypowiadał. Wieszczących nieszczęście intelektualistów, polityków i komentatorów triumwirzy poklepywali protekcjonalnie po plecach, uciszając pogardliwym określeniem "gęgaczy". Gęgacze mieli - zdaniem naszych trzech platformerskich mędrców - nie rozumieć ducha czasów i potrzeb nadciągającej świetlistej i strzelistej IV RP.
Dziś dezerter Tusk siedzi wygodnie w Brukseli, Rokita straszy krakusów na wewnętrznej emigracji, wymądrzając się okazjonalnie w TVNie, przewodniczący Schetyna zaś udaje Kopernika, obiecując likwidację czegoś, co sam współtworzył i za czym głosował obydwiema rękami. Capitano liczy na sklerozę rodaków - przeliczy się srodze, bo naród polski mimo licznych pozorów nie składa się z samych idiotów. Nie pomoże mu nawet piękna żona Kalina, usadzona w amerykańskim stylu tuż obok Wałęsy.
Wiarygodność odnowionej Platformy jako rzekomego lidera w zbożnym dziele odsuwania pisiorów od władzy równa jest jej wiarygodności jako symbolu polskiej samorządności: znakomitym przykładem służą tutaj znana reprywatyzatorka HGW w Warszawie oraz prezydent Gdańska, nie będący w stanie doliczyć się własnych apartamentów. 
Przewodniczący Schetyna wydusił z siebie już po roku słabiutkie "przepraszam", ale to odrobinę (ociupinkę) za mało. Zresztą styl, w jakim prowadzi od pół roku partię, wzmacnia tylko humorystyczność samorządowej symboliki i propagandowego anturażu - trzyma swą partię krótko, mówiąc językiem podwórkowym, za ryj i nie popuszcza. Przekonały się o tym rozwiązane struktury dolnośląskie czy lubuskie PO, przekonali się dowodnie i to na własnej skórze posłowie Huskowski, Protasiewicz i Kamiński.
Słowo jeszcze o pani premier Ewie Kopacz - uprawianie polityki oprócz oczywistych w tej dyscyplinie emocji wymaga niestety inteligencji, zdolności przewidywania przyszłych wydarzeń oraz instynktu - zwanego potocznie nosem. Z przykrością stwierdzić przychodzi, że doktor Ewa Kopacz jest tych cech pozbawiona w stopniu absolutnym, co było onegdaj zaletą w oczach wielkiego Donalda, lecz dziś prowadzi do politycznej i moralnej klęski. Doktor Ewa w emocjonalnym (jakżeby inaczej) wystąpieniu na konwencji wezwała swą partię do przyjęcia roli "opozycji moralnej". Delegaci z tylnych rzędów mimowolnie zarechotali, zwyczajnie nie mogli się powstrzymać. Tym sposobem dzielna kobieta z (potencjalnego) jednego z liderów przyszłej zjednoczonej listy opozycyjnej sama się zredukowała do roli schetynowego pożytecznego idioty.
Drugie słowo o przyszłej roli Platformy, jako największej (w parlamencie rzecz jasna) siły opozycyjnej - niech szczęśliwie bada ona w dwudziestej piątej speckomisji cenne ustalenia komisji Macierewicza; niech się jednak trzyma z daleka od młodej i wiarygodnej społecznie opozycji, aby jej bez potrzeby nie zaszkodzić. Żeby było jasne - mogło być inaczej, jednak wyłącznie po głębokim oczyszczeniu i nie pod tym kierownictwem, na miłość Boską.
Paweł Kocięba-Żabski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz