Pisiorskie zastępy pod wodzą Naczelnika Jarosława nie są niezwyciężone w boju - o tym przekonaliśmy się na własne oczy i uszy po sukcesie frekwencyjnym, lecz przede wszystkim moralnym Czarnego Poniedziałku. Może nie było na ulicach i placach polskich miast aż tak jak 25 października 1975 na Islandii (w Reykjaviku i dwóch pozostałych miastach wyspy kobiety sparaliżowały praktycznie wszystko, łącznie z lotniskiem, pocztą, radiem i telewizją), jednak apel Krystyny Jandy spotkał się z odzewem wręcz niewiarygodnym jak na polskie leniwe i letnie standardy. Pisowscy sztabowcy świetnie zdawali sobie sprawę, że tym razem nikt pracowicie i w pocie czoła nie zwozi demonstrantek i demonstrantów autobusami, nikt też nie płaci im dniówki i nie wydaje dyżurnej gorzały, jak przy słusznych protestach górniczych.
Uderzała również znakomita samoorganizacja, szczególnie we Wrocławiu i w Warszawie, uderzała też nieprzyjemna dla władzy jednoznaczna sympatia policji dla protestujących kobiet i głoszonych przez nie haseł. Sympatia wynikała po części z urody demonstrantek, po części z faktu, że inaczej niż w przypadku kibolsko-faszystowskich burd funkcjonariusze nie ryzykowali frontalnego zderzenia z kamieniem czy kastetem, jednak w przeważającej mierze wypływała z pełnego utożsamienia się z przesłaniem Czarnego Poniedziałku. Policja - inaczej niż przy demonstracjach KODu - natychmiast podała też wiarygodne dane o liczebności zgromadzeń, momentami nawet delikatnie zawyżone.
Kaczor zareagował błyskawicznie i profesjonalnie: bez wahania poświęcił rozmodlonych fanatyków, aby odebrać protestowi paliwo; błyskawicznie też spacyfikował własny klub, mimo wcześniejszych zapowiedzi głosowania "zgodnie z sumieniem". Pisiorscy posłowie jak po sznurku zrobili z gęby cholewę, ku spektakularnej wściekłości redaktora Terlikowskiego et consortes. Biskupi postanowili wspomóc Naczelnika, czym wyraźnie ułatwili operację wycofania się prawicowych parlamentarzystów na z góry upatrzone pozycje. Trzydzieści kilka głosów wyłamujących się z narzuconej nocą z wtorku na środę nowej narracji nic zgoła nie znaczy: posłowie od Rydzyka do rozłamu w klubie nie doprowadzą, mimo, że próbowali nawet przy tej okazji nieśmiało szantażować Jarosława - zbyt wiele zaufania pokładają w jego talentach politycznych, a nadziei w ostatecznym przerobieniu Polski na podobieństwo Iranu ajatollahów.
Od najbliższego poniedziałku czeka nas nowe rozdanie, znacznie niebezpieczniejsze dla partii rządzącej: "reforma oświatowa" minister Zalewskiej (nawiasem mówiąc za schyłkowej komuny liderki reżimowego ZSP na wrocławskim uniwersytecie) zjednoczyła w gwałtownym sprzeciwie praktycznie wszystkich - od "czerwonego" ZNP poprzez nauczycielską "Solidarność", metodyków i zarządzających oświatą menedżerów po rodziców i samych uczniów, potraktowanych przez PiS gorzej niż doświadczalne króliki czy norki. Tym razem władza tak łatwo cofnąć się nie może: raz, że druga z rzędu spektakularna porażka scementowałaby i dodała wiatru w żagle opozycji, dwa, że - co znacznie ważniejsze - idzie tutaj o reformę dla PISu fundamentalną; mającą stworzyć nowego Polaka, wedle pisiorskiej receptury, na wzór i podobieństwo Macierewicza, Rydzyka, Jana Pospieszalskiego i Tomasza Terlikowskiego. Tutaj miejsca na zgniłe kompromisy być nie może i nie będzie.
Dlatego bezwzględnie należy ze wszech sił wspomóc protestujących oświatowców, chuchając i dmuchając na ich świeżo nabytą i nieugruntowaną jeszcze solidarność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz