niedziela, 9 października 2016

Polska husaria znów w natarciu, brakuje (polskim kopaczom) niestety wszystkiego prócz husarii właśnie

Husaria ruszyła, rozniosła w krótkich abcugach pierwszą linię duńskich wikingów i ich pyszałkowatego norweskiego trenera, poczem ...wszystko wróciło do przykrej, żałosnej i coraz bardziej irytującej normy, która tak skompromitowała naszą rzekomą (na mocny wyrost i kredyt) ciągle jeszcze potęgę w kazachskiej Astanie. Słowem: potencjał jest, jakiego od czterdziestu z górą lat, a może i nigdy w Polsce nie było, za to kompletnej drużyny nie ma i pod tym trenerem długo nie będzie. Trener Nawałka ze zdumiewającą nawet umiarkowanych naiwniaków  dezynwolturą powiada po meczu, że cały czas (również w ostatnich trzydziestu minutach!) w pełni kontrolowaliśmy grę, a on jako szkoleniowiec ani przez chwilę nie czuł się zagrożony. Pewnie dlatego polsatowscy komentatorzy od siedemdziesiątej minuty zanosili modły o końcowy gwizdek, a gdy sędzia wreszcie przeciągle zagwizdał i podniósł dłonie, eksplodowali autentyczną ulgą i radością.
Który to już raz obserwujemy ten sam smętny schemat, wołający o pomstę do nieba, jeżeli istotnie - a nie tylko na niby - aspirujemy do europejskiej i światowej czołówki: husaria (Lewandowski, Milik, Grosik, czasem Błaszczykowski, jeśli tylko ma siłę) szarżuje, strzela bramkę - wczoraj i przedtem w Kazachstanie nawet dwie), poczem drużyna całkiem bez sensu, za to z doskonałą wręcz i powtarzalną bezradnością oddaje inicjatywę przeciwnikowi. Oddaje inicjatywę za bezdurno, niezależnie od tego, czy ma do czynienia z mocarzami, jak Niemcy, czy też z kelnerami jak Kazachowie, czy z całym należnym szacunkiem - Duńczycy.
Rozegranie, druga linia, czyli wyjaśniając rzecz laikom - organizacja środka pola, panowanie nad grą i jej prowadzenie przez czas dłuższy niż 15 sekund, co zmusza przeciwnika do bezproduktywnego biegania - nie istnieje; co gorsza, żaden z pomocników nawet nie udaje, że ta formacja jest do czegoś drużynie potrzebna. Wchodzi w grę szybkie i efektowne zagranie na błyskotliwych i silnych fizycznie polskich napastników - albo jeszcze szybsza strata, prokurująca natychmiast chaos i popłoch (względnie popłoch i chaos) pod naszą bramką.
Na świecie nie gra tak żadna klasowa drużyna, niezależnie narodowa czy klubowa. Każda z nich (tych markowych, klasowych, itd.) dysponuje przynajmniej dwójką rozgrywających z prawdziwego zdarzenia - staruszek Mila się kłania - umiejących piłkę przytrzymać i dać odetchnąć skrzydłowym, snajperom i ... własnym obrońcom. To ostatnie jest w polskim wydaniu kluczowe, bowiem nasi stoperzy nie znają dnia ni godziny - w każdej chwili może nastąpić strata głupia albo jeszcze głupsza. Krychowiak jest fantastycznym defensywnym pomocnikiem, gry nie robi, play-makerem nigdy nie będzie. Zieliński zagrał wczoraj wreszcie poprawnie, czyli prawie jak w klubie za ciężkie pieniądze, lecz okazał się kompletnie osamotniony. Linetty i Kapustka imponują młodocianą błyskotliwością, jakości w rozegraniu jednak nie gwarantują żadnej. Mączyński jest bez reprezentacyjnej formy, innych rasowych rozgrywających nie widać, nawet zaglądając do głębokiej rezerwy i licząc na jej błyskawiczny rozwój.
Skutek jest dla kibica zaangażowanego emocjonalnie - a trudno innych w Polsce znaleźć - iście miażdżący, czyli zawało- i wylewogenny. Prowadzenie nawet dwubramkowe wcale nie wydaje się bezpieczne, obserwujemy przewlekłą do bólu, a jakże rozpaczliwą obronę Częstochowy, przy czym pomocnicy odruchowo głęboko się cofają. Nie są w stanie przechwycić piłki, a jeśli nawet ją przechwycą (w końcu Krychowiak to swoich klubach od lat mistrz w tej dziedzinie), tracą ją niemal natychmiast. Wysoki pressing nawet bardzo przeciętnych Duńczyków sieje spustoszenie wśród naszych orłów, tak jakby z nim nigdy się nie spotkali i nigdy-przenigdy nie ćwiczyli go na treningach.
Na szczęście bramkarzy mamy najlepszych na świecie (jeśli łącznie potraktować kwartet Fabiańskiego, Szczęsnego, Boruca i Skorupskiego), obronę dobrą, momentami świetną. Wczorajszy tragiczny występ Glika należy jednak potraktować jako wypadek przy pracy, nawet uwzględniając nieszczęsnego samobója, który niespodziewanie przywrócił załamanym już Dunom nadzieję.
Żadna jednak obrona i najlepszy na świecie bramkarz nie pomogą, gdy przez sześćdziesiąt-siedemdziesiat minut przeciwnik ma inicjatywę i gra swoją grę, czyli tę, w której czuje się najlepiej i najmocniej. 
Trenerze Nawałka - albo jesteś pan trenerem z prawdziwego zdarzenia i coś pan z tym zrobisz, albo to wszystko skończy się jak zawsze - przekłuciem nadętego niemożebnie balona tudzież nieuchronną kompromitacją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz