Skończyliśmy na tym, jak to Wałęsa komunę (a właściwie bezpiekę) wykiwał, rozwiązując przy tym skutecznie Związek Radziecki. Tym ostatnim Lechu przechwala się zdecydowanie na wyrost, jednak logika zdarzeń była właśnie taka: demontaż systemu zaczął się od Polski, ona jako pierwsza miała niekomunistycznego premiera, potem wypadki pobiegły na zasadzie domina, domina o sile i tempie lawiny. Wszelkie spekulacje samego Gorbaczowa czy jego światłego wszak (jak na warunki ZSRR wielce światłego) otoczenia co do uczynienia z satelickiej Polski pierwszego poligonu dla pieriestrojki, a potem głębokiej reformy systemu w kierunku rynkowym, nic w tej mierze nie zmieniają. Mogli sobie kagiebiści planować eksperymenty w wiecznie buntującej się Polsce, z całą pewnością nie planowali jednak upadku własnego imperium, przed którym drżało pół planety. Jak to często bywa, rzeczywistość błyskawicznie wymknęła się gabinetowym mądralom spod kontroli.
Donald Tusk w sposób jednoznaczny jest politycznym synem i następcą Lecha (spore znaczenie ma tu również trójmiejska bliskość i tradycja) oraz co w naszych warunkach najważniejsze - spadkobiercą wałęsowej chytrości, polityki zderzaków, personalnej i taktycznej bezwzględności, szybkości reakcji i braku jakichkolwiek skrupułów czy sentymentalizmów. - Polityka to rzecz na tyle poważna i "dorosła" w swej istocie, że nie ma w niej miejsca na inteligenckie wahania - zdają się mówić obywatelom obydwaj zgodnym chórem. Schetyna jako niechciany następca Tuska, wymuszony przecież wyłącznie sytuacją (de facto głęboką porażką, być może niebawem klęską tuskowego projektu) korzysta z tego pełnymi garściami, wprost zaprzęgając Lecha do platformianego wozu drabiniastego.
Bezwzględność, zimny aż do brutalności ogląd sytuacji, całkowicie instrumentalne traktowanie współpracowników - te cechy łączą Tuska z Kaczyńskim w sposób zdumiewający mniej zorientowanego obserwatora i niewątpliwie oznaczają, że obaj terminowali u Wałęsy; od niego tę schedę i nauki przejęli, nic zgoła nie mając wspólnego z Mazowieckim, Kuroniem czy nawet Geremkiem. Piszę "nawet", bo profesorowi zdarzało się zimne do bólu myślenie, zawsze jednak łagodzone poczuciem smaku i elitarnym sznytem. Jeśli szukać fundamentalnej równicy między wałęsowymi czeladnikami, to polega ona na odmiennym ulokowaniu chytrości i przenikliwości spojrzenia: Wałęsa i Tusk nieodmiennie podążali z aktualnym mainstreamem - światowym, europejskim i krajowym, nierzadko przyklejając się do niego i czerpiąc z niego wszelkie możliwe na danym etapie korzyści, Kaczyński zaś od politycznej inicjacji zawodnik drugo-, a nawet trzecioligowy za punkt honoru przyjął złamanie tegoż mainstreamu, zniszczenie go i zastąpienie nowym, przez siebie wyłącznie wykreowanym. Ironia dziejów sprawiła, że z politycznego marginesu, a tak naprawdę niebytu wyciągnął go sam Wałęsa w chwili, gdy nieuchronna stała się wojna na górze - zdarzyło się to w przeważającej mierze za sprawą brata, bliskiego współpracownika Lecha w"Solidarności".
To smutne, że Wałęsa dysponuje politycznymi dziećmi, następcami prawymi oraz nieprawymi, a Mazowiecki z postkorowską lewicą nie pozostawili po sobie nikogo, rzecz jasna nikogo o porównywalnych wpływach i znaczeniu. Za sierotę po po tamtym etosie i szkole politycznego myślenia robi bez wątpienia środowisko "Gazety Wyborczej" z Michnikiem na czele, jednak od półtorej z górą dekady wyłącznie w przestrzeni medialnej i opiniotwórczej - bez żadnego przełożenia na kierownictwo kraju. O takim rozkładzie politycznego potomstwa przesądził sławetny nos i praktyczny talent Wałęsy: następna generacja polityków odruchowo naśladowała i wykorzystywała w praktyce te wzorce, które okazały się skuteczne i przyniosły sukces. Unia Wolności do dziś pozostaje niedościgłym wzorem moralności w służbie publicznej, lecz następców znajdzie dopiero w generacji wnuków.
W radykalnym odróżnieniu od Kaczyńskiego Wałęsa i Tusk umiejętnie podczepiali się pod silniejszego bądź aktualnie groźnego partnera (pierwszy przypadek to Niemcy Angeli Merkel, drugi tworzyło potężne bezpośrednio po przełomie środowisko postkomunistyczne), po czym umiejętnie i elastycznie balansowali, by nie dać się zwasalizować. Przy okazji do perfekcji opanowali szkołę wyciągania z silnych partnerów maksymalnych korzyści dla swojego przywództwa i kraju, co w żadnym wypadku nie pozostawało w sprzeczności. W ten sposób w latach 90-tych Polska bezpiecznie dopłynęła do NATO, a po akcesji wyzyskała wszelkie możliwe korzyści polityczne, gospodarcze i obronne z hegemonii Niemiec. Kaczyński odwrotnie: korzyści krajowi nie przysporzy żadnych, a osobiście już się staje symbolem megalomańskiego awanturnictwa, które silni tego świata zawsze zbędą wzruszeniem ramion, a wrogowie skrzętnie wykorzystają.
Pouczającą hybrydą jawi się w tej mierze rzekomy przyjaciel Kaczyńskiego Wiktor Orban - twardy, zręczny i bezwzględny całkiem jak Wałęsa z Tuskiem - we właściwym czasie uderzył w tony nacjonalistyczne i wyrzekł się młodzieńczego liberalizmu wyłącznie po to, żeby zagwarantować sobie długie i bezpieczne panowanie nad duszami Węgrów. Jednocześnie nic on nie ma wspólnego z zakompleksionym frustratem Kaczyńskim - wykorzystuje jedynie bez cienia skrupułów jego polityczną naturę do zgrabnego wciśnięcia Polakom roli czarnego luda w Unii i tym bezpieczniejszego robienia znakomitych interesów z Putinem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz