Nigdy nie zapomnę sporu wybitnego żydowsko-amerykańskiego
publicysty (polskiego pochodzenia) Tomasza Grossa z naszym przaśnym
dziejopisem, również Tomaszem, ale Strzemboszem. Otóż spór był poważny choć linia podziału niezmiennie i dramatycznie zniuansowana. Gross utrzymywał
bezczelnie, że Żydów padło w Jedwabnem dobre dwa tysiące, Strzembosz zaś,
umiarkowany katolicki badacz dowodził, że w stodole spłonęło jeno trzystu, tak
jak Spartan w termopilskim wąwozie. Spór trudny, jak trudna jest mozolna praca
dziejopisa. Spór rozstrzygnęła na moich oczach babcia mojego byłego
przyjaciela, mieszkanka Jedwabnego od urodzenia.
- Synku, powiada – ja nie bardzo rozumiem, o co się ci
uczeni panowie kłócą; przecież każdy tutejszy wie, że w stodole trzystu, ale
tam pod lasem pięciuset, za zakrętem drogi na Radziłów czterystu, a tam dalej
znowu pięciuset.
Wyszło na to, że obaj znamienici badacze mieli rację, każdy
na swój osobliwy sposób.
Strzembosz twierdził też, że nie końca Polacy są winni,
albowiem około 2 km od miasteczka stał na wzgórzu niemiecki motocykl z dwoma
esesmanami, jak należy rozumieć koordynatorami akcji.
Ostry dym był też z księdzem proboszczem, czynnym
uczestnikiem wydarzeń. Poczciwy Strzembosz bronił kapłana dość rozbrajającą
konstrukcją badawczą – według niego ksiądz szedł na czele pogromszczyków, aby
ich miarkować, może nawet zatrzymać przed zbrodnią. Gross, jak to Żyd
niewdzięczny, nie dawał tej bredni wiary. Tak, wstrętny Izraelita judził i
podjątrzał, że kapłan ów był wśród prowodyrów zbrodni.
Jest taki młodociany historyk IPN-u, który mleczne uzębienie
zjadł na archiwum białostockiego UB. Tezy, jakie forsuje, niesympatyczne się
wydają dla konceptu anielskiej niewinności naszego umiłowanego Narodu Polskiego.
Po przebiciu się przez tysiące akt, głównie sądowych, z lat 1945 – 48, kiedy to
nowa władza osądzała domorosłych pożal się Boże, wyklętych, młodociany badacz
wyśmiewa bez litości spór starszych panów – powiedzmy otwarcie dziadów leśnych.
Twierdzi onże młodzieniec, że Jedwabnych było na terenie Podlasia i północnego
Mazowsza z górą 1500 (idzie o okres między 25 czerwca a 15 lipca 1941, a więc
po ucieczce Rosjan, a przed ugruntowaniem władzy niemieckiej).
Jego zdaniem nie może być w tym przypadku mowy o pogromach w
stylu ukraińskim, czy rosyjskim, kiedy to Czarna Sotnia rżnęła starozakonnych
po litrze wódy na czarnosecinny łeb i to jeszcze w zajebisty upał.
Przeciwnie, była to metodyczna operacja z dawna
przygotowywana, na czele której stały miejscowe autorytety (ksiądz, architekt,
budowlaniec, przedwojenny starosta). Operacja potrafiła trwać 2 tygodnie albo i
dłużej. Jeżeli z czymś się to ludobójstwo lokalnej endecji kojarzy, to ewentualnie z
rzezią wołyńską albo z bośniacką Srebrenicą.
Młodociany badacz z IPN-u szukał też z uporem maniaka w
dokumentacji jakiegoś śladu jedynego sprawiedliwego w Sodomie, który by się
przeciwstawił mordercom. Niestety szukał na próżno – nikogo takiego nie
znalazł. Ani księdza, ani kolejarza, ani przedwojennego policjanta. Taka nasza
katolicka karma.