niedziela, 25 września 2016

Polskiego Blackoutu czyli pełnego zaciemnienia (zaćmienia) część druga nieostatnia

W poprzednim poście skończyliśmy na mordowaniu tępym nożem polskich Odnawialnych Źródeł Energii, od nich więc - żeby rzecz się zgrabnie układała - zaczniemy teraz: 
Nasza energetyka wiatrowa w ciągu dziesięciu zaledwie lat dynamicznego rozwoju (brzmi znajomie sloganowo, lecz to czysta prawda) sięgnęła poziomu imponującego w kraju tak zwanej nowej Unii - 12% w bilansie energetycznym Polski. Poprzednia koalicja wiatraków specjalnie nie kochała, jednak silne, sprawne (i z odpowiednimi dojściami) lobby wiatrakowe wykonało swą robotę perfekcyjnie. Przez dwie kadencje Tuska z Pawlakiem i Kopaczowej z Piechocińskim płynął nieprzerwanie szeroki strumień środków unijnych (w niewielkiej części państwowych) na farmy wiatrowe. Rosły one jak na drożdżach, szczególnie na Pomorzu, w Wielkopolsce i na Dolnym Śląsku. Polskich wiatraków jest w tej chwili ponad tysiąc, co stanowi dziesiątą część niemieckich i piątą duńskich; w bilansie energetycznym 12% we wschodniej Europie to bardzo dużo - dla porównania Niemcy przekroczyli 20%, Duńczycy zaś 35.
PiS z Kukizem przeforsowali w Sejmie tak zwaną ustawę wiatraczno-kagańcową: od tej pory nie wolno będzie posadowić farmy w odległości mniejszej niż dziesięciokrotna wysokość wiatraka wraz ze śmigłem, czyli po ludzku mówiąc około 2,5 kilometra. Oznacza to w praktyce lokalizację na szczytach Tatr, względnie - jeśli inwestor ma takie życzenie - na Bałtyku, na naszych wodach terytorialnych rzecz jasna. Koniec pieśni, upadek orła i sokoła.
W fotowoltaikę, inaczej niż w przypadku niezwykle kosztownych wiatraków (w Danii i Szwecji wyliczono, że gigantyczna farma wiatrowa będzie kosztowała dwa razy więcej od elektrowni atomowej identycznej mocy) zainwestowali zwyczajni polscy podatnicy - w przytłaczającej większości zamożni i bardzo zamożni, jednak również przeciętni zjadacze chleba. Państwo nie rozpuszczało ich za Platformy, teraz całkiem dobiło sposobem rozliczenia z energetyką i administracją przy sprzedaży nadwyżki energii do sieci. Wielu zastanawia się dokładnie w tej chwili nad demontażem urządzeń bądź zużyciem energii wyłącznie na własne potrzeby; nie wszyscy niestety mają takie możliwości i potrzeby w najbliższym otoczeniu. Oznacza to zagładę systemu energetyki rozproszonej, energetyki prosumenta - bez uczciwej współpracy struktur państwowych nie może być o niej mowy.
Pompy ciepła (gruntowe, od niedawna powietrzne) przeżywały w Polsce niewielki rozkwit cztery, pięć lat temu. Wydawało się wtedy inwestorom, że w przeciągu dekady mamy szansę osiągnąć połowę poziomu Niemiec czy Francji, powiedzmy skromnie - poziom Czech i Słowacji. Rozwój branży skończył się, zanim się na dobre zaczął. Stagnacja naszego rynku przybiera dramatyczne rozmiary: sprzedaż instalacji opartych o pompy ciepła po raz pierwszy spadła bezwzględnie rok do roku; polscy producenci zbankrutowali bądź właśnie dogorywają, zachodni potentaci branży grzewczej (Viessmann, Stiebel, Vaillant, Nibe czy Ochsner) powoli zwijają pompowy interes, pozostawiając naturalnie tradycyjną ofertę grzewczą, głównie gazową.
Jeśli stwierdzamy ponad wszelką wątpliwość, że pompy ciepła, fotowoltaika, wiatraki i koncepcja prosumencko-rozproszona zostały w Polsce ostatecznie zarżnięte, nasuwa się kilka dość oczywistych pytań:
po pierwsze jak unikniemy i jak zamierzamy uniknąć w przyszłości horrendalnych kar za nadmiarową produkcję CO2; po drugie, czym i jak wiele zapłacimy za raka płuc i pozostałe choroby cywilizacyjne, zapadalność na które będzie teraz wzrastała lawinowo; po trzecie czym uzupełnimy luki po zamykanych w ciągu najbliższych lat odkrywkowych kopalniach węgla brunatnego - przecież obywatele, również wyborcy PiSu nie dopuszczą do nowych odkrywek w ich bezpośrednim sąsiedztwie, czy choćby tylko do rozbudowy starych - wrzask wkurzonych obywateli rozlegnie się wtedy pod niebiosa; po czwarte przynajmniej połowa naszych bloków energetycznych opartych o węgiel kamienny jest kompletnie przestarzała, pracując tak naprawdę na wariata i na tak zwana wyrwę, czyli po prostu wbrew wszelkim normom branżowym i środowiskowym.
Trzeba będzie je szybko zamknąć, a wtedy nowe bloki w Kozienicach i w Opolu zwyczajnie nie dadzą rady obsłużyć krajowych potrzeb: trzeba będzie prąd importować od sąsiadów. Co wtedy z osławionym pisiorsko-kukizowo-oenerowskim konceptem samodzielności energetycznej Polski, a logicznie myśląc po prostu jej bezpieczeństwa energetycznego - bezpieczeństwa przemysłu, wojska, a przede wszystkim jednak w końcowym rozrachunku obywateli. 

sobota, 24 września 2016

Blackout, blackout, lekko w Polsce nie będzie, do tego ciemno gorzej jak w dupie

Pisiory biedne udają, że kochają górnośląskich górników. Chwilowo (to szybciutko minie) mogą sobie na tę żałosną obłudę pozwolić, lecz już niebawem - najdalej za dwa lata - staną twarzą w twarz z okłamanymi przez siebie bezczelnie górnikami. Polskiego węgla nikt nie chce i nikt nie kupuje - również w Polsce, żeby było jasne. Jedynym wyjątkiem i to słabiutkim, jawi się węgiel z Lubelskiego i - częściowo tylko - węgiel koksowniczy dla elektrowni, rodem chociażby z Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Reszta z 83 milionów ton teraźniejszego wydobycia (za Gierka było naturalnie dwukrotnie więcej, bo blisko 180 milionów w rekordowym 1978 roku) nadaje się dokładnie tam, gdzie obecnie trafia, czyli na koszmarne hałdy, które pisiorska władza udaje, że skupuje, niby to do państwowych rezerw.
Bezdenna głupota zawsze kosztuje - wielka szkoda jedynie, że nie jej realnych sprawców - oczywistych nawet dla średnio zaawansowanego imbecyla .Australijski węgiel kamienny, pochodzący w przeważającej mierze z odkrywek, tańszy jest od polskiego na londyńskiej giełdzie towarowej blisko dwukrotnie, rosyjski z Kuzbasu prawie półtorakrotnie. Ta tendencja będzie się pogłębiać - strach pomyśleć, do jakiego poziomu. Nigdy już polski węgiel nie będzie konkurencyjny wobec światowych liderów wydobycia, nawet gdyby za jakiś czas spróbowali oni podwyższyć ceny zamiast je dumpingować, jak czynią obecnie. I każdy polski prawicowy intelektualista niebawem to zrozumie, obojętnie czy problem uderzy opóźnionego umysłowo katolika czy lewackiego hipstera, chętnie okradającego swych mieszczańskich rodziców w celu niezwłocznego nabycia ulubionej używki.
Świat zawarł nie tak dawno porozumienia energetyczne, zakończone szczęśliwie - jak się okazało nie dla wszystkich - protokołem z Kioto. Sens tego kompromisu  i jego przesłanie jawiło się ostatnią deską ratunku dla mądrzejszej i minimalnie choćby świadomej części ludzkości; szkoda tylko, że spóźnioną  - przynajmniej o dwie dekady. Dla pisiorstwa i pozostałej menażerii typu Kukiz 15 czy ONR (Ruch Narodowy i Solidarność Walcząca z rozumem nie stanowią tu niestety budującego wyjątku) protokół z Kioto nic nie znaczy - gorzej, ci koryfeusze intelektu uważają Kioto za korporacyjną ściemę, która nadaje się na śmietnik historii: tak im bowiem problem przedstawił ich gospodarczy autorytet - nieśmiertelny niestety Korwin z resztą sierot po Unii Polityki Realnej inaczej.
Żeby było jasne i choćby trochę obiektywnie: Platforma z PSL-em niszczyła polskie odnawialne źródła z niemalże równym zapałem, jednakowóż znacząco mniej skutecznie. Być może w rezultacie wrodzonej, a narastającej z czasem impotencji.
Już parokrotnie dowiadywaliśmy się poniewczasie, że pomysły najgorsze i najbardziej mordercze dla naszych OZE pisiorskie resorty powyciągały z szuflad swych znamienitych poprzedników. Platfusy ich nie zdążyły wprowadzić, gdyż zwyczajnie bały się wtedy reakcji Brukseli, którą nasi nowi władcy mają - na razie przynajmniej - w dupie. Mimowolna współpraca dwóch głównych polskich partii, pucujących się do tradycji pierwszej Solidarności, jest w tej mierze tyleż oczywista, co smutna do bólu. Smutna, bo pisowscy młodzieńcy o tłustawym cielsku, dumnie dzierżący w grabie ukochaną teczuszkę, są w tym względzie jeszcze gorsi niż ich - pożal się Boże - patroni. Przyszłość rysuje się więc czarno, skoro sama pokoleniowa zmiana niczego nie zmieni.  
Z głupkowatą satysfakcją przyjmują oni (pisowscy tłustawi młodzieńcy) kolejne ekologiczne morderstwa w naszym kraju, nawet jeśli spłodzili już jakieś dzieci. Brak wyobraźni bowiem i jakiejkolwiek odpowiedzialności za cokolwiek stanowi ich cechę konstytutywną - chciałoby się rzec - założycielską. Będą się za chwilę pisiorsko-katolickie dzieciątka dławiły w chińskim smogu, będą nagminnie chorować i umierać na raka płuc. Trudno: na szczęście żadną miarą nie zdążą już za to podziękować mamuni i tatuniowi.
Pisiorska władza z Kaczyńskim i Macierewiczem na czele zdążyła już w ostatnich miesiącach zamordować polskie wiatraki, fotowoltaikę, potencjalnych prosumentów oraz pompy ciepła wszelkiej maści. W tej chwili dorzynają właśnie biogazownie, pozornie niewinne, przynajmniej z perspektywy świata pozapsychiatrycznego. PiS przestanie je za sekundę werbalnie popierać, (już w tej chwili zabija je w szczegółowym rozporządzeniu), gdyż instalacje owe również stanowią część świata OZE, świata zielonej energii, a polska prawica koloru zielonego nienawidzi jeszcze bardziej niż czerwonego. 
cdn jutro, a więc w niedzielę, tuż po kościele

  
 

niedziela, 18 września 2016

Likwidacja gimnazjum, za AWS miłości pisiorów (bo przedwojenna tradycja), teraz przedmiotu słusznej klasowo nienawiści, kosztować będzie drobne 30 miliardów

Równo 17 lat temu premier Buzek obok innych epokowych reform wprowadził był gimnazja do naszego systemu edukacji. "Gimnazjum" - samo słowo mile pieściło polskie ucho, szczególnie prawicowe i konserwatywne nieco, bo trąciło przynajmniej sanacją, a może nawet CK Galicją czy błękitnym mundurkiem z Pułtuska rodem. Jasne więc było, że komuchy były ostro przeciw, a wychowani w PRLowskiej tradycji 8+4 przedstawiciele obozu postsolidarnościowego jeszcze ostrzej za.
Teraz niespodziewanie doszło do nieoczekiwanej zmiany ról. Gimnazja okrzepły, poprzez kolejne roczniki wrosły w system, czystym przypadkiem - a może i nie przypadkiem - wywindowały w międzyczasie polskich piętnastolatków na poziom Finlandii, niedoścignionej dla reszty belferskiego świata. W rankingach PISA polscy gimnazjaliści zrównali się z perfekcyjnymi Finami, daleko w tyle pozostawiając takich Niemców, Belgów czy Francuzów, o słabiutkich edukacyjnie Amerykanach nie wspominając.
Obecne pisiory zagięły na gimnazja parol, co oznacza niestety ich rychły i raczej bezpowrotny zgon. Okrągłej dwudziestki biedne nie dociągną. Dlaczegóż to inteligent (choć co prawda dyslektyk i dysgrafik) z Żoliborza tak pożąda powrotu peerelowskiego schematu? Przyczyny są dwie, obydwie czysto polityczne, reszta to wyłącznie dymna zasłona, choćby nawet pani minister Zalewska udatnie udawała, że jest inaczej. Te przyczyny to po pierwsze możliwość powołania tysięcy swoich dyrektorów nowo-starych podstawówek i liceów, po drugie zaś najlepsza okazja do napisania setki nowych podręczników. Podobną okazję grzech byłoby przepuścić, więc Dobra Zmiana przepuścić jej nie może.
Nowi dyrektorzy będą - wedle klarownej wizji Jarosława-Polskę-Zbawa - dozgonnie zobowiązani partii rządzącej, natomiast nowe podstawy programowe, a w konsekwencji podręczniki, wyhodować mają nowego człowieka - prawdziwego Polaka, wolnego od postkomunistycznych ciągot i miazmatów. Biedna minister Zalewska, z podwałbrzyskich Świebodzic rodem, dorabia różne ideologie do tej znakomitej konstrukcji; czy czyni to szczerze i sama w nie wierzy, trudno do końca stwierdzić. Kobiety jednak, a nauczycielki w szczególności, potrafią sporo rzeczy sobie wmówić, jeśli zajdzie istotna potrzeba.
Samorządy są przerażone, bo finansowanie wiekopomnego przedsięwzięcia spadnie całkowicie na ich barki, dla ministerstwa edukacji pozostając całkiem "bezkosztowe". Policzmy: w skali kraju 8 miliardów inwestycji własnych polskich samorządów w gimnazjalną infrastrukturę (gminy wiejskie i małomiasteczkowe czyniły to tym chętniej, że zatrzymywały u siebie młodzież przynajmniej do szesnastego roku życia), 9 miliardów inwestycji unijnych, które trzeba będzie częściowo zwrócić, wreszcie niełatwe do oszacowania koszty odpraw dla zwalnianych nauczycieli. Razem spokojnie jakieś 30 miliardów - trudno się dziwić, że co gospodarniejsi prezydenci, burmistrzowie i wójtowie już zaczynają ciąć równo z ziemią planowane inwestycje na najbliższe lata. Przecie koszula bliższa ciału, a szkoły to główne zadanie własne każdej gminy, małej czy dużej.
Dodatkowo w roku 2019 czeka nas armageddon w pierwszej klasie liceum - spotkają się w niej naonczas dwa roczniki, więc zamiast dotychczasowych 330 000 uczniów, znajdzie się ich tamój ponad dwa razy tyle. Te drobne trudności ani też wywołany nimi chaos nie spędzają bynajmniej snu z powiek partii nami rządzącej, gdyż za samorządami i ogólnie samorządnością to ona nigdy nie przepadała. Dodatkowo mniejsze ośrodki stracą raczej bezpowrotnie starszą młodzież, bo licea są i pozostaną jedynie w miastach powiatowych. PiS również tym szczegółem się nie przejmuje, bo przecież zaprzyjaźnieni proboszczowie wytłumaczą swym owieczkom, że tak być musi. Reformy zaś nikt już nie cofnie, aby nie fundować nauczycielstwu i młodzieży drugiego potwornego bałaganu w przeciągu lat czterech czy ośmiu - zakładając niewesołą ewentualność drugiej kadencji dla Dobrej Zmiany.

Wygląda na to, że Morawiecki z Kamińskim wystawili świadomie na odstrzał hoffmanowców od Jackiewicza, za wiedzą Kaczora

Jeszcze wczoraj było jak w raju: diabła nie było, Boga tym bardziej, a młode wilczki rozprowadzały się pod skrzydłami Jackiewicza aż miło. Dziś pisiorskie służby podrzucają Faktowi zgrabną sytuację w knajpie, w której minister Jackiewicz (tuż przed dymisją) przekazuje Hoffmanowi z Pietryszynem (w końcu to jeszcze na razie prezes Lotosu) czarną teczkę, a ten ją zgrabnie ukrywa w mieszkaniu.
 - Niszczą dowody i zacierają ślady - krzyczy nasz springerowski brukowiec. Tak zwany układ wrocławski jednoznacznie niszczony jest przez wicepremiera Morawieckiego i Mariusza Kamińskiego, ku wielkiemu zadowoleniu Naczelnika Państwa. Takich zagrywek Józef Stalin by się nie powstydził, z tym wszakże zastrzeżeniem, że on skracał wystawionych na strzał o głowę, po konwejerze (strasznym śledztwie) rzecz jasna. Wszyscy starzy wyjadacze myśleli, że skończy się na pogrożeniu palcem wesołym "Madrytczykom" i ich bezpośredniemu otoczeniu, tymczasem sprawa robi się nad wyraz poważna.
Czy agenci CBA odnajdą czarną teczkę i rychło objawią jej zawartość światu, tego nie wiemy. Mógł w końcu Jackiewicz przekazać Pietryszynowi drugie śniadanie ze sprite'm w dwulitrowej butelce. Wiemy za to natomiast, że po takiej pokazówce zagrożeni są wszyscy prezesi pochodzący z bezpośredniego rozdania ministra skarbu, który wedle zgodnego (choć nieoficjalnego) przekazu Brudzińskiego i Błaszczaka, z nikim się w sprawie swych ostatnich nominacji nie konsultował. Słyszeliśmy przedtem co innego zgoła: miał pan Dawid biegać na Nowogrodzką z listą nazwisk, prócz tego jego opiekun i patron Lipiński Adam stanowił przecież dodatkowy bezpiecznik przed ewentualną wpadką i nieuchronnym gniewem Prezesa.
Prawda leży pośrodku: w pierwszej fazie Jackiewicz wszystko grzecznie i jak należy konsultował w partyjnej centrali, potem usamodzielnił się przesadnie i po prostu przestał. Uważał być może, że tyły ma już zabezpieczone. Jeśli to prawda, a wszystko wskazuje na to, że tak, młodego ministra zgubił klasyczny zawrót głowy od sukcesów. Z Naczelnikiem bowiem nigdy nic do końca nie wiadomo, zaś rewolucyjna czujność wskazaną jest we dnie i w nocy.
Ryszard Petru ogłasza listę 40 pisiorów w kluczowych spółkach, którzy żadnych czy też prawie żadnych kompetencji nie posiadają, za to byli we właściwym notesie. Możemy się domyślać, że lista szefa Nowoczesnej pokryje się z grubsza z listą szybkich dymisji ludzi Jackiewicza, bo Kaczor nie będzie ryzykował starcia z rozgrzaną opinią publiczną, również własną - prorządową i państwowotwórczą przecież.
W straszliwą "brudną sieć", którą wraże siły próbują oplątać Prawych i Sprawiedliwych, zamieszani być mogą wszyscy dobrzy koledzy byłego ministra, a więc w pierwszej kolejności Pietryszyn (LOTOS), Nowakowski (TAURON), Kaśków (ENERGA), mec.Lis (przewodniczący RN Azotów), Gramza (ZAK w grupie AZOTY), Zawada (PGE GiEK), wreszcie Hnatio (PGE Magazyny) i osławiony mec. Hynek (rady nadzorcze KGHM i PLL LOT, wybronił wcześniej patrona od zarzutu zabójstwa). Lista nie jest pełna, mogą polecieć też dalsze, pomniejsze pociotki. W końcu jak czyścić z miazmatów "brudnej sieci", to raczej do  spodu, niż tylko po wierzchu.
Kamiński objął 66 spółek szczegółową kontrolą "miękkich" umów, za pomocą których od wieków wyprowadzali państwowi prezesi publiczne w końcu pieniądze. Marketing, ochrona, bezpieczeństwo, doradztwo tak zwane strategiczne, analizy rynku, PR - wszystko to będzie drobiazgowo prześwietlane przez agentów Biura. Wyjaśnić należy, że nie chodzi tu jedynie o umowy podpisane przez nowych prezesów - kierownictwo PiS publicznie sformułowało zarzut, że trefne umowy poprzedników nie zostały  na czas wypowiedziane, gdyż nowi wchodzili w korupcyjne buty starych. Tak może bardzo łatwo polec jedyny kompetentny w tym gronie prezes TAURONa Remigiusz Nowakowski, bo zabrakło mu jednak rewolucyjnej czujności..
Najpewniejszym testem na głębokość czystki będzie dalszy los kariery samego Jackiewicza: jeśli coś mu dadzą na otarcie łez, być może część jego znakomitych akolitów się jednak uratuje. 
  
 

środa, 14 września 2016

Wielki Jarosław wypuścił Jackiewicza w maliny jak dziecko jakie, teraz go przykładnie rozliczy

Oj, nie użył sobie minister skarbu (jeszcze przez sekundę) Jackiewicz Dawid na spółkowych włościach - pohasał trochę, chwilkę krótką ponadymał się jak to ma we zwyczaju, poczem Naczelnik puknął go w czółko bez przesadnych skrupułów. Zarzut - jak na wspólne jednak w gruncie rzeczy standardy PiS, PO, PSL czy jeszcze niedawno SLD - niezwykły zgoła, nawet szokujący: że mianowicie obsadza niezliczone państwowo-spółkowe synekury (zarządy, rady nadzorcze, lukratywne doradztwo wreszcie) swymi kumami tudzież koleżkami.
A kim ma obsadzać, na Bóg miły?! Absolwentami Harvardu? Przecież takowych przy PiSie czy też w jego okolicach brak, skąd niby mieliby tam się wziąć? Naczelnik wyczuł bezbłędnie półgórnym wiatrem, że nawet sympatyzująca z partia rządzącą publika dostaje na początek lekkiego, a po chwili już ciężkiego wścieku na widok wielce zadowolonych z siebie, a młodocianych z reguły gogusiów i cwaniaczków z panahoffmanowej stajni. W tym momencie wydarzenia madryckie stanęły Prezesowi przed oczami jak żywe, a jeszcze srogi jak zawsze Brudziński Achim (namaszczony już oficjalnie następca) trzy grosze dołożył:
 - różne cwaniaczki i przefarbowańcy nas obsiedli i próbują na nasz szczot Polskę okradać - powiada na partyjnym konwektyklu. - Niektórzy jeszcze gorsi i bardziej pazerni od nieświętej pamięci Platfusów, choć to się przecież w pale (pisiorskiej zwłaszcza) nie mieści.
Zaraz do chóru potępień i ostrzeżeń dołączył drugi ze świeżo mianowanych wiceprezesów, słynny minister-ministrant Błaszczak: - Nie robią w spółkach niezbędnych audytów, nie przecinają korupcyjnych powiązań - przeciwnie, sami wchodzą w platformerskie złodziejskie buty - powiada zasromany wielce Monice Olejnik w radiu Zet. Audytów prezesi istotnie nie robią i powiązań ("niewidzialnej sieci") nie przecinają, bo głupi nie są: teraz kurwa my, wszystkie te rozkoszne frukta dla nas, a przecież czekaliśmy na to osiem lat z okładem, wyposzczeni jak cholera. Czekali cierpliwie, Prezesa należycie miłowali, a tu taka odpłata za niezłomną lojalność i wierne służby? Świat się kończy, a na razie niepokojąco się chwieje.
Strach blady padł na jackiewiczowców-hoffmanowców, którzy pięknie się (wręcz wzorowo) po spółeczkach rozprowadzili, gabinety i sekretariaty wyrychtowali też jak należy. Teraz nie wiedzą i cierpią katusze: pakować kartony czy też może gniew straszliwy prezesowi z wiceprezesami przejdzie, minie jakoś i wszystko się rozejdzie po kościach, jak już nie raz i nie dwa bywało.
Drży prześliczny, a kompetentny niezwykle Pietryszyn Robert z Lubina i Wrocławia, któren to udatny młodzieniec przesiadł się całkiem niedawno z zarządu PZU na fotel prezesa Lotosu. Słynny ten menedżer kierował był u prezydenta Dutkiewicza stadionem przynoszącym rocznie jedyne 50 milionów straty. Wcześniej przytomnie udzielił braterskiej (pili razem w akademiku), acz skromnej pożyczki Hoffmanowi, więc nagroda musiała być. W Lotosie straty nawet on nie sprokuruje, bo się po prostu nie da. Drży nawet inny druh jackiewiczowy Nowakowski Remigiusz, kierujący od pół roku Tauronem - wprawdzie kompetentny, co się wśród pisiorskiej kadry niemal nie zdarza (przetransferowany z PO, he, he) - ale przecie też wywodzący się z trefnej obecnie paczki młodych amatorów łatwych pieniędzy.
Drży też i kartony szykuje wielka gromada pomniejszych jackiewiczowych przydupasów, jak np. zastępca Nowakowskiego w Tauronie Patalas Paweł, prywatnie syn sekretarza miasta Wrocławia, czyli też od Dutkiewicza. Ten artysta już raz wyleciał, zanim się na dobre zainstalował, ze spółki budowlanej Intersystem, obsługującej trzy czwarte wrocławskich (poważnych rzecz jasna) inwestycji. Ma coś chłop pecha, a może powinien przybrać dla odmiany panieńskie nazwisko matki.
Spektakl nabiera smakowitego kolorytu, Jackiewicz niepotrzebnie już chyba antyszambruje na Nowogrodzkiej, skoro wywalon został z hukiem z Komitetu Centr.., tfu Politycznego. Tenże silnoręki polityk ma jeszcze za uszami pamiętną sprawę sprzed lat ośmiu ze śmiertelnym pobiciem sztajmesa, który podobno zaczepiał wcześniej jego żonę i syna w autobusie. Piszę "podobno", bo żona rozpoznała rzekomego sprawcę dwie godziny później na pociumaka, przez brudną szybę autobusu. Sprawa została we wrocławskiej prokuraturze skręcona ("poseł użył właściwej siły do odparcia napaści (?!)"), lecz teraz w warunkach niełaski, wszystko jest możliwym - nawet gorsze jeszcze nieszczęścia niż zwykła dymisja, jakich wiele.

wtorek, 13 września 2016

Czym się cmentarne hieny smoleńskie rożnią od warszawskich reprywatyzatorów

Sęk w tym, że niczym się nie różnią, a jeżeli nawet, to różnice między nimi są trzeciorzędne i wobec sedna sprawy całkowicie do pominięcia. Profesjonalni reprywatyzatorzy, w większości wytrawni prawnicy, okradali bez litości państwo polskie (konkretnie budżet stolicy Polski), na potęgę fałszując dokumenty, korumpując urzędników i bezlitośnie oszukując nielicznych prawdziwych spadkobierców. Cmentarne hieny smoleńskie - rozumiem przez to dalszych, za to pazernych krewnych ofiar -  usiłują kosztem mniej ustosunkowanych współobywateli wyłudzić od naszego państwa dziesiątki milionów "odszkodowań" za moralne i rzeczowe straty. Różnica sprowadza się do tego, że w pierwszym przypadku hiena X czy hiena Y nic nie miała wspólnego z przedwojenną kamienicą czy gruntem, a w drugim taki dla przykładu wnuk Anny Walentynowicz babcię swą istotnie utracił. Dodajmy, że żadna prawdziwa hiena (to znaczy zwierzę) nie żeruje na swoich.
Lawinę wniosków o odszkodowania (płacić ma MON w porozumieniu z Prokuratorią Generalną) składanych od dwóch miesięcy do warszawskiego sądu rejonowego uruchomiło wznowienie smoleńskiego śledztwa i wielokrotnie powtarzane deklaracje ministra wojny Macierewicza, potwierdzające pojawienie się nowych, nieznanych wcześniej dowodów w sprawie. Wnioskujący nieodmiennie powołują się na wstępie na ten znamienny fakt - wnosić z tego należy, że akcja jest dyskretnie inspirowana przez Ministerstwo.
Nowych wniosków jest w tej chwili 136 (ofiar katastrofy czy też zamachu było o równe czterdzieści mniej) i nie jest to w żadnym wypadku ostatnie słowo naszych pazerniaków. Roszczenia opiewają na kwoty od 250 tysięcy (kwota standardowa, gdyż MON nieoficjalnie tyle gwarantuje każdemu) do dwóch milionów. Pieniądze mają być przez resort wypłacane od października.
Ponieważ ostatni lot prezydenckiego Trupolewa nie był jak zwykle właściwie ubezpieczony, adresatem roszczeń jest ministerstwo wojny jako właściciel feralnej maszyny.
Prawnicy Macierewicza pod wodzą specjalnie namaszczonego do tych czynności mecenasa Lwa-Mirskiego kończą właśnie przygotowanie ugód z dalszymi krewnymi ofiar. Ugody musi jeszcze zatwierdzić sąd, jest to jednak jedynie czcza formalność, gdyż sędzia nie będzie miał możliwości żadnej ingerencji w treść ugody.
Przypomnijmy, że sześć lat temu najbliżsi ofiar dostali od Prokuratorii Generalnej minimum po 250 tysięcy, a niektórzy znacznie więcej, na przykład Marta Kaczyńska łącznie trzy miliony. Jedyną osobą, która odszkodowania nie przyjęła, był Jarosław Kaczyński. Odżegnał się on od korzyści płynących z faktu śmierci brata i bratowej.
Słowo jeszcze o etyce, moralności i smaku, cisnące się na usta bez żadnego pardonu: nie wiemy jeszcze niestety, jakie to nowe dowody trzyma w czarnej teczce Macierewicz, możemy się jedynie domyślać, że podobne do pękających parówek i trzeszczących puszkach po piwie. Zanim Antoni ujawni owe rewelacje złaknionej sensacji prawicowej publiczności (dziwnie jakoś się z tym zupełnie nie śpieszy, poprzestaje na zapowiedziach i wielce znaczących minach), szwagrowie "poległych" zdążą już ulokować otrzymane środki - naturalnie jedni lepiej, drudzy gorzej.
Ileż to wypadków komunikacyjnych wydarzyło się w Polsce w ciągu ostatnich sześciu lat - handryczenie się ofiar zabitych z sądami trwa długimi latami: najczęściej kończy się fiaskiem, rzadko kiedy jakimś ochłapem. Sądy w swej mądrości nagminnie, zwyczajowo wręcz, powołują się na szczupłość środków w budżecie, przeznaczonych na odszkodowania czy roszczenia pokrewne. Mamy w tym przypadku do czynienia ze znamiennym, za to chwalebnym wyjątkiem.   
Przy poprzednich wypłatach odszkodowań w powszechnej atmosferze narodowego uniesienia i narodowego współczucia Prokuratoria i sądy nie zadbały o rutynowe w podobnych przypadkach zrzeczenie się prawa do dalszych roszczeń. Podobnie będzie zapewne i tym razem. Oznacza to, że jeśli w 2018 Macierewicz ogłosi, że odnalazł nowe dowody, przez warszawskie sądy przepłynie trzecia fala odszkodowań.
W każdym razie dwie rzeczy wydają się jasne: po pierwsze szanujący się przedwojenny alfons bądź doliniarz by się podobnego procederu żerowania na tragicznie zmarłych nie podjął, bo by się brzydził; po drugie rozumiemy już, na czym polega pisiorski patriotyzm.

poniedziałek, 12 września 2016

Pod pisiorskim butem gospodarka wzięła i zesrała się mimo rojeń hurrapatriotycznego bankstera-fantasty Morawieckiego

To dopiero początek rejsu Titanica, żeby było jasne. Potężny liniowiec dopiero opuszcza liverpoolski port, wzruszone tłumy machają chusteczkami płynącym po śmierć. Słyszeliśmy górnolotne pierdolety wicepremiera Morawieckiego o rychłym wyrwaniu się (wyrwą nas oczywiście pisiorskie mądrale) ze straszliwej "pułapki średniego wzrostu". No to mamy pasztet: grozi nam zwyczajne, chamskie rzekłbym, załamanie, oby nie na długie lata.
Wielki Jarosław już się zorientował i wbrew kuluarowym zapowiedziom Morawiecki nie został wiceprezesem partii rządzącej, nagłe nowogrodzka centrala bezwzględnie ucięła też pogłoski o wicepremierze-delfinie-pięknym carewiczu. To zabawne wręcz, jak literalnie powtarza się mydlana opera ("Dynastia z nieśmiertelnym Blakiem się chowa) ze słodkim chłopczykiem Ziobro sprzed dekady. 
"Umiłowany syn zdradził swego ojca, marnotrawnym się okazał, lecz  ojciec dobry, kiedyś wybaczy" - tak mniej więcej nawijał Kaczor na prawicowych wiecach, gdy niedoszły delfinek wykonał secesję i założył z Kurskim Solidarną Polskę. W końcu Ojciec istotnie wybaczył.  - Ucz się pan dorosłej polityki, panie Mateuszu i nie słuchaj pan swego rodzonego tatusia, bo to od zawsze polityczny amator - chciałoby się rzec ze źle skrywaną Schadenfreude.
Wracając do naszych baranów: ponieważ w wyniku dramatycznej nieudolności nowej ekipy inwestycje dramatycznie siadły (niemal 40% rok do roku), Morawiecki zmuszony był w Krynicy przybredzać o gwałtownym, skokowym wręcz wzroście naszego eksportu wymuszonym przez tworzonego z mozołem czebola-molocha pod wdzięczną nazwą "Polski Fundusz Rozwoju". Organizuje go młodociany geniusz gospodarczego PR Paweł Borys (jeszcze niedawno analityk w PKO BP Jagiełły), człek niewątpliwie zdolny, podobno geniusz niemal, wszakże beż żadnych doświadczeń w biznesie realnym, na przykład w warzywniaku albo sklepie monopolowym.
Morawieckie i Borysowe wizje niejednego urzekną (ulegają ich nieodpartemu urokowi nawet doświadczeni i uznani ekonomiści, być może koniunkturalnie nieco), jednak nawet teoretycznie zaangażowane w rządowy projekt resorty dowiadują się szczegółów głównie - jeśli nie wyłącznie - z mediów. Wirtualność polityki Morawieckiego znakomicie wyczuwa stary wyga Kaczyński (o gospodarce nie ma wprawdzie bladego pojęcia, za to ma niewiarygodny wręcz polityczny nos i zna się na ludziach) i w efekcie przynajmniej od miesiąca traci cierpliwość do niedawnego pupila. Uśmiecha się pod wąsem pani premier Beata, bo ona od dawna ostrzegała przed tym otoczenie prezesa.
Wicepremier wypuszcza balony, jeden po drugim: a to mamy za chwilę jeździć w Polsce milionem elektrycznych bolidów rodzimej produkcji (w całej Europie jest ich w tej chwili kilkadziesiąt tysięcy), a to łączymy żeglowne znienacka Wisłę i Odrę z Kanałem Śląskim (szacowany koszt 70 mld); wreszcie zbudować zaraz mamy dwie od razu elektrownie atomowe o łącznej mocy 7 000 megawatów (koszt znacznie powyżej 110 mld). Podobne wizje zderzone z potężnym rozdawnictwem pieniędzy (głosy większościowego w naszych warunkach socjalnego elektoratu trzeba przecież zwyczajnie kupić) wyglądają groteskowo, lecz nie w tym sedno sprawy niestety. Wszystko to dramatycznie rozjeżdża się budżetowo i - gdyby było choć w części realizowane - skończy się gigantycznym krachem.
Na razie zamiast planowanego w budżecie 2016 wzrostu 3.8%, mamy słabiutkie 3, a wynik ten - jeśli Najświętsza Panienka osobiście nie pomoże - zgodnie z trendem spadać będzie do końca roku, oby nie poniżej 2.5%. Wzrost ciągnie bezlitośnie w dół załamanie inwestycji, szczególnie dużych, infrastrukturalnych.
Pozostają sztuczki księgowe a la Rostowski (Morawiecki zabierze czwartą część składek zgromadzonych w OFE do tzw. Funduszu Rezerwy Demograficznej, czyli po ludzku mówiąc wesprze nimi deficytowy ZUS), o tyle kompromitujące, że ledwie dwa lata temu pisiorstwo z pasją krytykowało Tuska za identyczne zabiegi.
Wielkie inwestycje "narodowe" na wzór południowokoreański oznaczają głównie jedno - ogromne ryzyko błędu i w konsekwencji równie ogromnych strat. Tak właśnie było z koreańskimi czebolami: państwowi menedżerowie, umówmy się  - znacznie lepiej przygotowani od naszych - mylili się bardzo często; płacili zresztą za to wieloletnim ciężkim więzieniem, czego u nas na razie nie przewidujemy. Rozdęty państwowy kapitalizm słabo pasuje do polskich realiów, w których sprawdzają się głównie mali i średni. Oni tworzą realny potencjał rozwojowy kraju.
Nadzieja w zdrowym rozsądku Naczelnika Państwa: powinien on jako niepodzielny władca tolerować mocastwowo-patriotyczne wizje wicepremiera jedynie w sferze państwowotwórczej propagandy: po pierwsze nie dopuścić do gigantycznego marnotrawstwa wysiłku zwykłych obywateli, po drugie żelazną ręką zdławić niebezpieczne dla budżetu rozdawnictwo wyborczych fantów dla ubogich. Jeśli tego nie zrobi, poniesie pełną polityczną odpowiedzialność za katastrofę, co kiepską niestety stanowi dla nas pociechę.

sobota, 10 września 2016

Jak frankowicze nasi zostali w trąbę wyborczą zrobieni przez pisiorstwo z prezydentem na czele

Iluż to frankowiczów polskich jęczących o swej niezmierzonej krzywdzie spotkaliśmy na swej drodze w ciągu ostatnich lat! Iluż się zradykalizowało gwałtownie politycznie (a dość nieoczekiwanie dla Bogu ducha winnego otoczenia) w rezultacie swej krzywdy, niezmiennie dryfując w kierunku żołnierzy po trzykroć wyklętych, którzy też przecież cierpieli za komuchów sprawą, jeno w pobliskim lesie, nie zaś w luksusowej nieruchomości, zakupionej za niefortunny kredyt.
Katolicy polscy, głównie nasi biskupi, wzywają nieustająco rodaków do tak zwanego "stanięcia (to nie za bardzo po polsku niestety, ale nie bądźmy małostkowi) w prawdzie", gdyż prawda owa niechybnie nas wyzwoli. Na miejscu frankowiczów bym się do owej czynności nie palił: prawda raczej pognębi ich i o ciężką depresję przyprawi. Prawda wygląda tak mniej więcej, że dzieci w drugiej klasie francuskiej czy belgijskiej szkoły elementarnej nauczane są, że pod żadnym pozorem nie bierze się kredytu w walucie obcej, a wyłącznie w tej, w której się zarabia. Drugi element tej prawdy sprowadza się do powszechnej w Polsce niechęci do czytania czegokolwiek poza etykietami piwa. W szczególności niechęć ta dotyczy drobnego druku, którym wypełniane bywają umowy kredytowe - można by je wprawdzie europejskim obyczajem (a my wszak już w sercu Europy) pokazać, daj Boże przed podpisaniem, znajomemu prawnikowi czy pracownikowi banku konkurencyjnego i uniknąć tym sposobem męki nieprzyjemnej lektury. Dziwnym trafem uczynił tak jedynie promil frankowych kredytobiorców, przytłaczająca większość zaś bezrefleksyjnie zaufała doradcy TEGO banku.
Wszyscy pamiętamy jeszcze, jak to potężni na umyśle prezesi wielkich spółek szlochali parę lat wstecz, że wpuszczeni zostali (przez złych banksterów rzecz jasna) w charakterze osób upośledzonych w pułapkę tak zwanych opcji. Bronił ich jak lew ówczesny wicepremier Pawlak, gdyż odsetek peeselowskich geniuszy biznesu musiał być w tym zacnym gronie znaczący.
Pokrzywdzeni frankowi kredytobiorcy powinni o dręczącym ich problemie porozmawiać ze swym obecnym idolem, panem premierem Morawieckim. Wypłata tegoż w poprzednim miejscu pracy nieprzypadkowo wynosiła kilkanaście milionów rocznie; dostawał on ciężki szmal dokładnie z tego powodu - WBK BZ, a potem Santander robił w balona swych klientów nie mniej, ale tez nie bardziej, niż wszystkie pozostałe banki. .Drugi idol przywódcy frankowiczów, nieśmiertelnego Macieja Pawlickiego, niegdyś pampersa w pierwszym desancie Walendziaka na telewizję publiczną, czyli prezydent naszego kraju Andrzej Duda kiwnął go i pozostałych zadłużonych jak dzieci. W kampanii obiecywał cuda na kiju, przewalutowanie po kursie z dnia transakcji (wielki przyjaciel pisiorstwa Orban tak przecież w Budapeszcie uczynił), poczem okrągły rok po zaprzysiężeniu - po głębokim namyśle rzecz jasna - ze wszystkiego się wycofał, rekomendując jedynie rządowi ograniczenie przewałów spreadowych. Jako uczciwy i minimalnie wiarygodny polityk, powinien Duda namyślać się wespół z doradcami przed złożeniem daleko idących obietnic, ale co tam! Niezłomni frankowicze nadal go kochają, z braku laku (realnej alternatywy) naturalnie. 
Duda w kampanii krzyczał sztucznie, a niezdrowo pobudzony mniej więcej tak:
 - "niech nie mówią wam, że wszystko jest niemożliwe, to są zwykłe bzdury! My to załatwimy w miesiąc, bo pakiet ustaw moja kandydatka na premiera ma gotowy w prawej kieszeni żakietu!"
Pił wtedy do podniesienia kwoty wolnej od podatku do ośmiu tysięcy - kłamał, satysfakcjonującej pomocy frankowiczom - dla odmiany też kłamał oraz natychmiastowym obniżeniu wieku emerytalnego - tu kłamał po raz trzeci.
Dwóch rad udzielić warto zorganizowanej, a  niezmiernie patriotycznie wzmożonej strukturze "frankistów", kierowanej przez wiecznego krzykacza Pawlickiego: po pierwsze uczcie się dorosłej polityki i nie wierzcie populistyczno-cynicznym podpierdalaczom; po drugie porównajcie uczciwie, ale en masse, warunki swoich kredytów hipotecznych z warunkami tych udzielonych Polakom w złotówkach. Wynik tego porównania w skali kraju znamy od dłuższego już czasu - dlatego rakiem wycofuje się z szumnych zapowiedzi (po prostu kłamstw) wasz ulubiony obóz Prawa i Sprawiedliwości. 




Jak to naprawdę z mordem Polaka w Harlow oraz resztą antypolskich "incydentów" w Anglii wyglądało i wygląda

Naród nasz powoli acz skutecznie przechodzi szkołę życia, którą Anglicy ćwiczą od dziesięcioleci. Polega ona na bezradności związków, lewicowych partii oraz zwykłych pracowników w chwili, gdy zawalczyć wypada o jakąś podwyżkę czy też inną korzystną dla pracobiorcy zmianę układu zbiorowego, a pracodawca na to z szerokim uśmiechem ściąga pięć bądź siedem autobusów gastarbeiterów, którzy z pocałowaniem ręki przyjmą każde warunki i jeszcze będą dozgonnie wdzięczni swemu dobroczyńcy - ściągnie w naszych warunkach z zielonej Ukrainy, w angielskim, czy szerzej brytyjskim zaś - z pięknego kraju nad Wisłą.
Anglicy męczyli się wcześniej chociażby z napływającymi masowo Irlandczykami; ci jednak - w istotnym i kluczowym dla sprawy odróżnieniu od Polaków po pierwsze mówili po angielsku (z potwornym akcentem, ale zawsze), po drugie zaś i znacznie ważniejsze - z marszu stawali ramię w ramię z miejscowymi w walce o prawa pracownicze. Taka mają hardą naturę, do tego przez lata brytyjskiego ucisku przywykli i od tego nigdy nie odstąpią.
Nasi chłopcy i dziewczęta uważają się niemalże za irlandzkich braci bądź bliskich kuzynów przynajmniej, jednak w praktyce rzecz przedstawia się zgoła odmiennie - mówiąc szczerze: po prostu odwrotnie. Polak przyjmie od pracodawcy każde warunki, unika związków i wszelkich organizacji walczących o jakiekolwiek zresztą prawa obywatelskie jak diabeł święconej wody - zawsze i wszędzie (w Anglii naturalnie) stanie po stronie kapitalisty, zachowując wobec niego bezwzględną lojalność. Wkurza to niezmiernie angielskich pracowników, którzy coraz powszechniej widzą w polskich kolegach bezrefleksyjnych (głupkowatych?) łamistrajków i lizusów, odpowiedzialnych za pogarszające się - jak na brytyjskie wyśrubowane przez wieki standardy rzecz jasna - warunki pracy i płacy. Podejście naszych na Wyspach do tego problemu zapewne ulegnie kiedyś zmianie; obawiać się jednak należy, że raczej w następnym pokoleniu.
Najważniejszym podglebiem Brexitu na angielskiej (bo nie szkockiej) prowincji okazały się związane z rynkiem pracy antyimigranckie nastroje, w lwiej części antypolskie, choćby z racji liczebności naszych gastarbeiterów. Teraz, kiedy już po Brexicie głowę podnieśli miejscowi faszyści i zwykli bandyci, opadły wszelkie polit-poprawnościowe zasłony: liczba notowanych incydentów (czytaj chamskich napaści i mordobić) wzrosła w ciągu kwartału bezpośrednio po głosowaniu o ponad połowę, licząc w proporcji do analogicznego okresu roku 2015. O  ile wzrosła liczba incydentów na wszelki wypadek nienotowanych, szczęśliwie nie wiemy, bo po co od razu panikować. 
Władza (centralna, policyjna i samorządowa) patrzy na to przez palce - wprawdzie bez szczególnego entuzjazmu (to Anglia w końcu, nie Czeczenia czy Naddniestrze), jednak z wyraźnym cichym przyzwoleniem, o ile nie dojdzie - jak w Harlow właśnie - do zabójstwa. Dla mądrej władzy najlepiej, jeżeli tajemniczy, choć powszechnie w miasteczku rozpoznawalni nieznani sprawcy ograniczą się do nabazgrania na szybie polskiego sklepu czy warsztatu - "Down with Polish scum".A nuż Polacy pojmą aluzję i za dziesiątym razem wyniosą się do domu, czy tam gdziekolwiek ich słowiańskie oczy poniosą. 
Straty, jakie z tytułu polskiej, rosnącej do maja obecności na angielskim rynku pracy, ponoszą miejscowi okazują się - przy bliższym przyjrzeniu się liczbom - zgoła niewielkie. Ogranicza je bowiem skutecznie angielska płaca minimalna - w zależności od wieku pracownika waha się ona od 5,6 do 7,3 funciaka  na godzinę, czyli średnio około 35 zł. Brytyjscy analitycy pracowicie wyliczyli, że przeciętny angol traci z "polskiej" przyczyny niecałe 150 funtów miesięcznie. To prawda, jednak o wszystkim decyduje społeczna psychologia i przemożne stereotypy. Jak się na (nasze) szczęście okazuje, nie tylko u nas odgrywają one kluczową rolę. Na prowincji przeciętny Anglik żyje wraz ze swą rodziną w ugruntowanym przekonaniu, że "Polish scum" odbiera mu chleb od ust.
W Harlow poszło właśnie o ową rodzinę zatrudnionego, bo sprawcami linczu i kolejnych bandyckich wyczynów okazali piętnasto- i szesnastolatkowie. Oj, musieli się oni przy kolacji, obiedzie i przepysznym British breakfast nasłuchać różności o naszych rodakach. Harlow (wschodnie Essex, 40 minut drogi od Wielkiego Londynu) jest wielkości Świdnicy (86 tysięcy mieszkańców) i stanowi - widać to było znakomicie na polskiej demonstracji po zajściach - jedno z większych skupisk naszych w Albionie. Polacy tu pracują w szklarniach przy ogórkach, przy rozładunku towarów (słynne już widlaki) i w najtańszych dyskontach. 
Czarę goryczy miejscowych przelał właśnie jeden z tychże - sieć "NEXT", która wbrew solennym obietnicom właściciela w jednym miejscu zwolniła ośmiuset Anglików, a w drugim natychmiast przyjęła dziewięciuset Polaków. Pomińmy już ogłoszenia o fizycznej pracy z wymogiem znajomości języka polskiego. Luka w konserwatywnym brytyjskim prawie na takie hopsztosy pozwala, angielski lud pracujący dostaje zaś w reakcji  - zrozumiałej raczej - białej gorączki.
Minister Błaszczak, uczestnik niedawnej "wyprawy trzech pajaców na Londyn" zderzy się niebawem - jako szef MSWiA z identycznymi (oby nie gorszymi) zjawiskami w swej ojczyźnie, gdy rodacy zorientują się, że każdy Ukrainiec zgodzi się bez wahania na 12 złociszy za godzinę, a oni by chcieli na przykład 14, czy nawet - o zgrozo - 15. 


Schetyna wyregulował Warszawę, szkoda wielka, że całkowicie po myśli Wielkiego Naczelnika Państwa

Radził zarząd Platformy, radził tydzień, radził drugi, aż uradził: Gronkiewicz-Waltz przymuszona została (dotąd dzielnie jak na siebie się opierała przed nielojalnością wobec swoich ludzi) do wywalenia z roboty dwóch zastępców i całkowicie spóźnionej gry na tak zwane "zbadanie afery reprywatyzacyjnej do dna", czyli do cna. Ze "cna"dość zgrabnie rymuje się CBA, i  tym się niewczesna zabawa zapałkami niewątpliwie zakończy. Młody delfin i niedoszły carewicz, czyli wiceprezydent Jóżwiak poległ za szefową wprost - zdaniem Schetyny i Halickiego nieudolnie i bez politycznego wyczucia bronił HGW w mediach; z samymi przewałami jednakowoż niewiele miał wspólnego, niektórzy powiadają, że nic zgoła. Wiceprezydent Wojciechowicz odpowiadał długo za stołeczne inwestycje: można ich tempu, a zwłaszcza jakości, sporo zarzucić, jednak związek między tymi słabiznami i mieliznami a działalnością złodziejsko-reprywatyzacyjnej szajki pp. Nowaczyka, Kruk (rodzona siostra tegoż), Majewskiego (adwokaci i dziekani Warszawskiej Rady Adwokackiej, Kruk to długoletnia wysoka urzędniczka Ministerstwa Sprawiedliwości) oraz szefów stołecznego BGN Bajki i Rudnickiego, jest tak naprawdę żaden. Może coś tej mierze wypłynąć w śledztwie, na razie nic na to nie wskazuje.
Nasz chytry  El Capitano wstawił też Hannie w miejsce zaufanego jeszcze przed chwilą Wojciechowicza byłego posła Pahla, z Lubuskiego rodem. Ten jest wybitnym prawnikiem, przez lata reprezentującym PO przed sądami oraz Trybunałem Konstytucyjnym - teoretycznie więc powinien przydać się pani prezydent przy reprywatyzacyjnej zawierusze, również jako człowiek bez warszawskich zobowiązań i czeredy szwagrów. W praktyce jednak przede wszystkim jest to oddany człowiek Capitano, będzie więc u HGW robił za ucho i oko partyjnego naczalstwa.
Z czysto politycznego punktu widzenia uderzenie w zastępców oznacza ruch potężnie spóźniony - podrywa za to bez reszty zaufanie wszystkich podwładnych pani prezydent do niej samej i jej partyjnego zaplecza. Sama HGW zrezygnowała z zaszczytnej funkcji szefowej PO w powiecie, co budzić może jedynie uśmiech politowania, bo kogo to na Bóg miły obchodzi. Wykonując z całą powagą podobne ruchy partia jeszcze rok temu rządząca popada w infantylizm niebezpieczny i dosyć śmieszny zresztą. Komisarzem powiatu warszawskiego w strukturze PO został Andrzej Halicki - stary schetyniarz, z rekomendacji patrona do października zeszłego roku minister administracji i cyfryzacji: działacz doświadczony i biegły w partyjniackich bojach, natomiast drętwy oraz całkiem wyzuty z politycznej charyzmy i sex-appealu.
Hanna Gronkiewicz-Waltz - podobno za altruistyczną poradą zaprzyjaźnionego prezydenta Gdańska - wprowadziła w urzędzie obowiązek wypełniania przez decyzyjnych urzędników obszernej ankiety, drążącej powiązania ich rodzin z roszczeniami do pożydowskich kamienic, placów i budynków użyteczności publicznej. Dobry ruch, bezspornie miałby głęboki sens w połowie pierwszej kadencji.
Swoją drogą ankieta przyniosła pasjonujące żniwo: na 400 przemaglowanych urzędników ośmiu się przyznało, że ich bliscy kolekcjonują roszczenia, za to ponad pięćdziesięciu z rozbrajającą dezynwolturą oświadczyło, że nie jest w stanie odpowiedzieć na pytania przecząco ani też twierdząco.
Cóż podobne dictum oznaczać może, w prostym przekładzie z poezji na prozę? "Nie będę tłumaczył się, a tym bardziej odpowiadał za wujka czy też szwagierkę, która przecież nie jest obowiązana mi się spowiadać". Nie podlega dyskusji, że należałoby zwolnić natychmiast obie kategorie - szkopuł w tym, że sześć, siedem lat temu. Wtedy miałoby to głęboki sens, a nawet istotny wpływ na bieg wydarzeń w stolicy naszej.
Gdański przyjaciel i prezydent Paweł Adamowicz nie jest w swym doradztwie tudzież doraźnych friendly expertise całkowicie bezstronny: sam już jest bezlitośnie grillowany przez pomorskie CBA w przedmiocie powtarzających się kłamstw w oświadczeniach majątkowych, woli przeto zdecydowanie, żeby panna Hanna mordowana była jak najdłużej i jak najboleśniej. To da mu przynajmniej odrobinę oddechu i odwrócenia uwagi od Trójmiasta - z braku lepszej pociechy. Sama HGW wyraźnie nie rozumie, że przedłuża jedynie własną agonię, ciągnąć przy tej okazji za sobą do grobu prześwietną Platformę do bólu Obywatelską. 

poniedziałek, 5 września 2016

Jak młotowaty nieco minister Jurgiel z pozostałym pisiorstwem afrykański pomór świń do Polski zaprosił

Dopóki rządził rolnictwem naszym polskim wredny nieco, lecz z całą pewnością kompetentny minister Sawicki, na ukochanym wszędzie Podlasiu odnotowano jedynie trzy przypadki śmiertelnie niebezpiecznego i diabelnie zaraźliwego wirusa. Sawicki nie pozwolił sanitarnym służbom weterynaryjnym na poluzowanie regulacji - przeciwnie, wydatnie je zaostrzył - trzymał więc zagrożenie w ryzach i w bezpiecznej odległości od granic kraju.
Rozwścieczyło to naturalnie niektórych zainteresowanych importem rolników, którzy w te pędy pobiegli na Nowogrodzką. Gdy spadła na nas Dobra i jeszcze Lepsza Zmiana, znany z potężnego intelektu minister Jurgiel nakazał (realizując naturalnie partyjny obstalunek) poluzowanie przepisów, tak by chłopski słuszny klasowo gniew uspokoić. Już po chwili rozległy się na przepastnych korytarzach Ministerstwa Rolnictwa panikarskie nieco okrzyki z gatunku "Polacy, nic się nie stało"; rozległy się one w szczególnym momencie, gdy liczba zachorowań przekroczyła dwieście pięćdziesiąt i szeroką falą rozlała się z Podlaskiego na ościenne tak ukochane przez PiS województwa: Lubelskie oraz północne Mazowsze, z czytelną niestety tendencją do przekroczenia w krótkich abcugach granicznej (politycznie) rzeki Wisły. 
Żeby było śmieszniej i straszniej zarazem, zarazę zaczęły roznosić wędrujące swobodnie dziki. Dziki, jak to dziki, krążą jak chcą i nawet - mimo pewnego z nimi pokrewieństwa i podobieństwa - sam minister Jurgiel nie jest w stanie z dzikimi świniami na ten temat dyskutować.
Czym zajęły się w obliczu katastrofy pisiory mądrutkie nasze? Boże broń nie kosztowną choć absolutnie niezbędną prewencją służącą opanowaniu zarazy. Pisiorstwo szybciorem zajęło za to się ustawą gwarantującą swoim chłopom-importerom odpowiednie (stuprocentowe) odszkodowania oraz wykupem zarażonych zwierząt przez bogate państwo polskie, celem uczynienia z nich smakowitych konserw przeznaczonych na rezerwy wojskowe. Smacznego, chłopcy Antoniego, zajadajcie się zdrowo!
Jaka z tego nauka? PiSowską władzę cechuje odpowiedzialność za państwo i zamieszkujących je obywateli na poziomie przygotowań do smoleńskiego lotu czynionych przez kancelarię prezydenta Kaczyńskiego. Jak trwoga, to w te pędy do Boga, czyli elektoratu suwerenem również zwanym.Trza natenczas szybko rozdać swoim kasę, żeby gębę czymkolwiek zatkać. Że za chwilę wszystkie polskie świnie padną albo trzeba je będzie wybić prewencyjnie, to dla pisiorów żadne zmartwienie. Dobierze się przecież z Rosji i Białorusi.

niedziela, 4 września 2016

Mordują naszych w Harlow, mordować będą w Anglii dalej - mimo wspaniałej Szydło propagandowej interwencji

Zabarykadowali się ciężko pracujący na Angoli chłopcy nasi przed gangiem nastolatków w pizzerii, lecz niewiele im to dało. Szczeniaki wywlekli ich na ulicę i wzięli na kopy. Miejscowa policja na wieść o "incydencie"również się zabarykadowała, jeno - co logiczne przecież - na sąsiednich komisariatach. Tuż po pierwszym mordzie doszło w owym Harlow (taka nasza Łomża z Radomiem skrzyżowana) do drugiego tak zwanego "wydarzenia": tym razem skończyło się tylko na połamanych polskich nosach i szczękach.
Jakie z tego wnioski? Na dobrą sprawę dwa jedynie: po pierwsze każdy polski przygłup widzi wreszcie, co znaczy dla słabszych Europejczyków gwałtowny wzrost nacjonalizmów, czego nasze faszystowskie mongoły jakoś nie były w stanie przyjąć do swych zakutych łbów; po drugie zaś dla umiarkowanie bystrych obserwatorów nie ulega żadnej wątpliwości, że podobne i liczne następne mordobicia są zdecydowanie na rękę rządowi Jej Królewskiej Mości, a władzom samorządowym znacznie bardziej jeszcze. Nagonkę organizują miejscowi faszyści, brytolska władza jest zachwycona: może polskie przestraszone brudasy wyniosą się wreszcie  i szczęśliwie powrócą do Łomży i Białegostoku, skąd ich żałosny ród.
Jaka na to recepta? Wie to każde dziecko, że kibolstwo nasze, patriotycznie przez pisiorów wzmożone,  spuścić teraz musi odwetowy wpierdol paru brytolom zamieszkałym nad Wisłą (względnie Odrą), za który to godny ubolewania incydent wielkodupy Waszczykowski ("nie zabijajcie nas!") zaraz pięknie przeprosi i straszliwe wyrazi ubolewanie. Dokładnie tak, jak uczynili to w Nicei ruscy kibole (naturalnie nieudolnie przebrany specnaz) z angielską hołotą na wyjazdowym meczu. Kto jak kto, ale Władimir Władimirowicz wie doskonale, jak się angolskie białe śmieci (white trash) uczy minimalnej choćby kultury.
Weźcie się kibole nasi do patriotycznej roboty, dość tchórzliwego opierdalania się. Dajcie chłopcy bojowe wsparcie pisiorskiej władzy, która tak kochacie. Nie może Waszczykowski monstrualnym dupskiem przez naturę obdarzony jechać na Wyspę bez właściwych czynów patriotów naszych.

Gospodarka gwałtownie hamuje, nie będzie hajcu na 500 plus, chyba, że z kredytu mordującego nasze dzieci i wnuki

Pierwsza chytra i przemyślna Skanska, tuz po niej Budimex i reszta budowlanych potentatów naszych - zwalniają tysiącami, na potęgę - bez precedensu od ostatniego światowego kryzysu 2008. Dlaczego zwalniają? Bo inwestycje, szczególnie te kluczowe - unijne - kompletnie stanęły. Spadek rok do roku jest przerażający: według starych wyjadaczy przekroczył już 35% rok do roku i miesiąc do miesiąca. Za chwilę zacznie zwalniać uzależniona od potentatów reszta - nasi podwykonawcy, których znakomita część łudzi się jeszcze, po polsku liczy na cud.
Cud się niestety nie zdarzy, bo zdarzyć się nie ma prawa. Makroekonomia zawsze przesądza o mikroekonomii. Nie będzie planowanego przez rząd wzrostu 3.6%, dobrze, jak utrzymamy żałosne 3%. Nasze wspaniałe banki, w ich liczbie Santander wicepremiera Morawieckiego gwałtownie zaostrzyły kryteria przyznawania kredytów inwestycyjnych i konsumpcyjnych (oczywiście po wielkiemu cichu, żeby wyłysiałego przedwcześnie Szałamachy niepotrzebnie nie irytować). Realna prowizja za kredyt przekroczyła graniczne dla zdrowej gospodarki 15%, oprocentowanie lokat spadło zaś średnio z żałosnych 2.1% do jeszcze bardziej żałosnych 1.4%. Gołym bez żadnego szkiełka okiem widać, że gdy rzekomy geniusz Morawiecki mówił, że podatek bankowy nie będzie przerzucony na ciułaczy, to mówił właśnie.
Durnowaty i niemożebnie długo przez resort procedowany podatek handlowy i tak będzie zaraz przez Unię uchylony, identycznie jak dwa lata temu na orbanowskich Węgrzech - nie za bardzo wiadomo więc, po kiego chrena kaczyści go forsują, skoro z Orbanem mają (w Zielonej Owieczce i nie tylko przecież) doskonałe i jeszcze lepsze robocze kontakty. Chyba czynią to wesołki nasze pisiorskie dla jaj.
Uszczelnienie VATu można, a nawet trzeba między bajki dla bardzo grzecznych dzieci włożyć: 9 miliardów wzrostu ściągalności tegoż z jednej tylko wynika przyczyny - skończyła się właśnie i rozliczana jest ostatnia perspektywa unijna, stąd chwilowy i absolutnie jednorazowy wzrost, którym tak bezczelnie chwalą się przed naczelnikiem państwa Morawiecki z Szałamachą.   
Zabójcza dla kraju korupcja ma się w najlepsze, wzrosły jedynie (i to niemal trzykrotnie) stawki pod stołem.
 - Wicie, rozumicie mili panowie, stawka za dodatkowe ryzyko musi być, takie jest życie.
Służby wszelakiej maści (w tej chwili dwanaście, a pisiory szykują nowe, jeszcze bardziej zaufane) dostały podwyżki - średnio znacznie powyżej 20% - ale zdają one sobie znakomicie sprawę, a ich kierownictwa stuprocentowo - że władza nie oczekuje od nich łapania złodziei i bandytów, a wręcz przeciwnie. Zawsze można przecież trafić na rodzinę albo przyjaciół jakiegoś wysoko postawionego pisiora, a wtedy nieszczęście gotowe.
Dla globalnych czy choćby europejskich inwestorów sprawa jest prosta jak drut: bez niezależnego Trybunału Konstytucyjnego i w konsekwencji sądów, inwestowanie w kaczystowskiej Polsce to jak inwestowanie w pierwszym z brzegu bantustanie. Państwo z łaski swojej pozwoli obcemu zainwestować - potem zabierze, albo i nie, z pewnością się nad tym poważnie zastanowi.
Oznacza to dla normalnych i uczciwych podatników jedno tylko - padaka jest pewna, a rozbuchane przez populistów socjalne wydatki finansowane będą wyłącznie z deficytu, czyli pieniędzy naszych dzieci i wnuków.    
 

sobota, 3 września 2016

Czy naród nasz dobry jest czy bardzo zły oraz o tym, kto postawi tamę PiSowi

Naszą chwałą jawi się ogromna i bardzo gęsta sieć organizacji pozarządowych, ruchów miejskich i stowarzyszeń tworzących dawno w Polsce niewidziany i niesłyszany społeczny kapitał z prawdziwego zdarzenia. Naszą hańbą domową jest niewątpliwie najgorsza w Europie (bo przecież w czarnej Afryce bywa gorzej) klasa polityczna plus ohydno-przytępawi wsiowi szowiniści udający katolików i - co gorsza - husarię podwójnie wyklętą. Jak już kiedyś przy innej okazji wspomniałem, prawdziwy katolik, czy też po prostu chrześcijanin (nie mówiąc już o Jezusie Chrystusie) by się na widok naszego katolika i naszego Kościoła z trudem powstrzymywał od gwałtownych a przewlekłych torsji.
Rzucało się to na oczy nawet średnio bystrego obserwatora podczas pielgrzymki świętego (kwestia niedługiego czasu) Franciszka Biedaczyny; Święty mąż mówił, mówił z pasją i niezmiernym bólem, nasi debile z ław hierarchiczno-rządowych siedzieli w pierwszych rzędach z miną głupkowacie-fałszywą tudzież przyklejonym uśmiechem starego faryzeusza (celowała w tym wyszkolona na plebanii córka górnika z Brzeszcz, premier Beata). Nic ich nie było w stanie poruszyć, nawet wyznania syryjskiej chrześcijanki z umierającego na naszych oczach Aleppo.
Co do wyklętej pożal się Boże husarii naszej z orłem na bluzie oraz portkach od dresu - to biedni ludzie, którymi nikt z cywilizowanej polskiej strony, strony światła, się nie zajął, nikt im chwili nie poświęcił, aż wreszcie wzięła ich w propagandowe obroty straszeczna i pryszczata nowa endecja nasza. Takimi ludźmi z  blokowisk (przed wojną slumsów) zajmowała się sto, dziewięćdziesiąt i osiemdziesiąt lat temu szlachetna i piękna Polska Partia Socjalistyczna - partia Piłsudskiego i Daszyńskiego, Wojciechowskiego i zakatowanego przez komunistów w Rawiczu Pużaka. Dzisiaj wydają się oni (kibole wyklęci et consortes) straceni dla kraju; stanowią żelazną kadrę nowego polskiego faszyzmu rosnącego w siłę i obrastającego pisiorskim rządowym tłuszczykiem.
Na próżno łudzi się demiurg Jarosław-Polskę zbaw, że ten żywioł okiełzna i go zręcznie wykorzysta, a potem jeszcze chytrzej porzuci. Będzie dokładnie odwrotnie, tak jak już się raz zdarzyło między Hindenburgiem, otoczonym dumnymi pruskimi junkrami i czołówką niemieckiego biznesu, a Hitlerem Adolfem z jego żałosnymi lumpami z głębokich przedmieść. Junkrzy spozierali na Adolfa przez arystokratyczny monokl, a on ich załatwił na szaro bez mydła. Tak może być i w obecnej Polsce, zresztą to samo dotyczy Węgier, Słowacji, Austrii, a nawet Francji i Holandii.
Może być, lecz na szczęście nie musi. Rozpędzonemu i rozżartemu w wyniku obecnych notowań pisiorstwu i faszyzmowi naszemu nie postawi skutecznej tamy Schetyna Grzegorz, El Capitano przez niektórych zwany. Zanadto jest zużytym aparatczykiem, bez cienia charyzmy i społecznej wiarygodności. Godnie reprezentujący dorzynane aktualnie przez pisiorów PSL Kosiniak-Kamysz, czy też liberalny Petru żadnej wiosny (naszej rzecz jasna) nie uczynią, mogą za to i powinni stać się odpowiedzialną i bezwzględnie lojalną częścią jednolitego frontu demokratycznej opozycji. Jej trzon musi stanowić odnowiony KOD - reprezentujący nie hipsterów i zblazowanych obiboków, tylko całą i na wzór PPSu szlachetną, siatkę młodego społeczeństwa obywatelskiego.
Pozostaje kluczowa sprawa przywództwa opozycji, którego po prostu nie ma. Na czele powinien stanąć (na krótko w tym przypadku) stary porządny opozycjonista antykomunistyczny albo od razu młody lider wyłoniony z NGOsów - jeśli takowy się szybko wyłoni i szybko politycznie dojrzeje i okrzepnie. Drugi wariant jest dla kraju o całe niebo lepszy, bo pociągnie milczącą dotąd i nieufną wobec wszystkiego młodzież. Mamy też budujący przykład pośredni: wyrosły z ruchu miejskiego prezydent Poznania Jaśkowiak ma wprawdzie około pięćdziesiątki, jednak wolnym on jest od zgnilizny Platformy i formacji pokrewnych.
Paweł Kocięba-Żabski 

czwartek, 1 września 2016

Rzeź warszawskiego niewiniątka czyli Hanna Gronkiewicz-Waltz liberalno-lewicowym walcem na miazgę rozjechana

Wstrzymywać niemalże siłą musiał Zbawca Ojczyzny Naszej Kaczyński Jarosław charty swe i ogary podczas i wokół czwartkowej nadzwyczajnej sesji  Miasta Stołecznego z syrenką w herbie. Ryczał na nich, by miast rozpędzać się nie w porę i HGW tępym nożem mordować, wstrzymali jednakowóż swe pisiorskie rumaki i pozwolili tym chytrym manewrem na Selbstmord, czy też mord w rodzinie ze szczególnym okrucieństwem.
To mniej więcej tak, jakby pod Grunwaldem Wielki Mistrz Ulrich von Jungingen nakazał taktyczny odwrót jazdy pancernej w kierunku dowolnym z tej oto przyczyny, że szpiedzy u Jagiełły przemyślnie ulokowani donieśli mu właśnie o narastających niesnaskach pomiędzy tymże sympatycznym Gedyminowiczem a jego jeszcze sympatyczniejszym kuzynem stopnia pierwszego Vytautasem-Witoldem. Po cóż narażać rycerstwo zakonne czy też zakonnych gości z całego świata na krwie szlachetnej przelanie, skoro Korona z Litwą mają oto życzenie powyrzynać się jeszcze przed bitwą nawzajem ku chwale zachodniego chrześcijaństwa a na pohybel neofitom i co gorsza schizmatykom. 
I tak pierwsze starcie ze straszliwą furią rozpoczął harcownik wielki referendalny niejaki Guzioł z Ursynowa, na dzień dobry wbijając najpiękniejszej Bufetowej środkowo-wschodniej Europy mizerykordyję w gardziołko. Towarzyszył temu aktowi bestialstwa (i znikomej kurtuazji wobec damy, matki i babci) ryk publiczności, która krew zwietrzyła wiatrem półgórnym. Publika owa była rzecz jasna częściowo przynajmniej przez Prawych i Najsprawiedliwszych nieco zorganizowaną, a przynajmniej zorkiestrowaną, niemniej czuło się w jej oczach ludowy autentyzm i słuszny do bólu ludowo-klasowy gniew na złodziei, szczególnie w prawniczych biretach na swych straszecznych nadwiślańskich kołtunach.
 - "Prokurator!", "HGW do kryminału", "Złodzieje roszczeń do gazu" - tymi i zbliżonymi słowy krzyczały powiewające na sali plenarnej transparenty, a jeszcze gorsze dicta wyrywały się z ust pąkowia zgromadzonych warszawiaków.
 - "Spierdalaj z mównicy" - zachęcali Bufetową i jej radnych-akolitów mieszkańcy stołecznego grodu - "spierdalaj i nie kłam więcej", a nawet - o zgrozo w katolickim kraju - "spierdalaj do Ducha Świętego i powietrza więcej nie zatruwaj!". Część widowni czyniła te afronty bezpośrednio na sali, mniej odważni czy też wyrywni czynili to w sali obok przy ekranie z transmisją.
 - "Ale jej dojebał!" - to krępujące nieco dictum rozległo się w sali obok postawionego sumptem Rady Warszawy telebimu, gdy głos zabrał osławiony, a w bojach lokatorskich wprawiony, Ikonowicz Piotr, rzeźnikiem komorników powszechnie zwany. Podobnie rzecz się miała po srogich wystąpieniach przedstawicieli partii Razem, Nowoczesnej.pl tudzież Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów.
Linia obrony mocno zirytowanej takim obrotem sprawy Bufetowej naszej nie wytrzymywała niestety próby elementarnej nawet krytyki: sprowadzała się ona do atakowania własnych urzędników (musi to natychmiast odszczekać - skomentował na bieżąco do kamery Bajko Marcin, zdymisjonowany świeżo szef Biura Gospodarki Nieruchomościami), przerzucania winy na poprzedników - w szczególności jednego niewielkiego wzrostu, za to świętej pamięci oraz smętno-płaczliwych opowieści o wielokrotnych próbach przekonania Tuska i Tuskowych do przeprowadzenia solidnej ustawy reprywatyzacyjnej.
 - Jak to, przecież przez całe lata byłaś jego zastępczynią u platfusów - wrzasnęła na to zażywna jejmość na rozgorączkowanej do białości widowni. - Dawajcie tu zaraz jej mecenasików (Nowaczyka z Majewskim), powiesimy ich zaraz za jaja.
W tej atmosferze przewodniczący klubu PiS wraz z pomniejszymi towarzyszami mógł sobie swobodnie pozwolić na szlachetne (cywilizowane i chrześcijańskie go gruntu) tonowanie nastrojów. Panna Hanna wzywała do powołania komisji reprywatyzacyjnej, a naród na to: precz z komisją, wszyscy wiemy, jak było, oddawaj Noakowskiego 16! Ktoś zrzucił na nieszczęsnych radnych wielobarwne kulki z adresami kamienic przechwyconych przez duet wspomnianych mecenasów, inny ktoś rozwinął transparent z podobizną spalonej żywcem w Kabackim Lesie działaczki lokatorskiej Jolanty Brzeskiej, krzyczącej do HGW zza grobu: "wiem, kto mnie zabił".
Naczelnik Państwa Jarosław Wielki zaśmiewał się na Nowogrodzkiej do łez, wtórował mu znany wesołek Brudziński Achim.
 - Ona tego nie wytrzyma i w końcu walnie samobója - komentowali zebrani.
 - Nie daj Boże, niech walczy jak najdłużej i wykończy Platformę - wtórował inny, dziwnie podobny do Błaszczaka Mariusza, ale też trochę do świętej pamięci poległego z rąk rosyjskich kilerów generała Błasika.
Obiektywny doradca o minimalnym politycznym doświadczeniu jedno tylko mógłby szepnąć pani prezydent do nadobnego uszka: kończ waćpani, wstydu oszczędź - nam i rodzinie.