niedziela, 27 sierpnia 2017

Nasza Solidarność'80

  Każdego roku sierpniowa rocznica przyprawia mnie o przykurcz serca, bo im piękniej - choć bardzo krótko - było wtedy, tym bardziej dojmujący smutek i niesmak teraz. Te uczucia nękają na wszystkich poziomach, od politycznego fundamentu do ulotnych, ale symbolicznych didaskaliów. Kto KODowi, a tak naprawdę nam wszystkim odmawia prawa do świętowania Porozumień Sierpniowych? Konkretnie dwóch facetów: jeden, teraz szef związku, wtedy jako komunistyczny komandos ochraniał Radiokomitet; drugi - były szef związku, a obecnie poseł PiS znany jest z tego, że przy każdej możliwej okazji trzyma parasol nad Kaczyńskim. Nikt o Dudzie i Śniadku nie słyszał, gdy "S" walczyła z komunistami - wtedy swą niezłomność wyżywali zupełnie gdzie indziej. Duda i Śniadek decydować będą o tym, czy i gdzie świętować będą Borusewicz, Frasyniuk i Bujak. Te nadęte miny, to poczucie wyłącznej własności, ten wiecznie obrażony i pełen pretensji ton spóźnionych rewolucjonistów. Jak oni strasznie chcieli walczyć z komuną na barykadach, ale niestety agent Wałęsa doprowadził do okrągłego stołu i pozbawił ich możliwości poniesienia bohaterskiej śmierci.
  Tyle didaskalia, bo zajmować się Dudą i Śniadkiem naprawdę nie warto. Skoro kolejna impreza cykliczna wyparła ówczesnych bohaterów w okolice stoczniowej sali BHP, trzeba tam się zjawić tłumnie i cieszyć dobrym towarzystwem. Główny problem w tym, że pamiętam ten Sierpień najdokładniej jak można, godzina po godzinie. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia okazało się wtedy, że sens i namacalną treść ma słowo naród, wspólnota, solidarność, nawet klasa robotnicza. Dokonało się to błyskawicznie, poprzez niezwykłą iluminację, tak jakby ktoś przygotowywał to latami i wreszcie odsłonił przyłbicę. Komuniści byli przekonani, że stoi za tym wywiadowcza robota i ciężka kasa CIA, natomiast najbardziej zdumieni byli KOR-owcy i Wolne Związki Wybrzeża: w końcu przywykli już do osamotnienia i działania garstką, a tu znienacka w organizacji pojawia się dziesięć milionów. Nie sposób wytłumaczyć obcokrajowcowi czy nawet własnemu dziecku ówczesnego nastroju - wszyscy, dosłownie wszyscy stali się lepsi, jakby odkryli lepszą i uczciwszą część siebie. Komuniści po raz pierwszy nie strzelali, jakby sparaliżowani tą aurą i zgodzili się na pierwszy i ostatni w sowieckiej strefie niezależny związek zawodowy. Uruchomiło to lawinę, która po 10 latach przyniosła wyzwolenie całej wschodniej Europie, nie tylko Polsce.
  Był to wielki fenomen, bez precedensu w historii. To, że ruszyła się Stocznia, można było zrozumieć. Ale tysiąc zakładów w ciągu tygodnia, praktycznie cała Polska? Przy naprawdę sprawnej bezpiece i trzymilionowej wówczas PZPR? Wyglądało to tak, jakby kraj zrzucił nagle maskę, którą musiał nosić po 45tym - zrzucił ją i momentalnie objawił własne struktury i własnych liderów. KGB i Stasi musiało być jeszcze bardziej zszokowane niż nasza SB: polskim towarzyszom nigdy przesadnie nie ufano, lecz coś takiego? Już jesienią 80 okazało się, że do NRD nie jeździmy już na dowód, tylko na paszport i wizę.
  Ogromna i nie do przecenienia była w tym rola Wałęsy i to właśnie przy wszystkich jego uwikłaniach. Dziesięciomilionowym związkiem nie mógł kierować KORowiec czy katolicki intelektualista. Władza wpadła w pułapkę własnej propagandy o kierowniczej roli klasy robotniczej i dostała prawdziwego robotnika. Ten wykazał się genialną intuicją polityczną, słuchał doradców, dobrał sobie krem kremów polskiej inteligencji, ale decydował sam. Towarzysze z bezpieczeństwa szeptali na ucho Kani, a później Jaruzelskiemu, że to nasz człowiek, pod kontrolą resortu, którego mamy w garści i mocno trzymamy. Prosty robotnik koncertowo ograł wszystkich tych mądrali i po raz pierwszy w historii Polski dostaliśmy coś bezkrwawo, nie za cenę tysięcy istnień.
  Nienawiść pisiorów do Wałęsy taką właśnie ma przyczynę: oni nie odegrali w odzyskaniu niepodległości żadnej roli sprawczej, niektórzy jedynie marginalną; on, ze swoimi wszystkimi koszmarnymi wadami, megalomanią i uwikłaniem we współpracę - olbrzymią i decydującą. Naprawdę jest za co nienawidzić i prześladować IPNem do końca życia. Rola Wałęsy jest bardzo polska i absolutnie niepowtarzalna - to się mogło zdarzyć tylko u nas.
  W chwili wybuchu Solidarności miałem szesnaście lat - mam taką cichą nadzieję, że dożyję czegoś w rodzaju powtórki - chwili, w której czujesz się organiczną częścią wspólnoty, jakby jednego ciała. Nic tego nie zapowiada, jednak końcówka Gierka również niczego podobnego nie zwiastowała; najtęższe socjologiczne umysły były kompletnie zaskoczone. Tak, żeby móc zrzucić z siebie jad, który zatruwa nasze dusze i poczuć się jeszcze raz w ten sposób.
Paweł Kocięba-Żabski

piątek, 25 sierpnia 2017

Stary Lwów i Nowy Jork kontra nacjonaliści z topornej monokultury

   Ile nacji i religii żyło pospołu w przedwojennym Wilnie i Lwowie? Naprawdę trudno policzyć, choć miasta te były w większości polskie. Prócz naszych rodaków na pewno Litwini, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Karaimowie, Tatarzy, Niemcy, Austriacy, Mołdawianie, Łemkowie i Bojkowie. Mówimy o grupach liczonych w tysiącach i dziesiątkach tysięcy, osiadłych tam od stuleci. Konglomerat żywiołów, kultur, barw i smaków tworzący niepowtarzalny klimat: w tyglu metropolii gotowało się to wszystko i przewalało, wzbogacając się nawzajem i uzupełniając. Dziś to miasta jednolicie i państwowotwórczo litewskie i ukraińskie z niewielką polską mniejszością, tolerowaną bez przesadnego entuzjazmu. Jedynie stare mury mówią kilkudziesięcioma językami i kto ma dobre ucho - może się wsłuchać. Taki efekt przyniosło zderzenie metropolii z totalitaryzmami, a potem młodym i zazdrosnym państwem narodowym.
   Identyczny los spotkał Stambuł i Odessę, które przebogate i różnorodne żywioły niosły w sobie przez długie stulecia. Dziś nie ma praktycznie Greków w Stambule, a Żydów w Odessie, mimo, że dominują w każdym miejscowym kawale czy pikantniejszej opowieści. Radziecka władza w Odessie zadbała o jednolitość obywateli, następcy Ataturka to samo uczynili ze starą ottomańską stolicą. Paradoksalnie Grecy, którzy Konstantynopol założyli i zbudowali wschodniorzymskie imperium, nieporównanie lepiej przeżyli jego upadek i zdobycie miasta przez Seldżuków niż nacjonalistyczną rewolucję młodoturków. Nacjonalizm nienawidzi kosmopolitycznych metropolii, z cała pewnością z wzajemnością. W Stambule pracowicie eliminowano Greków, Żydów i Ormian, tych ostatnich dosłownie i ostatecznie. W naszej części świata były jeszcze Sarajewo, Dubrownik i Triest, w miniaturze oddające kulturowe bogactwo metropolii - przetrwały znakomicie zimną wojnę i Jugosławię Tity, nie przetrwały konwulsji nowoczesnej ideologii narodowej. Szczególnie na Bałkanach, przy tamtejszym kotle zmieszanych nacji i religii, musiała one przynieść piekło czystek; pomnóżmy nasz Wołyń przynajmniej przez pięć i uwzględnijmy, że działo się to na naszych oczach, o dzień jazdy od nas. Ten sam smak czegoś bardzo bliskiego, ale bezpowrotnie i beznadziejnie utraconego mają przedwojenne filmy i zdjęcia Lwowa oraz wczesne filmy Kusturicy o Sarajewie; robił je w latach osiemdziesiątych, a ogląda się je, jakby miały sto lat i więcej. Tej niezrównanej społecznej tkanki już nie ma i nie powróci.
   Kresowi Polacy byli przepełnieni tą dziwaczną materią kulturowego bogactwa i wielości, która kojarzy się nam ze Wschodem, acz powstać może wszędzie, jeśli tylko klimat pozwoli. Nam Hitler ze Stalinem zabrali to doświadczenie i przeżycie, czyniąc z Polski wzorcową monokulturę. Teraz, wraz z PiSem i narodowcami wchodzimy w następny etap: odczuwania z tego powodu intensywnego szczęścia. Swój pójdzie do swego po swoje, wszędzie identyczne pszennoburaczane facjaty i poczucie nieuchronnej satysfakcji, gdy wieczorem pokażą islamski zamach w telewizorze. Właśnie metropolia oraz zmieszanie starych i nowych kultur były na to niezawodnym lekarstwem, znacznie lepszym niż narzucona polityczna poprawność. Delikwent stykał się z tym od dziecka, nasiąkał, miał kolegów i przyjaciół w trzech albo czterech obrządkach i żadna bariera, ani przepaść się tego nie imała. Nikt sobie nawet nie wyobrażał, że można żyć w getcie sobowtórów i jeszcze się z tego radować.   
   Teraz zostaje nam Manhattan, żeby posmakować czegoś podobnego, który nie przypadkiem tak tkwi ością w gardle Trumpowi i jego fanom - tam trzy ulice to dziesięć kultur, kolorów, fryzur i smaków. Dlatego bin Laden uderzył w Wieże, a potem wspólnie płakali Czarni, Żydzi, Portorykanie i nasze białasy. Tam metropolia trwa, przynosi soczyste owoce, a nam daje możliwość przyjrzenia się z bliska, jak działa i wygląda to, co sami mieliśmy jeszcze niedawno na wschodnich rubieżach.  
   Czy na dobre uwierzymy, że obcowanie z sobowtórem to źródło największej rozkoszy? Polak to jednak chodząca sprzeczność: prócz ulubionych związków ze szwagrem, w większości z nas dominuje niepohamowana ciekawość świata, indywidualizm i przysłowiowe owsiki w siedzeniu. W nich upatruję najlepszej szczepionki na nacjonalistyczne miazmaty, obecnie pielęgnowane gdzie się da z niezrównaną nachalnością.
Paweł Kocięba-Żabski 

środa, 23 sierpnia 2017

U nich spisek przeciw Kaczyńskiemu, u nas chwilowo plaża

  Czy Kaczyński będzie trzymał prawicę w garści i komenderował nią przez następnych 20 lat? Tego życzy mu z serca twardy i najtwardszy elektorat oraz ci, którzy wszystko zawdzięczają matce-partii. Bez niej i samodzielnie nie osiągnęliby niczego, traktują więc naczelnika jednocześnie jako dar niebios i chodzącą gwarancję życiowego bezpieczeństwa i powodzenia. Oni są wierni bezwarunkowo, na nich Jarosław zawsze może liczyć. Inaczej rzecz się przedstawia z bardziej ambitnymi i samodzielnymi, którzy chcieliby w spokoju przez długie lata konsumować frukta i korzystać z apanaży, a tu naczelnik bez najmniejszej potrzeby otwiera nowe fronty i znajduje nowych wrogów, tak jakby starych mu brakowało. Dla nich Kaczyński jest figurą dwuznaczną, swoistym Światowidem - ma wielkie zasługi dla całego środowiska, ale nosi w sobie i pielęgnuje gen samozagłady, który nie pozwala nikomu spać spokojnie. Potrafi uprawiać politykę wyłącznie wojenno-rewolucyjną, w dużym napięciu i temperaturze. Bez niej szybko usycha i kapcanieje. Dlatego stracił na własne życzenie władzę w 2007, dlatego i dziś gra wysoko i ryzykownie, nie bacząc na komfort zaplecza. Boją się go jak diabeł święconej wody, nie podniosą otwartego buntu, nie stworzą żadnej frakcji, jednak knują cichaczem, bo woleliby u steru kogoś przewidywalnego i bardziej umiarkowanego. 
  Zachowanie Gowina podczas kryzysu sądowego nie pozostawiało wątpliwości: zdecydowanie lepiej czułby się on w koalicji z zachowawczym Dudą niż z wojowniczym prezesem. Nagle zniknął z horyzontu drugi wicepremier Morawiecki, który tuż przed wetami dwukrotnie odwiedzał Pałac. Do tego dochodzi zachowanie Kościoła, który zyskał zdecydowanie najwięcej i nie chce tego narażać na żaden szwank. Nie przypadkiem oprócz arcybiskupa Gądeckiego, weta Dudy wsparli nawet Hoser i Głódź, w episkopacie uważani za beton i twardą konserwę. Wsparli, bo tak odczytują interes swojej instytucji i własny. Nie chcą permanentnej rewolucji, bo trzeba w niej siedzieć na bagnetach i można wszystko utracić w jednej chwili.
  Taki jest sens emancypacji Dudy, który uwierzył, że te wszystkie żywioły będą się wokół niego ogniskować i stworzą szerszą bazę, niezbędną do reelekcji. Wszedł w to Kukiz, szukający miejsca dla siebie po fiasku ideologii antysystemowej, wchodzą właśnie narodowcy, liczący na miękki wjazd do mainstreamu pod opiekuńczymi skrzydłami prezydenta. Dlatego Ziemkiewicz z Cejrowskim zaczęli mocno powątpiewać w geniusz naczelnika i nie szczędzą mu kąśliwych wycieczek. Słowem menażeria nader rozmaita i z bardzo różnych bajek, ale z punktu widzenia naczelnika nie ma to żadnego znaczenia - liczy się fakt, że powstaje konkurencyjny ośrodek, którego od kilkunastu lat nie było. Niezawodnym testem będą jesienne projekty ustaw sądowych: jeżeli prezydent przedstawi projekty odbiegające od zamordystycznego strychulca Ziobry, wojna rozgorzeje na całego. Na razie wybrał do koordynacji prac wiceministra sprawiedliwości w rządzie Tuska, bardzo krytycznego wobec koncepcji Nowogrodzkiej. Dodatkowo wakacje w Juracie spędza z rodziną Szydłów, co daje do myślenia po niedawnych podwójnych orędziach - najwyraźniej premier po ostatnich plotkach o własnej dymisji słusznie uznała, że lepiej się zaasekurować z tej strony. Dla Kaczyńskiego wielogodzinne rozhowory tej pary bez świadków-donosicieli to prawdziwy koszmar, którego się jeszcze dwa tygodnie temu absolutnie nie spodziewał. Swoją drogą wszystkie wersje o dymisji Szydło przyjmowały za pewnik, że zrezygnuje sama. Jeśli by się oparła, operacja staje się ryzykowna i trudno wykonalna.
  Jakie ma to znaczenie dla opozycji? Pole gry i manewru, które przed wetami praktycznie nie istniało, teraz rysuje się całkiem nieźle. Im bardziej prezydent zderzy się z naczelnikiem, tym dla nas lepiej.  Wiceminister Królikowski, który przygotować ma prezydenckie projekty, gwarantuje przynajmniej zderzenie z Ziobrą - pamiętajmy jednak, że Kaczyński podporządkowanie sądownictwa traktuje jako bezwzględny priorytet. To pole sporu jest dla niego kluczowe i nie do odpuszczenia. Po stronie opozycyjnej potrzebni są teraz inteligentni rozgrywający, którzy nie rezygnując z pryncypiów państwa prawnego, potrafiliby prowadzić z prezydentem umiejętny dialog. Mieliśmy do czynienia z zabójczym monolitem, pojawiło się istotne pęknięcie, trzeba nad nim umiejętnie pracować.
  Teraz doskonale widać, czego zabrakło po lipcowej fali protestów - symbolicznego choćby zjednoczenia opozycji, powołania wspólnej reprezentacji w perspektywie wyborów samorządowych. Emancypacja Dudy  ma bowiem też czarną stronę: już pozyskał Kukiza, mocno pracuje nad PSL-em - stosunek do prezydenta może opozycję różnicować, jeśli nawet nie rozbijać. Powinien mieć do czynienia z jednolitym głosem, wtedy punkt ciężkości przesunąłby się na stronę demokratyczną. Przy rozbiciu opozycji niebezpiecznie wchodzimy na pole gry przeciwnika: może wyłuskać chociażby PSL, który nawykły jest do zachowań obrotowych, a przecież jest przez PiS śmiertelnie zagrożony. Sytuacja się otwiera - można dużo zyskać albo sporo stracić.
Paweł Kocięba-Żabski

niedziela, 20 sierpnia 2017

W Europie powoli przeważa zdrowy egoizm - teraz dadzą nam popalić

   Tak jak w XIX wieku i później miliony Polaków trafiły do USA przy zaledwie tysiącach Czechów, Słowaków, Węgrów czy Rumunów, tak i teraz polskich pracowników delegowanych do krajów unijnych jest jedna czwarta wszystkich czyli prawie pół miliona. Tu dwie uwagi porządkujące: delegują polskie firmy, zaś miejsca delegowania to w przytłaczającej większości Niemcy i Francja. Skoro polskie firmy - najczęściej niewielkie - delegują, to składki ubezpieczeniowe trafiają do polskiego ZUSu, a podatki do naszego fiskusa. Pracownik zarabia więc minimum 9 euro na godzinę, przysparzając jednocześnie krajowi niebagatelnych korzyści. Teraz to się radykalnie zmieni, ponieważ, jak wiemy, PiS wypowiedział wspomnianym dwóm krajom otwartą wojnę. Niemcom za całokształt, Francuzom za caracale i widelce.
   Nasz ZUS dostaje z tytułu pracy delegowanych 9 miliardów rocznie; ile dostaje skarbówka łatwo policzyć, pomimo utajnienia danych. Korzyść narodowa i regionalna ma głębszy i poważniejszy charakter: odwieczna gastabeiterka uległa ucywilizowaniu, kres położono bezwzględnemu wyzyskowi w pracy na czarno, kraj pracownika korzysta na eksporcie siły roboczej. Porównując z praktykami przeszłości to prawdziwe eldorado. I co? Tak długo pisowscy mądrale prowokowali nieszczęście, aż skutecznie je na nas ściągnęli. Komisja Europejska, a z przywódców szczególnie prezydent Macron i kanclerz Merkel chcą takiej nowelizacji prawa pracy, które ograniczyłoby korzyści państw naszego regionu do minimum. Zmiana jest prosta i składa się z dwóch elementów: płaca przybysza ma być średnią miejscowego wynagrodzenia w miejsce płacy minimalnej, a składki zusowskie i podatki mają po roku (względnie dwóch) trafiać do kraju zatrudnienia. Dodatkowo miejscowa średnia wynagrodzenia to prawdziwa abrakadabra - wpływają na nią dziesiątki lokalnych rozporządzeń, umów zbiorowych i ustaw zgromadzeń regionalnych. Jeśli pracodawca popełni błąd w tej mierze, umowa staje się nieważna, a jego samego czekają surowe kary. Wnioski są jednoznaczne: korzyści, jakie czerpiemy z pracy delegowanych i ich osobiste dochody spadną dziesięciokrotnie.
   Długo nie docierała do nas prawda najprostsza z możliwych - pisowska nienawiść do Brukseli, zachodnich norm w ogólności, a Niemców w szczególności nie musi koniecznie oznaczać obcięcia środków pomocowych o połowę dziś, a polexitu jutro. Na to jeszcze chwilę poczekamy. Dziś będziemy bezlitośnie ogrywani w tych sprawach, nad którymi unijna jurysdykcja ma władzę, a które można rozstrzygnąć prostą decyzją komisarzy. Macron będzie w najbliższych dniach konsultował szczegóły nowelizacji ze środkowymi Europejczykami, a więc z Czechami, Słowakami, Rumunami, Bułgarami i Chorwatami. W tym gronie nie będzie jedynie Polaków i Węgrów. Pisowska dyplomacja nie kiwnęła palcem, aby lobbować w tej sprawie w Brukseli - czeka zapewne na jej koszmarne skutki, by jeszcze skuteczniej zohydzać Unię Polakom. Za tą decyzją pójdą nieuchronnie następne: sedno w tym, że za każdym razem w 90% uderzać będą w przedsiębiorcze i rzutkie polskie firmy i ich pracowników, a w pozostałe kraje Międzymorza jedynie śladowo. Nowelizacja forsowana przez Francję i Niemcy oznacza złamanie europejskiej solidarności między bogatym Zachodem a pracowicie nadrabiającym dystans Wschodem; nie miejmy złudzeń - solidarność krajów Międzymorza równie łatwo zostanie złamana. Jeśli ktoś pretenduje do roli lidera regionu, musi myśleć i działać z wyprzedzeniem, ze strategiczną klasą i perspektywą. Jeśli tego nie potrafi, względnie się Europą brzydzi, pozostanie do śmierci przegranym outsiderem.
   Dokładnie tak jak PiS sprezentował koniec kariery polskim pracownikom delegowanym, tak perspektywa funduszy unijnych 2020 radykalnie zmieni ich proporcje. Teraz Polska korzysta z 40% środków netto, jest głównym beneficjentem, była tez do niedawna liderem ich wykorzystania. Przy pisowskiej propagandzie i stylu prowadzenia dialogu nie obronimy swej pozycji - każdy pretekst będzie dobry, by lekceważącą Wspólnotę Warszawę uderzyć po kieszeni. "Suwerenne", dumne i blade decyzje obozu władzy w kwestii ustroju sądów powszechnych czy wycinki puszczy skończą się identycznie: nałożeniem wielomilionowych kar i rosnącymi stratami dla polskiego podatnika. PiS uzyska jeszcze wydajniejszą amunicję przeciwko Niemcom i Francuzom, a nasza obecność w Unii stanie pod potężnym znakiem zapytania.
   Europejska wspólnota wymaga elementarnego szacunku ze strony jej uczestników. Jeśli się nienawidzi i odrzuca jej fundamenty, nie ma najmniejszego sensu w niej trwać. Wszystkie szczegółowe interesy Polski i Polaków pozostają pochodną tego aksjomatu. Niczego nie przeforsujemy, niczego nie ugramy i niczego nie obronimy w UE przy obecnej polityce wiecznie obrażonych malkontentów. Nasz rząd stał się w europejskiej perspektywie dosłownie przeciwskuteczny. I o to Kaczyńskiemu strategicznie chodzi: im rodakom w Unii gorzej, tym dobrej zmianie lepiej. Co w zamian? Mamy Białoruś, Ukrainę, Mołdawię i Armenię - tak też można żyć i to przez długie pokolenia.
Paweł Kocięba-Żabski

piątek, 18 sierpnia 2017

Husaria nigdy nie była i nie będzie pisowska


   Czy nasza skrzydlata husaria pod Kircholmem, Kłuszynem czy Wiedniem była pisowska? Czy może bardziej pasowała do ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej? Czy do PiS-u in gremio zapisała się zdalnie cała młodzież akowska wychowana na romantyzmie i Conradzie? A co z tradycją PPSu i samego Piłsudskiego? Narodowo-katolicka prawica bierze to wszystko na sztandary jak leci i traktuje jak swoje, liberalnym demokratom łaskawie pozostawiając ruchy ekologiczne, feministyczne i praw człowieka. Czyni to absolutnym prawem kaduka, zwyczajnie kradnąc cudzą tradycję, dokonania i poświęcenie dla kraju. Sprawa jest bardzo poważna, bo dotyka sedna polskości, a więc polskiej duszy. Wedle prawicowej propagandy szczery Polak-katolik i patriota ścierać się musi z kosmopolitycznym bezpaństwowcem, ślepo zapatrzonym w zachodnie wzorce. Spróbujmy poddać ten schemat elementarnej analizie.
   PiS dawno już wkroczył w koleiny endeckie, jego romans z obozem narodowo-radykalnym nie jest żadnym przypadkiem, nie jest też koniunkturalny. Skoro tak, to prawdziwą i uczciwą tradycję PiSu tworzyć może Roman Dmowski ze swoim prorosyjskim lojalizmem, Narodowe Siły Zbrojne, ewentualnie Biali z Powstania Styczniowego. Reszta naszej tradycji do sposobu myślenia i działania PiSu kompletnie nie pasuje, głównie z tego powodu, że budowana ona była na romantycznym etosie inteligenckim, wolnościowym, demokratycznym i wyzwoleńczym, w sporej części socjalistycznym. Tacy byli w większości powstańcy styczniowi, taki był Piłsudski i jego towarzysze. Sam marszałek zmienił wyznanie na ewangelickie, a z hierarchią kościelną był na bakier przez całe życie, a  nawet po śmierci, włączając w to awanturę rozpętaną  wokół jego pochówku na Wawelu. Przed wojną endecy pozostawali w stanie totalnej opozycji, podczas wojny Armia Krajowa podporządkowana była w części podziemnemu parlamentowi, składającemu się z czterech stronnictw demokratycznych, ze znaczącym udziałem socjalistów i ludowców. Co do husarii jedno wiemy na pewno: składała się ze szlachciców dumnych ze swojej wolności, narodowości polskiej, litewskiej, ruskiej i ormiańskiej, wyznania katolickiego, prawosławnego, unickiego i ewangelickiego. Nic ona nie ma wspólnego z narodową demokracją, budującą się pod koniec XIX w. w oparciu o wiejskich proboszczów i dogodny wtedy schemat Polaka-katolika.
   Tradycja jagiellońska wymuszała bardzo szerokie i inkluzywne traktowanie polskości, pojmowanej obywatelsko, nie według wąskiego kryterium narodowego czy konfesyjnego. W wieku XVI w sejmie przez dziesięciolecia dominowali posłowie różnowierczy, wybierani zresztą przez katolickich w większości wyborców. Zmiana tego stanu rzeczy, zaprzęganie państwa do wojny religijnej i skrajna nietolerancja były jedną z przyczyn upadku I Rzeczypospolitej. Nieszczęsna endecka kalka Polaka-katolika służyła dobrze sto dwadzieścia lat temu walce z rusyfikacją i germanizacją, z całą zaś pewnością nie nadaje się dla wolnego narodu, który chce oddziaływać i być atrakcyjny na zewnątrz.   
   Uporczywa i nachalna propaganda, uprawiana do tej pory przez PiS, korwinowców, narodowców i medialne imperium Rydzyka, wkracza w tej chwili do szkół ze stemplem oficjalnej wykładni państwa - ma być według strychulca katolicko-narodowego i w większości miejsc tak będzie. Dlatego niezbędna staje się dobra i mocna kontrnarracja, która nie dopuści do oddania pola; jeśli oni chcą o patriotyźmie, to my również, tylko bazując na dziesiątkach przykładów jaskrawo odróżniających go od nacjonalizmu. Jeśli chcą o wielkości państwa, to proszę bardzo - było przecież wielkie, gdy było wielonarodowe i tolerancyjne. Trzeba tu wykorzystywać wszystkie możliwe kanały od internetu po samokształcenie, choćby dlatego, że druga strona wspierana przez większość proboszczów już tę pracę wykonała. Liberalni demokraci, nie mówiąc już o lewicy, muszą się obudzić z długotrwałego letargu: jeśli Platforma docierała do wielkiej części narodu dzięki wdziękowi Tuska, ciepłej wodzie w kranie i unikaniu awantur za wszelką cenę, to ten czas się definitywnie skończył. Teraz jaskrawo widać potrzebę pracy ideowej prowadzonej na różnych poziomach i w różnych środowiskach, w zgodzie ze starą tradycją pracy organicznej. Wychodzi na to, że wszyscy po trosze liczyliśmy, że społeczna edukacja dokona się sama, skoro wchodzimy do Europy, przejmujemy jej kulturę i swobodnie podróżujemy. To było tylko naiwne złudzenie, a w Polsce przeważa pisowskie podejście do Unii - maksymalnie wydoić, na każdym kroku podkreślając jej obcość ideową i kulturową.  
   Kaczyński uważa, że znalazł patent na polską duszę, że już ją posiadł na zawsze i od tej pory naród będzie ulegał jego narracji, sloganom i wyobrażeniom. Sedno w tym, aby się pomylił, przecenił możliwości swoje i swojej partii. Będzie to wymagało ogromnego wysiłku, od którego całkowicie odwykliśmy, raczej unikając myślących inaczej i dobrze się czując w swoich enklawach. Społeczeństwo obywatelskie zorganizowane w NGOsach musi mieć świadomość tej perspektywy: albo skutecznie dotrzemy do większości Polaków albo pisowska monokultura zlikwiduje te organizacje, odcinając od finansowania i codziennie utrudniając życie. Partie muszą rozpocząć pracę ideową, porównywalną z przedwojennym wysiłkiem PPS (samokształcenie, uniwersytety robotnicze, spółdzielnie), naturalnie przełożoną na dzisiejsze realia i technologie. Wtedy przynajmniej nie oddamy pola.
   Czy nasz poczciwy Janusz wychylający puszkowe piwko w podkoszulku drugiej świeżości musi koniecznie być pisiorem? Czy polski lud, który zawsze budził moją żywiołową sympatię, już na zawsze padnie ofiarą trucizny naczelnika? Pozostaje faktem, że Kaczyński rozmyślnie i z premedytacją, do tego codziennie i gruntownie sięga do czarnej strony tego ludu, bezlitośnie eksploatuje jego lęki, kompleksy i utrwalone stereotypy. Jednocześnie pogardza nim szczerze i traktuje czysto instrumentalnie, jak wszystko pozostałe zresztą, z religią katolicką na czele. Pamiętna odruchowa szczerość Kurskiego w telewizyjnym studiu, że ciemny lud to kupi, tłumaczy ten mechanizm najlepiej jak można. Biskupi wspomagając krucjatę Kaczyńskiego pokazują kluczową wspólnotę interesu: lud boży tak ma wyglądać i być przez to znakomicie i wygodnie sterowalny. Stąd podrzucani nieustannie w charakterze zgniłego jaja uchodźcy-terroryści, źli i złowrodzy Niemcy, pedalsko-lesbijska Europa, wypasione i egoistyczne elity, a naprzeciwko tego amalgamatu nasi sielscy i anielscy katolicy, krew z krwi i kość z kości.
   Ciśnie się na usta pytanie, co druga strona politycznego sporu ma wąsatemu Januszowi w klapkach do zaoferowania. Jeśli w Polsce, jako pierwszym kraju cywilizowanej Europy doszło do zagłady opinii publicznej jako mechanizmu wspólnego, narodowego, o charakterze kulturowego barometru i moralnego regulatora, to staje się jasne, że funkcjonują i przesądzają o naszych wyborach dwa zamknięte obiegi komunikacji i wartości, w sposób doskonały od siebie izolowane. Skoro tak, to zgodzimy się chyba, że Januszów i wszelkie zbliżone żywioły zassał bez reszty obieg Kaczyńskiego. To, że traktują tych ludzi jak wyborcze mięso i eksploatują dla umocnienia swojej władzy, nie ma niestety żadnego znaczenia. Mają dla nich przekazy dnia, dostarczają propagandową strawę i dzień po dniu eksploatują czarną stronę naszej narodowej duszy. Trudno powiedzieć, co jest gorsze i bardziej niebezpieczne dla naszej przyszłości: powstanie i okrzepnięcie dwóch plemion, czy fakt, że to pisowskie plemię dzierży ludowy rząd dusz.
   Kaczyński nauczył się tej szatańskiej sztuki dość późno, ledwie kilkanaście lat temu. Wcześniej powiadał, że najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski wiedzie przez ZChN, pozostawał klasycznym inteligentem, choć skłóconym z mainstreamem i lewicowym salonem. Mądrzy ludzie wytłumaczyli mu, że elitarny konserwatywny republikanizm spotyka się po stronie elektoratu ze zbiorem tragicznie i niezmiennie pustym; pozostaje więc politycznym fantazmatem pozbawionym realnej siły. Wtedy to Kaczyńscy, wychowani na socjalistycznym Żoliborzu Kuronia, stali się nagle bogobojni i nacjonalistyczni. Wtedy ojciec dyrektor stał się znienacka głównym politycznym partnerem i kooperantem, mimo, że on sam nie miał złudzeń co do "czarownicy", jej męża, a przede wszystkim szwagra. Skoro Kaczyńscy wykonali ten podejrzany intelektualny wysiłek, skoro sczepili się z narodem w fałszywej komunii, pojawia się, wręcz narzuca oczekiwanie wobec drugiej strony barykady. Jaką na to mamy odpowiedź i czy nasi liderzy w ogóle zajmują sobie tym głowę?
Wracając do naszych Januszów (zgrabnie opisywanych w naszej części świata przez Ziemowita Szczerka) - Kaczyński w oczywisty sposób zwodzi ich i oszukuje, prowadząc do politycznej i egzystencjalnej katastrofy. Dziennikarze są tą grupą, która wielokrotnie obnażała mechanizm pogardy wobec własnego zaplecza, typowy dla pisowskich macherów. W dzisiejszych czasach niestety dziennikarze nawet mainstreamowych i popularnych mediów należą do elity i co gorsza wyłącznie do niej trafiają. Nasz Macron, gdyby miał się wreszcie pojawić, miałby jedno główne zadanie: uświadomić jak największej części naszego ludu, że jest cynicznie oszukiwany, wykorzystywany i wodzony na manowce. Gdyby Tusk nie był tak leniwy i cyniczny, mógłby to zrobić, bo ma ten rodzaj charyzmy i silnego kontaktu z wyborcą. Takie jest naczelne zadanie naszego nieistniejącego Macrona.
   Jeśli on nie istnieje, względnie nie zdąży objawić się do najbliższych wyborów, nakłada to na nas wszystkich dodatkowe, a niespodziewane obowiązki. Najlepiej nazwała je posłanka Gasiuk-Pihowicz na pierwszym wielkim wiecu "sądowym": musimy zapomnieć o wielkopańskiej i wielkomiejskiej pysze i każdy, literalnie każdy musi przekonać jednego Janusza, każdy swego. Z prostej statystyki wyborczej wynika, że każdy z nas ma takich przynajmniej dwóch. Zróbmy to po to, aby wykonać pracę, którą Kaczyński wykonał już jakiś czas temu, ale w drugą stronę. Jeśli on eksploatuje z uporem czarną stronę, my popracujmy nad jasną. Ona w każdym naszym Januszu jest i to mocniejsza niż się politycznym macherom wydaje.
Paweł Kocięba-Żabski

środa, 16 sierpnia 2017

Kaczyński szarżuje na Berlin wspólnie z Armią Czerwoną

   Zachodzimy często w głowę, dlaczego Kaczyński toleruje niebezpieczne związki Macierewicza i totalną demolkę, jakiej poddaje armię. Niezłym wytłumaczeniem służy antygermańska krucjata, jaką naczelnik ogłosił na zjeździe w Przysusze, a teraz twórczo rozwijają prawicowi publicyści i eksperci od siedmiu boleści. Prezes całkowicie odpuścił walkę o wrak Tupolewa, Waszczykowskiemu kazał wysyłać do Moskwy miękkie i pojednawcze sygnały - PiS skorzystał też ogromnie na aferze podsłuchowej, która coraz wyraźniej zdradza rosyjski ślad. Szarżując teraz na Berlin wspólnie z Macierewiczem wpisuje się w putinowską politykę wobec Europy, jak się wydaje całkiem świadomie. Odwrócenie sojuszy wygląda na sen wariata, ale pisowska linia tak właśnie od przejęcia władzy wygląda. Mądrzy ludzie twierdzą, że to wyłącznie gra na użytek wewnętrzny, mobilizowanie elektoratu, pognębianie Dudy i spychanie opozycji do defensywy, jednak właśnie szersze spojrzenie na duet Jarosław-Antoni wskazuje na co innego.
   Niezwykle kompetentne wyliczenia 40 miliardów USD za samą Warszawę i 6 bilionów za całokształt weszły już do publicznego krwioobiegu. Mają uzasadniać bezwarunkowość unijnych środków, których przecież Berlin jest głównym płatnikiem. Jednym słowem my łamiemy wszelkie unijne standardy, a wy niemiaszki płaćcie, bo i tak się należy za wojenne straty. Koncept fantastyczny, Putin tańczy z radości wokół car-puszki, tylko kto te roszczenia potraktuje poważnie? Z pewnością Kreml, który robiąc z Niemcami doskonałe interesy szybko oświadczy, że swoje reparacje odstąpi za godziwą biznesową rekompensatę. Czechy i Słowacja uciekają jak mogą najdalej od Warszawy: ostatnio skwapliwie przyjęły zaproszenie Macrona na spotkanie z państwami regionu bez Polski. Jeśli rysuje się w tej zabawie jakikolwiek sens i spójność, to cytując Tuska - pisane cyrylicą. Putinowska dyplomacja wita z entuzjazmem wszystkie narodowe egoizmy rozsadzające europejską solidarność, a służby szczodrze je sponsorują. W Polsce jak się wydaje nie muszą.
   Jaki to wszystko ma sens z polskiego punktu widzenia? 40% naszego eksportu idzie do Niemiec, cała nasza koniunktura wprost zależy od potęgi zachodniego sąsiada. To od lat najważniejszy sojusznik polityczny Warszawy, Merkel promuje polskie interesy w Europie jak walec, najczęściej dyskretnie i bez rozgłosu. No, ale załatwiła robotę Tuskowi i to jest powód, aby z Putinem zdobywać Berlin: jakby to żałośnie nie brzmiało, brakuje innego wytłumaczenia. Gdyby Kaczyński chciał przejąć regionalne dzienniki Passauera i uderzyć w niemieckich inwestorów, jedną nogą wychodzi z Unii. Nie jestem w stanie tłumaczyć, co Polska ma do stracenia przy podobnym scenariuszu, bo wie to każde dziecko - wszystko z niepodległością włącznie. Trudno wniknąć w duszę naczelnika, ale chyba bawi się on dynamitem, wierząc głęboko, że nigdy nie wybuchnie.
Twarda antyniemiecka linia przysporzy PiSowi poparcia w kraju, ale wyłącznie na krótką i bardzo krótką metę, bo to karta zgrana, wielokrotnie już używana w potrzebie. Niemcy dołączą więc na chwilę do uchodźców i islamskich terrorystów w naszym ludowym imaginarium potworów.  Politycznie wpędza nas to w całkowitą izolację, co widać najlepiej po naszych sąsiadach. Próba rozgrywania antyniemieckiej karty z Trumpem skończy się śmiechem, bo waga zawodnika się nie zgadza tak o trzy czwarte. Aż trudno uwierzyć, że narażamy gospodarkę i fundujemy sobie tradycyjnie kompletne osamotnienie w stu procentach na własne życzenie. Nie mamy w tym żadnego krótko- ani długofalowego interesu - nasz interes to polityczna przyjaźń i ścisła ekonomiczna współpraca z Berlinem, najsilniejszym i najsolidniejszym graczem Unii.
Co do sześciu bilionów i czterdziestu czterech miliardów: proszę bardzo, wychodzimy z Unii, dostajemy reparacje, ale oddajemy Wrocław, Gdańsk i Szczecin. Nie pasuje? Na tym właśnie polega bezsens snucia awanturniczych scenariuszy między Rosją a Niemcami. To, co mamy, graniczy z cudem, zważywszy ostatnich trzysta lat. Kaczyńskiego to parzy, najlepiej by było, aby stał się to jego prywatny problem.
Paweł Kocięba-Żabski   

niedziela, 13 sierpnia 2017

Pod Macierewiczem Wojsko Polskie staje się całkowicie teoretyczne

   Przyglądając się sytuacji w wojsku średnio bystry obserwator dochodzi do przekonania, że zarzuty o ruską krecią robotę, jaką wykonywać miałby Macierewicz, są absolutnie chybione. Żaden szanujący się agent, choćby z powodu asekuracji i dbałości o własne bezpieczeństwo, nie zrobiłby podobnego spustoszenia w tak krótkim czasie. No chyba, że Antoni to agent wszechczasów, o którym pisane będą specjalne podręczniki. Godna podziwu jest wszechstronność jego roboty, która sięga od paraliżowania struktury dowodzenia poprzez wypchnięcie z wojsk operacyjnych najbardziej doświadczonych oficerów po zablokowanie dopływu nowoczesnego sprzętu bojowego, przede wszystkim czołgów, okrętów i helikopterów.
   Konsekwentne odcinanie prezydenta od podstawowych informacji o stanie armii wielu obserwatorów kładzie na karb paranoicznej i megalomańskiej osobowości ministra wojny: wedle tej interpretacji kokosi się on we własnym królestwie, zazdrośnie strzegąc go przed innymi. Sęk w tym, że w razie konfliktu zbrojnego czy choćby misji w ramach NATO minister w ogóle znika jak kamfora - polska konstytucja i polski system obronny dają tu wszelkie kompetencje prezydentowi, który współdziałać ma jedynie z premierem, rządem jako całością oraz sztabem generalnym.  
   Odpowiedzialność jednoosobowa skupia się w tym momencie na prezydencie: z tego punktu widzenia zachowanie Macierewicza, jego bojkotowanie i marginalizowanie Biura Bezpieczeństwa Narodowego to sabotaż najczystszej wody i najgrubszego kalibru. W razie gwałtownej potrzeby nasz system kierowania walką byłby całkowicie sparaliżowany. Usilna praca Antoniego to jedno, a fikcyjność osoby premiera to drugie. Procedury nie przewidują bowiem, by w godzinie W szeregowy poseł siedział premierowi na kolanach. Procedury kryzysowe traktują prezydenta i premiera jako kluczowych, pełnowartościowych i samodzielnych graczy, w razie potrzeby odpowiednio ukrytych z dala od szeregowego posła. Ministra obrony nie ma w nich w ogóle, jego rola ogranicza się do koordynacji w czasie pokoju.
   Macierewicz powoduje więc podstawową dysfunkcjonalność kierowania armią w chwili kryzysu. Niezależnie od tego wypchnął z wojska najcenniejszych i najbardziej doświadczonych oficerów sztabowych i operacyjnych, by na ich miejsce mianować swoich pupili, awansowanych pospiesznie, bez składu i ładu. Normą stały się przyspieszone weekendowe kursy generalskie dla wybranych, wypisz wymaluj jak po stalinowskich czystkach. To nie koniec obrazu: poważna część pozostałej kadry została zabrana do powstającej obrony terytorialnej. Miarą trudności kadrowych, momentami groteskową, było nieobsadzanie miesiącami kluczowych attaszatów w natowskich stolicach.
   Modernizacja techniczna armii postępowała zbyt wolno w poprzedniej kadencji parlamentu. Teraz zamarła w ogóle i to w sposób charakterystyczny: minister i jego zastępcy ogłaszają mocarstwowe plany na przyszłą dekadę, po czym zapada głucha cisza. I tak najnowszy Przegląd Strategiczny zakłada intensywne remonty 50-letnich okrętów podwodnych Kobben w oparciu o części jednego z nich, likwidację fregat i korwet, modernizowanie archaicznych czołgów T72 i przedłużenie do 2021 roku resursów dla maksymalnie wyeksploatowanych helikopterów Mi14. Te ostatnie powinny być złomowane już teraz, ale pamiętamy, jak skończył się przetarg na Caracale.
   Wygląda na to, że identycznie zakończy się plan użycia najnowocześniejszych Patriotów w systemie obrony przeciwrakietowej Wisła. Wiceminister Kownacki, specjalista od polsko-francuskich widelców żąda od Amerykanów przekazania całej najnowszej technologii rakietowego pola walki - od tego uzależnia zakup systemu. Po pierwsze istotna część technologii stanowi własność koncernów, z którymi trzeba osobno i żmudnie negocjować, po drugie zaufanie USA do Macierewicza jest delikatnie mówiąc ograniczone. Przy okazji wizyty Trumpa pojawiła się ogólna deklaracja intencji, którą Antoni natychmiast się pochwalił. Nieprzypadkowo nie zawierała żadnych konkretów.
  Zachodzę w głowę, co o tym wszystkim myśli Kaczyński, który sam siebie uważa za największego z patriotów. Zapewne popiera czystkę w wojsku, bo trzeba usunąć platformerskie i komorowskie złogi, a nasze bezpieczeństwo zawierza sytuacji ogólnej. Nie daj Boże, żeby się pomylił.
Paweł Kocięba-Żabski

środa, 9 sierpnia 2017

Duda uderza wreszcie w Macierewicza, a my róbmy swoje

   Stało się to, na co po cichu liczyliśmy: bunt Dudy konsekwentnie postępuje, ogniskując się teraz w miejscu newralgicznym - resorcie Macierewicza. Antoni przez półtora roku świadomie i z premedytacją poniżał BBN i prezydenta osobiście, całkowicie odcinając go od podstawowych informacji i zakazując generałom i niższym oficerom jakichkolwiek kontaktów z jego kancelarią. Generał Kraszewski, odpowiedzialny w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego za kontakty z armią, najpierw został przez Macierewicza przedstawiony do awansu, by po chwili za jego sprawą stracić dostęp do informacji niejawnych, czyli w wojsku de facto wszystkich istotnych. Było jasne, że za postępowaniem kontrwywiadu w jego sprawie stoi osobiście minister wojny, a sam generał stanowi tylko narzędzie do uderzenia w Dudę. Prezydent próbował rozegrać kartę generalskich nominacji już w zeszłym roku, jednak szybko uległ: zostały one jedynie przesunięte o dwa tygodnie z 11 listopada na Dzień Podchorążych.
   Tym razem Duda przestał żartować i uderzył Macierewicza mocno w splot słoneczny. Odsunięcie w bliżej nieokreśloną przyszłość 46 nominacji generalskich i admiralskich nastąpiło w momencie oczywistego kryzysu systemu dowodzenia - Macierewicz wcześniej wypchnął z wojska prawie pięćdziesięciu generałów i ponad trzystu pułkowników, w tym wszystkich kluczowych, jak szef sztabu generalnego, dowódca wojsk operacyjnych czy szef zaopatrzenia, decydujący o zakupach sprzętu. Sytuacja fastrygowanej przez ministra prowizorki staje się groźna dla kraju, rzecz wymaga natychmiastowej interwencji premier, a tak naprawdę posła Kaczyńskiego. Znając charakter Antoniego, konflikt będzie postępował i rozwijał się w najlepsze, naturalnie na oczach dowództwa NATO.
   Dla opozycji to ostatni moment, aby inteligentnie wykorzystać pęknięcie w obozie dobrej zmiany. Duda będzie teraz grillowany na wszelkie możliwe sposoby, a wiemy, że jego samodzielność jest krucha i bardzo świeżej daty. Prezydencki projekt ustaw sądowych powinien być wypracowany wspólnie z prawniczymi samorządami i stowarzyszeniami, najlepiej gdyby był radykalny w konkretnych rozwiązaniach (demokratyzacja KRS, koncentracja postępowania, usprawnienie apelacji, odciążenie sędziów od mitręgi biurokratycznej), natomiast nie łamał Konstytucji i nie oddawał wszechwładzy Ziobrze. Gdyby projekt prezydencki był przyzwoity, daje to opozycji poważne pole do manewru, łącznie z poparciem części czy nawet większości rozwiązań. PiS zmuszony do obalania reformatorskich zapisów prezydenta, jednego po drugim i w świetle kamer, to sytuacja, jakiej w Polsce jeszcze nie było.
   Opozycja musi działać wspólnie, w naturalny sposób kontynuując ideę lipcowych świetlnych protestów. Na wagę złota jest inicjatywa porozumiewawcza Ogólnopolskiego Strajku Kobiet Marty Lempart: nazywa się Koalicja Prodemokratyczna, powstała bezpośrednio po protestach, a skupia przedstawicieli ruchów społecznych, partii parlamentarnych i pozaparlamentarnych. Trzeba na to chuchać i dmuchać, tym bardziej, że celem długofalowym Koalicji jest wypracowanie minimum programowego przyszłej wspólnej listy. Doskonale, że inicjatywa zjednoczeniowa nie wyszła od dużych partii, bo mogłaby się spotkać z nieufnością strony społecznej. Nic nie stoi na przeszkodzie, by stanowisko wypracowane w sprawie sądów było publicznie prezentowane już jako wspólne i koalicyjne. Wzmocniłoby to mandat partii sejmowych, uspołeczniło cały proces i stworzyło szansę na wciągnięcie do antypisowskiej roboty środowisk niechętnych choćby Platformie czy partiom generalnie. 
   Kluczem jest wspólna praca i wspólne działanie - jeśli koalicja okrzepnie w boju, może stać się w przyszłości naszym wyborczym walcem. Zachowanie Dudy stanowi tu istotną część rozgrywki. Pisowski monolit stanowił do tej pory właśnie ich walec, który miażdżył wszystko i zniechęcał do oporu. Sytuacja w Pałacu otwiera polityczną przestrzeń dla inteligentnych liderów.
Paweł Kocięba-Żabski

niedziela, 6 sierpnia 2017

Czego naprawdę potrzebują nasze sądy - test dla prezydenta

   Zapanowała sierpniowa cisza przed burzą, więc warto ją wykorzystać do przydatnego ćwiczenia umysłowego: podpowiedzi dla prezydenta co do treści projektów ustaw o KRS, Sądzie Najwyższym, a przede wszystkim ewentualnej nowelizacji ziobrowej ustawy o sądach powszechnych. Im więcej sensownych pomysłów reformatorskich znajdzie się w tych projektach, tym trudniej będzie PiSowi wymazywać je gumką i zastępować prostym podporządkowaniem wszystkiego i wszystkich wszechwładnemu ministrowi sprawiedliwości. Zmiany powinny w pierwszej kolejności koncentrować się na usprawnieniu i przyspieszeniu postępowania oraz rozbijaniu lokalnych klik towarzysko-decyzyjnych, bo tego dotyczy gros pretensji ludzi do naszego sądownictwa.
   Odciążenie sądów, zdjęcie z ich barków kłopotliwej drobnicy, która stanowi większość z 15 milionów spraw wpływających rocznie - w tym miejscu absolutnie sensowny jest postulat powołania sędziów pokoju spośród obywateli o wykształceniu prawniczym, wyłanianych w wyborach samorządowych. Instytucja ta sprawdziła się w wielu krajach, demokratyzuje wymiar sprawiedliwości i zbliża go do ludzi. Przyjąć też należy zasadę, że sędzia ma przede wszystkim sądzić - całą mitręgą biurokratyczną powinni zajmować się jego asystenci. W tej chwili blokują i opóźniają bieg spraw wakaty, które Ziobro trzyma w zamrażalniku, czekając na "swoich" asesorów. Jest ich już ponad 700, czyli prawie jedna dziesiąta wszystkich stanowisk sędziowskich. Do tego dochodzi 250 sędziów oddelegowanych do ministerstwa, którzy również blokują etaty.
   Koncentracja postępowania, przyjęcie zasady ciągłości procesu - obecnie normą są rozprawy odbywane co kilka miesięcy, co odbiera motywację do pracy zarówno stronom, jak i samemu sędziemu. Wszyscy godzą się z odwlekaniem sprawy i solidarną grą na czas. Cierpi na tym nieuchronność kary czy też rozstrzygnięcia, grupka stojących przed salą rozpraw jest najczęściej senna i znudzona. Przyjąć by można maksymalną granicę dwóch tygodni między rozprawami. Cześć spraw musiałaby w takim wariancie zaczekać, ale zdecydowanie lepsze to od stanu obecnego.
  Usprawnienie i przyspieszenie odwołań - w tej chwili powszechną praktyką jest uchylanie rozstrzygnięcia przez sąd okręgowy i zwracanie go do rejonu do ponownego rozpatrzenia. To podstawowe źródło "tasiemców", postępowań ciągnących się przez 10 lat i dłużej w wyniku krążenia między instancjami. Te sprawy służyły zresztą za wymowną ilustrację w antysądowej krucjacie Ziobry. Zdecydowana większość z nich powinna być rozstrzygnięta od razu przez sąd okręgowy po przeprowadzeniu częściowego postępowania dowodowego. Poprawiłoby to również dysproporcję między "frontowymi" sądami w rejonach a znacznie mniej obciążonymi sądami wyższych instancji.
   Demokratyzacja i usprawnienie działania KRS - wręczony prezydentowi projekt Justitii zawiera znakomite i radykalne rozwiązanie: 9 z 15 jej członków byłoby wybieranych w rejonach przez wszystkich sędziów. To prawidłowa proporcja, zważywszy, że ogromna większość problemów dokuczliwych dla społeczeństwa koncentruje się właśnie na najniższym szczeblu.
   Należy poprzeć również ideę izby dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, wspólnej dla wszystkich zawodów prawniczych - z jedną zasadniczą poprawką. To nie omnipotentny minister winien decydować o jej składzie, tylko sprawne i szybkie w działaniu samorządy i stowarzyszenia prawnicze. O przydzielaniu spraw powinno decydować losowanie. To ważna rzecz, bo nic gorszego nie ma od sędziowskiej bezkarności w razie ewidentnych przewinień. Środowiskowa solidarność w tej mierze przyjmowana jest jak najgorzej; odbiera zaufanie i autorytet całemu wymiarowi sprawiedliwości.
   Jest absolutnie kluczowe, aby jesienna batalia o niezależność i niezawisłość nie toczyła się w schemacie "szeryf-reformator Ziobro kontra status quo ante", a więc żeby było, tak jak było. Prezydent ma tu znakomite pole do popisu, bo może przeciągnąć część prawicowej publiczności na rzecz sensownych i przemyślanych rozwiązań.
Paweł Kocięba-Żabski      

wtorek, 1 sierpnia 2017

Żywioł popłynie własną drogą, ale lista musi być jedna

   Tkwimy w tej chwili w stanie zawieszenia, który zapewne potrwa do połowy września. Stan to chybotliwy i nieprzyjemny, bo składa się z samych znaków zapytania. Co będzie ze świetlistym ruchem społecznym, który się nagle narodził? Czy dotrwa do pierwszych chłodów? Czy Andrzej Duda wytrzyma presję i wrogie pomruki twardego elektoratu? Prezes w 4-godzinnym wywiadzie dla TV Trwam zapowiedział na jesień krucjatę przeciwko sądom, mediom i Brukseli - nie oddadzą więc ani guzika, prezydent popełnił błąd, ale dostanie drugą szansę, aby się poprawić. Sygnały z Pałacu dochodzą również dziwaczne, bo okazuje się, że decyzję o wetach Duda podjął w absolutnej tajemnicy przed współpracownikami, obawiając się najwyraźniej przecieku. Podjął ją w ostatniej chwili, co jeszcze raz w fatalnym świetle stawia psychologiczne kwalifikacje naczelnika. Miał on wygraną w ręku, a wypuścił ją przekonany, że powtórzy się scenariusz z Trybunałem Konstytucyjnym. Nie powtórzył się, bo Duda wyciągnął wnioski z własnych upokorzeń.
   Wynika z tego, że decydujący wpływ na decyzję prezydenta miała żona, ojciec i dyskrecjonalne  działania biskupów. Szef kancelarii Szczerski do niedzielnego popołudnia puszczał przecieki o planowanym jednym podpisie i jednym odesłaniu do Trybunału Konstytucyjnego - grillowany po wetach przez Kaczyńskiego i Brudzińskiego przysięgał, że o niczym nie wiedział, a na Dudę "ma teraz wpływ jakiś inny ośrodek". Mogło to być ukartowane, jednak nie w tym towarzystwie. Urzędnicy prezydenta mają zbyt bliskie relacje z kierownictwem dobrej zmiany, które cenią zapewne wyżej niż lojalność wobec szefa: Szczerski z Kaczyńskim, a Dera z Ziobrą. Przeciek byłby murowany, a naczelnik na Nowogrodzkiej rzeczywiście był bliski apopleksji i "chodził po ścianach".   
   Jeśli Szczerski mówił szczerze, a na to wychodzi, narzuca się pytanie, co to za tajemniczy inny ośrodek? Wszyscy znający dobrze realia nie mają wątpliwości - Kraków i Częstochowa. Kraków, bo żona i ojciec, Częstochowa, bo jednoznaczny przekaz od biskupów. W pierwszej chwili nie rozumiałem steku bluzgów, jaki wylał się na pierwszą damę zaraz po wecie w prawicowej blogosferze. Najwyraźniej blogerzy-ultrasi wiedzą lepiej, co w trawie piszczy. Z ojcem sprawa jest bardziej złożona, bo dał się przecież poznać jako katolicki integrysta w duchu zdecydowanie przedsoborowym. Integrysta integrystą, a krakowski stosunek do sądów przeważył. Dużą rolę musiało też odegrać lekceważenie, jakie synowi okazywał na każdym kroku Kaczyński. To zawsze bardziej boli seniora niż juniora nawykłego do "father figure". Co do episkopatu, to sprawa została rozegrana klasycznie, jak w sanhedrynie: pasterze zachowali konsekwentnie milczenie pomimo wezwań KIKów, natomiast przesłali wyraźny sygnał po cichu. Po cóż na szwank wystawiać niezliczone frukta, jakie pisowska władza oferuje Kościołowi. W każdym razie abp Gądecki podziękował głowie państwa oficjalnie.
   Jeśli Kaczyński zrealizuje zapowiedź i pójdzie na ostro, zwarcie z prezydentem jest nieuchronne. W interesie naczelnika jest przeprowadzić je po cichu i wyłącznie w wąskim gronie. Łatwiej będzie wtedy złamać świeżą i nieokrzepłą jeszcze niezależność, łatwiej użyć autorytetu i szantażu "lojalnościowego", jak to obóz dobrej zmiany bardzo jest zagrożony, a wróg nie śpi i czyha. I odwrotnie, i w krótko - a na pewno w długofalowym interesie prezydenta jest spór z wodzem upublicznić i przenieść na płaszczyznę moralną i ideową - słowem nie dać się zabić po cichu. Oprócz samych projektów, Andrzej Duda powinien w specjalnym orędziu określić warunki brzegowe, na jakich ustawy podpisze: im mocniej i zręczniej je uzasadni, tym lepiej. Właściwe byłyby również prezydenckie poprawki do ustroju sądów powszechnych jako część pakietu do dyskusji; nie ulega wątpliwości przecież, że to co oburza przy Sądzie Najwyższym, w tej samej mierze oburzać musi przy sądach niższych szczebli. Naczelnika szlag trafi, ale ciernista jest droga niezależności i szacunku do samego siebie.
   Opozycji życzyć trzeba tylko jednego: żeby nie zmarnowała i nie zgubiła potężnego żywiołu świetlistych protestów. To święta prawda, że młodzi muszą zorganizować się sami: nie mają zaufania ani sympatii do PO i Nowoczesnej, mówią to otwarcie i mają do tego prawo. Przeżycie generacyjne to mocna rzecz, w pierwszej Solidarności dominowali trzydziestolatkowie. Jednak nasza ordynacja jest bezlitosna - duży bierze wielką premię pożerając doszczętnie małych i marginalizując średniaków. Lekcja obecnego parlamentu bije aż nadto po oczach. Wniosek nasuwa się sam: żywioł musi znaleźć swoje formy organizacyjne, być traktowany w pełni podmiotowo, a rzeczą doświadczonych polityków pozostaje zbudować wspólny obóz i wspólną listę. Im wcześniej się tę pracę wykona, im więcej akcji wspólnie przeprowadzi, tym większa pewność, że konstrukcja wytrzyma i nie trzaśnie tuż przed wyborami. Jeśli ten egzamin młodzi i starzy obleją, będą przez kolejne kadencje wegetować w pisowskim bantustanie dla prawdziwych Polaków.
Paweł Kocięba-Żabski