niedziela, 3 lutego 2019

CBA na tropie, CBA w środku interesu

  Obraz warszawskiej dzikiej, czy jak kto woli zbójeckiej reprywatyzacji nabiera z każdą chwilą nowych, zgoła nieoczekiwanych a ciekawych barw. Oto Jakub Rudnicki - główny oskarżony afery, a jednocześnie przez dekadę główny urzędnik ratusza kierujący obsługą reprywatyzacyjnych roszczeń - okazuje się wspólnie ze swoim  bratem Marcinem serdecznym i długoletnim przyjacielem Mariusza Kamińskiego, Macieja Wąsika i Ernesta Bejdy: odpowiednio ministra-koordynatora ds służb specjalnych, jego zastępcy i szefa CBA. Przyjaźń ta zaowocowała cotygodniowymi radosnymi balangami do tego stopnia udanymi, że minister-koordynator na czworakach całował się z bokserką Rudnickich. Połączyły ich ponadto wzajemne nomen omen ojcostwa chrzestne dzieci, do tego wspólny udział w niezliczonej liczbie wieczorów kawalerskich, wesel i chrzcin.
   Za warszawskiej prezydentury Lecha Kaczyńskiego przyjaciele ulokowali Jakuba Rudnickiego w ratuszu z jednym zasadniczym zadaniem: wyczyszczenia Srebrnej 16 ze wszelkich roszczeń spadkobierców. W owym czasie Ernest Bejda pracował w Srebrnej, więc można zgrabnie to ująć, że kolega miał wyrządzić dużą przysługę jemu i ... Jarosławowi Kaczyńskiemu. Bejda z Wąsikiem proponowali też Rudnickiemu ochronę służb za 30% łapówek z uzyskiwanych roszczeń, czemu ten po wahaniach odmówił. Wtedy klimat zdecydowanie się popsuł, a stara przyjaźń wbrew przysłowiu mocno wychłódła. Żeby ją ratować, już po odejściu z urzędu w roku 2016 Rudnicki został tajnym współpracownikiem CBA. Nie uratowało go to jednak przed rychłym aresztowaniem i procesem. Tak kończy się niestety najgorętsza nawet przyjaźń przy tak ostrej grze. Warto dodać, że Krzysztof Śledziewski - urzędnik ratusza, przez którego ręce przechodziła znakomita większość reprywatyzacyjnych spraw - był wieloletnim agentem ABW.
   Skąd wiemy to wszystko? Z relacji brata Rudnickiego Marcina, z grypsów wysyłanych przez Jakuba z aresztu oraz z zeznań rekina warszawskiej reprywatyzacji, mecenasa Roberta Nowaczyka przed komisją weryfikacyjną Jakiego. O samej zażyłości głównych bohaterów plotkowało zresztą pół Warszawy. Obraz całości jawi się w tej sytuacji tyleż ponury, co precyzyjnie odpowiadający warszawskim realiom sprzed wybuchu reprywatyzacyjnej afery. Szefowie CBA świetnie zdawali sobie sprawę ze skali procederu, chcieli nawet na nim zarobić, a katonami stali się dopiero w momencie pierwszej publikacji "Wyborczej", gdy stało się jasne, że to koniec złotego interesu. Wtedy bez wahania poświęcili przyjaciela, aresztując go i czyniąc głównym podejrzanym z uwagi na rekordowe, milionowe łapówki.
   Poboczny z pozoru wątek Krzysztofa Śledziewskiego jest nie mniej ciekawy: wskazuje jednoznacznie na to, że wszystkie służby naszego państwa były doskonale świadome roszczeniowego biznesu, przez długie lata nic w tej sprawie nie robiły, a nawet usiłowały na niej zarobić. Konstrukcja całości jawi się dość przerażająco: budżet Warszawy okradała czołówka palestry (Nowaczyk był dziekanem rady adwokackiej) przy milczącym udziale sędziów i pełnej, a interesownej bezczynności służb. Prawdziwa hańba domowa, uprawiana w sercu naszej stolicy na oczach przerażonych lokatorów.
   Podejście PiSu do sprawy nacechowane jest skrajną obłudą - przez lata Kamiński (w końcu wiceprzewodniczący partii) świetnie o wszystkim wiedział, ba, prowadził poprzez Rudnickiego prywatne reprywatyzacyjne gry, by na końcu, gdy przez dziennikarzy sprawa się rypła, wziąć się za aresztowania. Identyczną obłudą cechuje się komisja Jakiego, która nieprzypadkowo jak ognia unika wezwania na świadka Jakuba Rudnickiego. "Złodziejska" - jak krzyczą paski TVP Info - reprywatyzacja miała się równie znakomicie za rządów PiSu, jak i Platformy. Ot taki proceder ponad podziałami.
Paweł Kocięba-Żabski 

wtorek, 29 stycznia 2019

Zięć kuzyna topi wielkiego stratega

   PiS wymyślił w przekazie dnia, że rozmowy Kaczyńskiego z kuzynem i jego zięciem nagrane na Nowogrodzkiej, to kluczowy dowód na jego  uczciwość godną Katona (to Morawiecki), a przy tym niebywałą przezorność. Przezorność naszego geniusza strategii sprowadza się do tego, że Jarosław powiada do ukrytego w kieszeni mikrofonu: ja chcę zapłacić, ja zapłacę (kilka milionów), ja załatwiłem kredyt ze znacjonalizowanego banku itd, itp. Nie ma tu mowy przynajmniej o jakimś "my", nieco bardziej wskazanym, skoro istnieje przecież zarząd "Srebrnej" poddany rygorom prawa handlowego. Potem zdradza, że pożądany model inwestycji to 30 procent dochodów z dwóch wież płatne regularnie "Srebrnej" do końca świata i dzień dłużej, na wzór i podobieństwo niektórych przedsięwzięć ojca dyrektora. Pozostaje nadzieja, że to przejęzyczenie, bo chodziło raczej o 30% z zysku.
   Wszyscy wiedzieli, że Jarosław to niekontrolowany król Polski, demiurg i dyktator, precyzyjnie kontrolujący całą poddaną sobie rzeczywistość. Jak często w takich przypadkach bywa, wiedzieć teoretycznie to jedno, a usłyszeć na własne uszy poufne słowa wielkiego krokodyla to drugie i zupełnie inne przeżycie. Ileż w tym wszystkim pychy, ileż pancernego przekonania, że nikt nie podskoczy, a już na pewno nie austriacki zięć ciotecznego brata, który na dżentelmeńskie słowo pierwszego Polaka zabrnął w milionowe wydatki. Przez tę właśnie pychę Jarosława przegrał on rozgrywkę z austriackim biznesmenem. Umówili się na wykonanie roboty jak biznesmeni właśnie, zaufanie wzmacniał wspólny kuzyn i teść a tu klops, bo władze Warszawy zablokowały inwestycję. Każdy inny biznesmen, nawet taki od kiosku z warzywami, wyczułby, że niezapłacone zobowiązanie to potężna mina. Każdy, ale nie Kaczyński, który przywykł, że każdy sprzeciw tłumi się w zarodku. Styl biznesowy prezesa to oryginalne połączenie ojca chrzestnego z tanim warszawskim cwaniaczkiem: jakie koszta, ja przecież nie zawierałem żadnej umowy i co mi pan zrobi?
   Ileż w tym smaczku, że podobny pasztet wywinął Kaczyńskiemu zięć Grzegorza Jacka Tomaszewskiego, wielokrotnie barwnie przedstawiany w Uchu Prezesa. Tak się właśnie wychodzi na interesach z rodziną. Kaczyński pośliznął się na skórce od banana, bo z impetem wszedł na obce sobie terytorium, a w rodzinnych spółkach zatrudnił przecież kuzyna (w radzie nadzorczej), sekretarki, kierowców, Janinę Goss i małżeństwo Lipińskich. Najzwyklej w świecie nie było komu doradzić.
   Długofalowo bardziej istotny jest cios w wizerunek i autorytet prezesa, budowany przecież na osobistej nieposzlakowanej uczciwości, ascezie symbolizowanej przez brak konta oraz braku jakichkolwiek powiązań z biznesem czy lobbystami. Ten wizerunek wali się z hukiem, tym bardziej, że wdał się on w układy mafijne, bo rodzinne i skrywane, a oparte nie o żadne normalne umowy, tylko ustne zobowiązania. Inna rzecz, że prawdziwi ojcowie chrzestni szanowali swoje słowo.     Rujnacja ascetycznego i świętego obrazka słabo oddziała na twardy trzon pisowskiego obozu, natomiast wpłynie i to mocno na zachowania kilkunastoprocentowego środka sceny, który od czterech lat skłaniał się raczej ku PiSowi. Wyznawców nic nie ruszy, natomiast ludzie myślący wyciągną wnioski. Tak jak w przypadku ośmiorniczek mniej tu chodzi o skomplikowany konkret, a zdecydowanie bardziej o obraz prezesa, ręcznie zarządzającego miliardowym interesem zbudowanym na państwowym mieniu. Święci tego raczej nie robią.
Paweł Kocięba-Żabski