wtorek, 22 listopada 2016

Co łączy łagiewnicką intronizację i smoleńskie ekshumacje z reformą edukacji

Co więc może łączyć nałożenie na chrystusowe skronie polskiej korony, pięknie rozkręcające się smoleńskie ekshumacje i pisowską galopującą reformę oświaty? Wspólnych mianowników jest wiele, kluczowym jednak wydaje się niewiarygodny infantylizm wtórny, w jaki wpędzić nas chcą nasi nowi władcy; za sojusznika mają w tym zbożnym dziele dominującą część polskiego kościoła katolickiego, z konferencją plenarną episkopatu na czele. Infantylizm to rzecz dla rządzących znakomita - w Polsce od niepamiętnych czasów nadreprezentowana, jednak - jak się okazuje - ciągle o wiele za mało. Jeśli w tej chwili myślących po "dziecięcemu" jest - przyjmijmy roboczo - 30 procent, to władza wzorowo sprzężona z biskupami życzy sobie, by było ich przynajmniej stabilne 60; wtedy piecza doczesna i duchowa nad rodakami będzie wreszcie stabilna, a jej sprawowanie stanie się dla nowej narodowo-katolickiej elity prawdziwą i niewątpliwą przyjemnością. Jak udowodnił Trump, cyfrowe media jedynie ułatwiają i znacząco przyspieszają ideologiczną obróbkę materiału.
Bracia Grimm twórczo wyprzedzili tę śmiałą koncepcję, jednakże przeklęta germańska prostolinijność kazała im głównie straszyć (wtedy przede wszystkim dzieci) złem, wcielonym w baśniowe postaci i epatującym atmosferą grozy - przygotować to miało nieletnich na to, co zdominuje niebawem ich dorosłe życie. Nasi "grimmowcy" zdecydowanie preferują tradycję rosyjską: tam Kryłow z towarzyszami po mistrzowsku potrafili zarysować to co czarne i po manichejsku przeciwstawić mu słodycz prawdziwego dobra, najlepiej w postaci cara bądź carewicza.
Nasz episkopat jeszcze całkiem niedawno (konferencja episkopatu dwukrotnie się wtedy w tej kwestii wypowiadała, ostatnio w 2013) zgodnie i logicznie uznawał, że rosnące po parafiach ruchy intronizacyjne są szlachetne, lecz w szlachetności swej błądzą - wszak "katolicki" znaczy powszechny, Chrystus ze swej boskiej natury jest panem wszechświata i wszelkiego stworzenia, więc koronowanie go na władcę Polski, czy powiedzmy Bułgarii, przynosi Mu mimowolny uszczerbek, dość przy tym groteskowy. Przecież nawet wspomniane wyżej dziecko rozumie, że z dwóch stron granicy raczej nie powinni na siebie spoglądać dwaj koronowani Zbawiciele: jeden nasz polski, a drugi dla przykładu niemiecki. Jeszcze parę lat temu biskupi pozwalali nadgorliwym katolickim posłom wyżywać się w uznawaniu świętego Jana z Dukli (tego, co lewitując nad murami Lwowa odstraszył Tatarów) za patrona roku naszego parlamentu, jednak nie godzili się na operacje dotykające najgłębszego sedna chrześcijaństwa. Najdobitniej wyraził to arcybiskup Sławoj Leszek Głódź wobec posła Górskiego: "niech krawcy krają, murarze murują, a posłowie zajmują się swoją robotą, sprawy wiary pozostawiając fachowcom".
Na przełomie roku episkopat zmienił zdanie, posypał nawet głowę popiołem i uznał w niezrównanej pokorze wyższość "intronizacyjnego" ludu, słowem gorącej ludowej pobożności. Żeby było dobitniej aktu intronizacji dokonano w Łagiewnikach, jeszcze dekadę temu symbolu kościoła oświeconego, a rolę mistrza ceremonii złożono w ręce kardynała Dziwisza, niegdyś uważanego za jego filar, w kontrze do rydzykowego Torunia. Pamiętamy przecież pielgrzymki cudownie nawróconych Tuska ze Schetyną wraz z całym klubem do tegoż sanktuarium, gdy kamera z lubością pokazywała ich rozmodlone oblicza. O tempora, o mores...
Teraz kardynał w jedności z polskim prezydentem i rządem oddają tron polski Chrystusowi, On zaś na szczęście milczy.
Wielu niepotrzebnie pyta, skąd zaciekłość Naczelnika Państwa Jarosława w mordowaniu gimnazjów, które jeszcze dekadę wstecz bardzo mu się podobały. Przymusza on minister Annę Zalewską do sprintu po trupach, narażając swój obóz polityczny na narastający gniew środowiska, samorządów i rodziców. Dlaczego? Bo po reformie 7,5 tysiąca nowych dyrektorów zajmie się lepieniem nowego Polaka, a lepić go będą poprzez posłusznych już i zdyscyplinowanych nauczycieli, z wykorzystaniem nowych podręczników, napisanych wedle narodowo-katolickiego strychulca. Piszę "katolickiego", z pełną świadomością tego, co o podobnym mariażu tronu i ołtarza myśleć może papież Franciszek; bo co o tym myślą w niebie, prędko się nie dowiemy.
A skąd zaciekłość w absurdalnych ekshumacjach, stanowiących przecież w każdej religii głęboką profanację? Cezary Michalski twierdzi, że przyszły symboliczny pogrzeb smoleńskich męczenników posłuży jako akt założycielski nowej Polski. Może i tak, ale znając złośliwą przebiegłość Naczelnika Jarosława, chodzi również o pokazanie biskupom, kto będzie przyszłym koryfeuszem - teraz milczycie wobec świętokradztwa i tak już pozostanie, bo nigdy nie odważycie się na frontalną konfrontację z reprezentantem "suwerena". Nie trzeba dodawać, że nie za darmo - na razie widzimy, w jak obrzydliwy sposób korumpowane są rodziny ekshumowanych.
Oczyma duszy widzę już produkt tych ideologiczno-pedagogicznych operacji, nawet niekoniecznie przyodziany w mundurek OT Macierewicza - ot taki marsz narodowców pomnożony razy sto, prowadzony pewną i niezawodną ręką Wodza.

niedziela, 20 listopada 2016

Gospodarka gwałtownie hamuje, Morawiecki bajki opowiada, a Kaczyński po staremu biznesu tyleż nie rozumie, co nienawidzi

Rzeszowski kongres, mający zjednoczyć polski biznes z prezydentem Dudą i rządem PiS, obradował w atmosferze nieuchronnej dwuznaczności. Płynące ze złotych ust pierwszego wicepremiera (chyba się Gliński z Gowinem nie obrażą) wezwania "kochajmy się", okraszone "konstytucją", którą zawiesić on każe w każdym urzędzie skarbowym, zderzyły się bowiem z gwałtownym tąpnięciem drugiego półrocza (niecałe 2,5% wzrostu PKB wobec zakładanych w budżecie 3,8), a jeszcze bardziej z interpretacją tego zjawiska, którą Kaczyński ogłosił w rządowej telewizji na dwie godziny przed uroczystym otwarciem imprezy. Naczelnik nie przebierał w słowach: o słabiutki wynik oskarżył sabotażystów-prezesów prywatnych firm i ich kolegów-sabotażystów w samorządach. - Ci panowie - powiada - blokują inwestycje, bo liczą na powrót starego porządku, ale się go nie doczekają.
Ludzie przyjechali, żeby z pierwszej ręki dowiedzieć się czegoś o przyszłorocznych podatkach; usłyszeli jak zwykle farmazony dwóch figurantów, którzy jeszcze nie zostali poinstruowani, jak wyglądać będą konkrety.
Dwugłos Naczelnika i wicepremiera tym bardziej uderzał po uszach, że Morawiecki przyzwyczaił już publiczność do swej wątpliwej jakości poezji, a Kaczyński z Ziobrą trzymają się jednak konsekwentnie prozy. Wicepremier najpierw bajał o milionie polskich elektrycznych bolidów i przyszłej potędze naszych narodowych czeboli, potem wizje jego zwróciły się ku kumulacji oszczędności rodaków, którą pisiorska władza obróci w wielkie inwestycje, przyćmiewające przedwojenny COP z Gdynią Kwiatkowskiego. W międzyczasie premier Szydło przeprowadziła socjalne rozdawnictwo za ponad 150 mld licząc (lekko) do końca kadencji, a sam Morawiecki pracowicie kompromitował się kolejnymi prognozami wzrostu PKB, sprzężonego przecież bezpośrednio z przychodami budżetu: w maju zapewniał, że będzie 3,8, pod koniec lata pewne i pancerne 3,4, we wrześniu natomiast, że z całą pewnością będzie powyżej 3. Gdy się okazało, że w trzecim kwartale nie ma nawet 2,5, oświadczył, że przyrost PKB nie ma w gruncie rzeczy znaczenia, a budżet jest i pozostanie niezagrożony. Mówiąc językiem przedszkolaków: wydamy dużo więcej, długofalowo zarobimy dużo mniej, lecz to nie szkodzi, bo i tak będziemy potężnie inwestować.
Dodać też należy, że to gwałtowne załamanie wzrostu dotyczy jedynie Polski, stanowi oczywisty rezultat pisowskiej polityki - dla porównania analogiczne wyniki najbardziej uderzonych kryzysem Irlandii i Hiszpanii to odpowiednio 4,1 oraz 3,2.
Wicepremier wraz z prezydentem Dudą w rzeszowskiej "konstytucji biznesu" bają teraz o chwalebnym niedziałaniu prawa wstecz, domniemaniu niewinności, rozstrzyganiu wątpliwości na korzyść podatnika, ograniczeniu kontroli i przyjaznej do bólu skarbówce; w tym samym czasie przez sejm migiem przechodzi komplet ustaw tzw. uszczelniających VAT, po których przyjęciu kolejnych 50 tysięcy naszych firm odnajdziemy zaraz po czeskiej i słowackiej stronie. Przewidują one m.in. 25 lat więzienia za oszustwo dużej skali (razi niewspółmiernością, ale teoretycznie uderzy w gangi), bezwzględne więzienie za wystawienie "pustej" faktury, przepadek mienia dla firm księgowych w razie wykrycia nieprawidłowości; wcześniej już Ziobro przeforsował możliwość zajmowania kont i komisarycznego zarządu dla podmiotów, którym podległy mu prokurator zarzuci pochodzenie jakiejkolwiek części obrotu z działalności przestępczej - trzeba mieć w związku z tym prześwietlonego każdego kontrahenta. Pozostaje życzliwie polecić naszym przedsiębiorcom intensywne trenowanie sportów ekstremalnych.
Wnioski narzucają się same: złotousty wicepremier służy głównie do mydlenia oczu naiwnym, Kaczyński już całkiem serio chce przykręcić przedsiębiorcom śrubę, traktując ich jako element genetycznie podejrzany ("jeśli ktoś u nas ma pieniądze, to skądś je ma"), względnie dojną krowę na potrzeby socjalnego rozdawnictwa. Załamanie inwestycji jest naturalną reakcją właścicieli firm na niepewność sytuacji i reguł gry. Konia z rzędem temu, kto powie coś mądrego o przyszłorocznych podatkach: w tej mierze Kowalczyk opowiada swoje, Morawiecki swoje, wszystko przykrywa wspaniała wizja podatku jednolitego, o którym nic nie wiadomo, poza tym, że rosnącą dziurę czymś trzeba będzie zasypać. Wielkie inwestycje infrastrukturalne wyglądają fatalnie, bo wymienione ministerialne kadry boją się własnego cienia, samorządy wojewódzkie przeszły niedawno "rutynowe" kontrole CBA, a gminne już myślą o kosztach reformy oświatowej.
Jednym słowem - przychody budżetu będą maleć, wydatki znacząco rosnąć, z giełdy już wyparowało 50 miliardów; wszystko to oznacza niebywały sukces planu naszego ucznia czarnoksiężnika - natchnionego wizjonera Mateusza Morawieckiego.
I jeszcze jedno - obecne załamanie to nasze wewnętrzne narodowe osiągnięcie, prosty efekt wyborczego zwycięstwa populistów. Co się stanie, gdy we w Francji wygra Marine Le Pen i zablokuje czy choćby radykalnie ograniczy unijne środki dla wschodniej Europy, lepiej w ogóle nie myśleć. Lepiej nie myśleć też o konsekwencjach trumpizmu, gdyby doprowadzić on miał do wojny celnej z Chinami i załamania przez to kruchej koniunktury światowej. Wtedy Kaczyński uzyska dla swego szkodnictwa prawdziwe alibi. 

środa, 9 listopada 2016

Czarna seria trwa - po Kaczyńskim w polskiej mikroskali, Brexit i Trump w makro; teraz Mordor zaatakuje Austrię i Francję

Nie ma najmniejszego sensu biadolić, bo diagnoza jest oczywista: Mordor ciągle w natarciu, siły jasności zbierają łomot po łomocie i powoli tracą orientację nie tylko co do właściwej strategii, lecz również co do tego, kto i z której strony da im jutro rano w łeb. Poprawność polityczna, czyli na ludzki język przekładając minimum szacunku (choćby udawanego) dla przeciwników, wszelkich mniejszości, tak zwanych słabszych czy osób bądź środowisk, które "patriotom" aktualnie podpadły, na naszych oczach staje się niechybnym gwoździem do trumny na politycznej scenie. Przecież "swój chłop" powie krótko i zwięźle, jak jest, rzuci umiarkowanym bluzgiem, rasistowskim czy seksistowskim żarcikiem poprawi, poklepie po plecach albo pupie i ...jak na razie zwycięstwo ma w kieszeni, niezależnie od tego, czy gra idzie o funkcję szeryfa w Nebrasce czy dysponenta nuklearnych kodów. 
Gdzie szukać ratunku, nikt nie wie, a popłoch jest kiepskim doradcą. Jutro wybory w Austrii, a pojutrze w superważnej dla naszego bezpieczeństwa Francji; tym ważniejszej, jeśli Trump stworzy z Putinem wesoły duet silnych facetów, robiących interesy wyłącznie w klubie sobie podobnych (Chiny, Japonia, Niemcy po Merkel?) Jeśli i w starej dobrej Francji górę weźmie Mordor, stanie się już absolutnie jasne, że brudnej brunatnej fali nie zatrzyma byle kto. Nie zatrzymała jej ciocia Hillary, która nawet nie umiała wyjść na trybunę i podziękować swoim ludziom, nie zatrzyma okrąglutki Holland obdarzony charyzmą pekińczyka, nie zatrzyma też nikt z obecnej generacji polityków do bólu nijakich, których do władzy wynosi zazdrosna partyjna wierchuszka albo - co gorsza - układ koalicyjny, w którym lider im słabszy, tym lepszy. Chwalebny wyjątek stanowi Angela Merkel, ale i jej przywództwo nie wytrzymuje imigranckiej próby - nie trzeba dodawać, że jej potencjalni następcy równają do Camerona czy Hollande'a, a już na pewno nie do de Gaulle'a czy Adenauera. Skoro o de Gaulle'u mowa: myśmy już zapomnieli, że patriotyzm i narodowa duma nie daje się ot tak, po prostu sprowadzić do tępego szowinizmu i zoologicznej nienawiści do obcych. Znowu wracamy do osoby - jeśli ktoś, jak Piłsudski czy de Gaulle oddał ojczyźnie całe życie, ryzykując i poświęcając dosłownie wszystko, wtedy inny sens zyskują w jego ustach deklaracje narodowe. Nie przypadkiem zresztą pierwszy zabiegał o niepodległość i współpracę Ukrainy, a drugi współtworzył nowy powojenny ład, którego zwieńczeniem stała się Unia Europejska.
Jeśli brunatna fala ma swoich złotoustych wodzów i magików - ona ich niesie, oni ją w zamian pracowicie utrwalają i instytucjonalizują - to my musimy mieć swoich. Dlaczego Kennedy, Willy Brandt czy De Gaulle właśnie, stanowić mają już tylko symbol jasnej strony mocy bezpowrotnie minionej epoki? Matki przestały ich rodzić? Otóż nic z tych rzeczy: to właśnie elity partii demokratycznych i europejskich muszą głęboko przemyśleć, kogo premiują awansem i komu powierzają przywództwo. Żarty się skończyły, a miernoty zatopią europejski projekt i doszlusują do Donalda Trumpa, w charakterze jego ubogiej klienteli. Albo stare europejskie partie głęboko zmienią swoje myślenie, albo zostaną słusznie zmiecione z powierzchni ziemi.
Gdyby John Fitzgerald Kennedy urodził się w roku 1970 w dużym kraju naszego kontynentu, poradziłby sobie i z Marine Le Pen i z Alternative fuer Deutchland. Poradziłby sobie autorytetem, charyzmą, głębokim (magicznym?) związkiem z ludźmi oraz jasnym i czytelnym przekazem. Nie poradzi sobie z brunatnymi fuehrerkami anonimowa eurokracja, ani bezbarwni i asekuranccy notariusze, których partyjni biurokraci wyznaczyli na rządową funkcję. Wyznaczyli przecież po to, by pilnowali korporacyjnych i koteryjnych interesów, a nie wojowali z faszystami o przetrwanie zjednoczonej Europy.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Jeśli Kaczyński każe Ziobrze postawić Tuskowi zarzuty, może złamać mu karierę w Europie i w Polsce - cz.2

Na stronie internetowej TV TRWAM pojawiło się doniesienie o tym, że trójmiejska prokuratura wszczęła postępowanie w związku z obywatelskim donosem na Tuska. Donos dotyczył faktu długoletniej agenturalnej współpracy naszego byłego premiera z niemieckim, a wcześniej zachodnioniemieckim wywiadem BND - Bundesnachrichtendienst. TRWAM podało nawet tuskowy pseudonim w germańskiej służbie: Donald miał tajnie (potem z Merkel to już nawet jawnie) współpracować z odwiecznym wrogiem pod pseudonimem "Oskar", zaczerpniętym zapewne z "Blaszanego bębenka" Guenthera Grassa.
Doniesienie do prokuratury złożyła grupa zatroskanych obywateli pod nieformalnym przewodem Krzysztofa Wyszkowskiego, niegdyś współzałożyciela Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu, potem aktywnego w "Gwiazdozbiorze" (od małżeństwa Gwiazdów), gdzie wspólnie z Anną Walentynowicz przez lata szerzyli wieści o "Bolku". Wyszkowski przez wiele lat procesował się z Wałęsą o to, czy może publicznie nazywać go agentem SB: w którejś tam instancji sąd uznał, że raczej nie, jednak głównie z powodów formalnych (Wałęsę wcześniej sąd lustracyjny uznał za niewinnego). Zważywszy to wszystko, można by potraktować ostatni wyczyn Wyszkowskiego za ciąg dalszy politycznego folkloru, gdyby nie jedna okoliczność: Wyszkowski zna doskonale Naczelnika Jarosława, jest na Nowogrodzkiej ceniony jako zasłużony dekomunizator oraz zaprzysięgły wróg Wałęsy i trudno sobie wyobrazić, by pisał do ziobrowej prokuratury bez wcześniejszych uzgodnień z Wodzem.
Oznaczać to może początek operacji "Donald do piachu", którą Kaczyński od dłuższego czasu przygotowuje (poprzez Ziobrę i nie tylko), a którą półgębkiem i tajemniczo również od dawna zapowiada. Gdy przy okazji oskarżeń o AMBER GOLD i powołania komisji śledczej pod wodzą Wassermanówny Tusk zaproponował Kaczyńskiemu debatę przy otwartej kurtynie, ten odpowiedział, że w Polsce z rozmawiać z nim będzie wyłącznie prokurator. Naczelnik z pewnością nie rzuca słów na wiatr; jednocześnie Waszczykowski wstrzymał zapowiadaną od miesięcy publikację białej księgi okołosmoleńskiej korespondencji poprzedniego rządu z Rosjanami i przekazał wszystkie materiały fachowcom Ziobry.
Prokurator Generalny ma oskarżyć Tuska i jego najbliższych współpracowników (Sikorskiego, wiceministra Kremera, ambasadora w Moskwie Bahra, Arabskiego, a nawet Borusewicza, wtedy marszałka senatu ) o tak zwaną "zdradę dyplomatyczną", czyli potajemne knowania z ościennym mocarstwem przeciwko głowie państwa (w tym przypadku, ustawodawcy chodziło raczej o premiera), uosabiającej polską rację stanu. Właściwy artykuł kodeksu karnego jest mocno enigmatyczny i rozciągliwy, stwarza więc gorliwym prokuratorom praktycznie nieograniczone pole do popisu.
Sedno w tym, że choć w żadnym sądzie nie uzyska się na takiej podstawie skazania premiera, niesposób jednak zakwestionować zasadności samego oskarżenia, bo ma ono swoje przesłanki - klucz tkwi w samym tupecie, czy raczej bezczelności stojącej za podobną akcją prokuratury. Nikt poza Kaczyńskim by się na to w Europie nie zdecydował; choćby dlatego, że w polskim systemie premier jest nieporównanie ważniejszy od prezydenta, a trudno oczekiwać, że odmienna strategia polityki zagranicznej urzędnika silniejszego może być skutecznie zaklasyfikowana jako zdrada tego o słabszych kompetencjach. Prawdziwe sedno jednak w tym, że Kaczyński nie dąży  (przynajmniej na tym etapie) do skazania znienawidzonego rywala, w tej chwili wystarczy mu w zupełności uwikłanie go w długoletni i wyniszczający proces. Korzyści mogą okazać się podwójne: Unia nie zdecyduje na przedłużenie mandatu szefa Rady Europejskiej politykowi pod poważnym zarzutem karnym, a Tuska wyeliminuje się z wyborów parlamentarnych 2019 i prezydenckich 2020.
Konstrukcja zarzutu będzie prosta jak budowa cepa: pierwotna koncepcja wspólnych polsko-rosyjskich uroczystości katyńskich stworzona w Departamencie Wschodnim MSZ zakładała jedno centralne wydarzenie w dniu 10 kwietnia 2010, bez względu na skład polskiej delegacji. Dobitnie wyraził to wiceminister Andrzej Kremer po rozmowach w Moskwie 25 i 26 stycznia. Gdy 25 lutego szef kancelarii premiera Tomasz Arabski czynił również w Moskwie ostatnie ustalenia z Jurijem Uszakowem, zastępcą szefa kancelarii rządu Federacji Rosyjskiej, rzecz się już miała inaczej. Dlaczego? W międzyczasie, dokładnie 4 lutego prezydent Kaczyński oficjalnie poinformował o swej woli wzięcia udziału w obchodach. Postało zamieszanie protokolarne - planowano przecież spotkanie premierów (Putin był wtedy dla odmiany premierem), a prezydent Miedwiediew miał podobno inne plany na pierwszą dekadę kwietnia. Doszło również do turbulencji politycznych: uroczystości katyńskie miały mieć wedle wspólnej koncepcji Tuska i Putina charakter przyjaznego przełomu - strona rosyjska miała jeszcze raz się pokajać, otworzyć szeroko archiwa, Polacy mieli oficjalnie uznać, że zbrodnia NKWD nie leży już na sumieniu dzisiejszej Rosji. Prezydent Kaczyński, uważany przez Putina i Ławrowa za "antyrosyjskiego", zdecydowanie nie pasował do koncyliacyjnej koncepcji. Podjęto brzemienną w skutki decyzję o rozdzieleniu wizyt.
Sęk w tym, kto ją podjął. Wedle oskarżycieli zdecydował o tym Kreml, a Tusk ochoczo to podchwycił. Premierzy w ustalonej konwencji mieli spotkać się w Katyniu 7 kwietnia, prezydenta przestawiono na 10, formalnie traktując jego wizytę jako "zagraniczny komponent wewnątrzkrajowych obchodów katyńskich" (z analizy naszego MSZ). Chodziło o wytłumaczenie demonstracyjnej nieobecności prezydenta Miedwiediewa. Prokuratura traktuje właśnie to ustalenie, podjęte przez premierów poza plecami prezydenta i bez jego wiedzy, jako "zdradę dyplomatyczną". Naciągane? Niewątpliwie, ale dokładnie tą drogą pójdą ziobrowi prokuratorzy, gdy Kaczyński zapali wreszcie zielone światło.
A pewnie niebawem zapali, bo nie będzie czekał, aż trup jego wroga sam do niego Wisłą przypłynie. Musi pomścić brata.   
 

piątek, 4 listopada 2016

Amerykański sen taplający się w rzadkim błotku - cz.2 i ostatnia przed wyborami

Rozsądni Amerykanie, a ściślej ich rozsądne do tej pory elity, zapędziły się w kozi róg: według wyjątkowo zgodnych w tej akurat sprawie sondaży ponad 60% procent jankesów uważa, że Trump nie nadaje się na prezydenta atomowego supermocarstwa, za to 57% nie wierzy Clinton, mając ją za nieautentyczną, wyrachowaną i fałszywą. Wobec podobnych przekonań vox populi, jaka większość wybierze prezydenta? Niemożliwe stanie się oczywiście całkiem możliwe 9 listopada z samego rana; Znaczyć to będzie tylko jedno: będzie to wybór do bólu negatywny, nawet nie mniejszego zła - po prostu motywowany wyłącznie silną nienawiścią do kandydata drugiej strony. W naszym kraju to zjawisko normalne, typowe zresztą dla wszystkich sytuacji nacechowanych skrajną polaryzacją, której niedościgłym mistrzem zdaje się wielki Jarosław. Tu poprawka - zdawał się, bo amerykańskie realia polityczne AD 2016 biją nawet nadwiślańskie rekordy głupoty i toksycznego jadu.
Całkowicie i bez reszty skompromitowały się elity obydwu wielkich partii - "starzy" republikanie spod znaku klanu Bushów, wielkich nafciarzy i wielkiego kapitału dali się ograć jak dzieci "herbacianym" troglodytom, których prościutkim manewrem przechwycił i zagospodarował Trump. "Starzy" kompletnie zlekceważyli jego start w prawyborach, uważając go za nieszkodliwego pajaca, jak kiedyś pruska arystokracja łaskawie określała Hitlera. Sami wystawili geniuszy formatu Jeba Busha, Teda Cruza i Marco Rubio, w dodatku wszystkich naraz, co zapewniło pięknemu Donaldowi oczywistą możliwość wykańczania ich po kolei - na żadnym etapie republikańskich prawyborów nie powstał zwarty blok przeciwko "pajacowi". I pajac ich pięknie wykiwał, a za chwilę wykiwa całe supermocarstwo, jadąc na z dawna rozbudzonej nienawiści do waszyngtońskich i nowojorskich elit - on, nowojorczyk z urodzenia, syn i wnuk bogaczy, od zawsze zwolennik obniżania podatków dla korporacji niemalże do zera (w kampanii otwarcie deklarował , że obniży je z około 40 do 15%).
Zdeklasowani biali ("white trash") nienawidzą Clinton, bo utożsamiają ją ze zniknięciem jak kamfora 10 milionów miejsc pracy w przemyśle w ostatnim ćwierćwieczu; Trump stał się ich idolem, produkując wszystkie swoje krawaty, czapeczki i wódkę (ze swoją podobizną rzecz jasna) w Meksyku, który chce oddzielić murem postawionym na Rio Bravo. Część Latynosów popiera go pomimo tej sympatycznej obietnicy, tudzież zapowiedzi deportacji 11 milionów nielegalnych emigrantów - do nich wyjątkowo trafia cudowny maczyzm miliardera. Doszło również do przewartościowań wśród Czarnych, którzy dwukrotnie dawali pewne zwycięstwo Obamie: ich liderzy i całe społeczności nie palą się do głosowania na Hillary i nawet nowa Kleopatra, czyli Michelle Obama, nie jest ich w stanie do tego przekonać: przynajmniej w skali, która zagwarantowałaby Hillary zwycięstwo. Czarni wychodzą z założenia, że złotousty Obama i jego żona jak najbardziej, natomiast demokraci pod wodzą Clinton niekoniecznie. Myślą tak pomimo jednoznacznie rasistowskich wypowiedzi Trumpa w sprawie zabójstw Czarnych przez policjantów i tzw. odwetu snajperów. 
Są to jednak paradoksy całkiem pozorne, dziwiące jedynie pięknoduchów: jeżeli zdolnemu populiście i demagogowi nie przeciwstawi się osobowości integralnej i charyzmatycznej, ten zakonnicę przekona do życia w skrajnej rozpuście. Nie chodzi tylko o charyzmę - chodzi o jednoznaczny, uczciwy i wiarygodny przekaz, który potrafiłby rozbić i zdemaskować krętactwa, bełkoty i megalomańskie fantazmaty przeciwnika; po prostu stworzyć skuteczną odtrutkę na toksyny i kłamstwa. Demagog może sobie pozwolić na zmienianie zdania z wiecu na wiec; poważny kandydat w żadnym wypadku. I na tym polu Hillary Clinton nie spełnia podstawowych "antytrumpowych" kryteriów: w kluczowych sprawach zmieniała zdanie wielokrotnie, chociażby w kwestii interwencji w Iraku, Libii i Syrii, umów o wolnym handlu czy stosunku do aborcji.
Elity demokratyczne zgrzeszyły gorzej nawet niż republikańskie. Wszyscy mądrale ze wschodniego wybrzeża świetnie zdawali sobie przecież sprawę z fali frustracji, antyestablishmentowych nastrojów i powszechnego oczekiwania zmiany. I co? Pomijam Sandersa, bo 75-letni socjalista żydowskiego pochodzenia pasuje do obecnych wyzwań jak pięść do nosa; chodzi o prawdziwego kandydata, który ma wygrać wybory i zapewnić sukces w kongresie i senacie. Wystawili Hillary, która przy dużej inteligencji, politycznym doświadczeniu i zasługach, stanowi uosobienie establishmentu i uosobienie waszyngtońskiego "układu", do tego osobiście obciążoną (niesprawiedliwie, ale co z tego) grzeszkami i kombinacjami męża. Tak jakby w 300-milionowym społeczeńtwie nie można było znależć osobowości takiej, jak chociażby wspomniana Michelle.
Boże, miej w opiece Amerykę, bo chwilowo ona sama tej pieczy nad sobą nie sprawuje.

czwartek, 3 listopada 2016

Amerykański sen tapla się w rzadkim błotku, za chwilę w nim zatonie z Hillary Clinton w objęciach cz.1

Amerykańskie elity zawsze i wszędzie podchodziły do swego państwa ze śmiertelną powagą - w ostrym kontraście do elit europejskich, wśród których kontestowanie własnych przywódców i politycznej hierarchii należało raczej do dobrego tonu. Nigdy dotąd nie zaobserwowano w USA tendencji do autodestrukcji, polityka była solidna i pragmatyczna: wahadło wychylało się w prawo, by po jednej bądź dwóch kadencjach skwapliwie podążyć w drogę powrotną. Choć co bystrzejsi komentatorzy przynajmniej od dwóch lat ostrzegali, że tym razem będzie inaczej, szok jest powszechny - wspólny dla wrogów i sojuszników.
Najpierw republikanie wykonali efektowne seppuku hodując pracowicie na swym łonie osławioną partię herbacianą - nie partię oczywiście, tylko rosnącą od dwudziestu lat frakcję prowincjonalnych twardogłowych, odrzucającą Darwina, a szczerze wierzącą w Wiekuistego z brodą, pracowicie tworzącego świat przez dni sześć, mniej więcej sześć tysięcy lat temu. Biali mężczyźni z West Virginia i jaskiniowa FOX TV stały się w partii ważniejsze (i zdecydowanie bardziej przebojowe) od starych konserwatywnych elit powiązanych z wielkim kapitałem i przemysłem zbrojeniowym. Wielcy nafciarze i przemysłowcy z klanem Bushów na czele najzwyczajniej w świecie stracili kontrolę nad interesem - stracili ją na rzecz dynamicznego i bezwzględnego populizmu, żerującego na nienawiści do elit - wszelkich, również własnych - i "waszyngtońskiego bagna". "Bagno", czyli "swamp" zdefiniowane zostało nader szeroko: od "żydowskiego kapitału" i "żydowskich mediów" po prawa dla lesbijek, gejów i mniejszości. Donald Trump przechwycił ten żywioł tym łatwiej, że całe życie pozował na macho: trzon Tea Party to zdeklasowani biali faceci, od lat systematycznie tracący odwieczną patriarchalną władzę nad otoczeniem.
Partii herbacianej nie przeszkadza nowojorski miliarder jawnie unikający podatków, nie przeszkadza też fakt, że wszystko zawdzięcza bogatej rodzinie, a sam wielokrotnie bankrutował (kasyna w Atlantic City), ciągnąc na dno rzesze tych, co mu zaufali. Przeciwnie kochają go tym bardziej, wierząc, że właśnie on zdemoluje znienawidzony Waszyngton i przywróci dawne dobre czasy. Jego chłopięca bufonowatość, kompletny brak merytorycznego przygotowania zręcznie wekslowany na pogardę dla jajogłowych, wreszcie konsekwentne chwytanie za pupę każdej nieznajomej - wszystko to wywołuje euforię na wiecach i twarde poparcie przy urnie. Nawet nieskrywana miłość do Putina i liczne rosyjskie powiązania nie są mu w stanie zaszkodzić: antysowieccy czy antyrosyjscy byli Nixon, Reagan i Bush; "herbaciani" - wręcz przeciwnie - cenią męską krzepę Putina i chcą z nim robić interesy, lekceważąc zachodnioeuropejską "zgniliznę i lewactwo".
Po drugiej stronie sceny demokraci wykreowali zabójczy duet Clinton-Sanders, najlepszą receptę na klęskę. Hillary przez dekady (nieważne, że po części niesprawiedliwie) robiła za symbol chłodu, układowości i cynizmu w polityce - osiem lat temu przegrała nominację z szerzej nieznanym ciemnoskórym radnym Chicago dokładnie z tego powodu. Wtedy charyzmatyczny Obama świetnie symbolizował ową zmianę, której pragną przeciętni Amerykanie. Teraz ze sporymi kłopotami pokonała w prawyborach Sandersa: staruszka, Żyda i socjalistę - uosobienie liberalnego jajogłowego z Nowej Anglii. Partyjna elita, która dopuściła do stworzenia podobnego duetu naprawdę ciężko zapracowała na zwycięstwo Trumpa i przyszłe czyszczenie waszyngtońskiego "swamp".
cdn