niedziela, 30 lipca 2017

Częściowe zwycięstwo cieszy, ale walna bitwa jesienią

   Gdy opadł już bitewny kurz i władza udała się wreszcie na zasłużony wypoczynek, przychodzi pora podsumowania batalii po wszystkich stronach sporu: obrońców Konstytucji, rycerzy dobrej zmiany i zagranicznych obserwatorów, zszokowanych nieco tempem i temperaturą wydarzeń nad Wisłą, rozgrywających się wszak w środku kanikuły. Gdy w piątek 21 lipca Obywatele RP rzucili w sieci hasło "wszyscy pod sejm", wyglądało na to, że owi wszyscy to kilkuset najbardziej oddanych antypisowskich aktywistów. Wskazywała na to wieczorna frekwencja w piątek i w sobotę. To co nastąpiło w niedzielę i przez cały ostatni tydzień przerosło wszelkie oczekiwania, po prostu przeorało kraj. Ogromne tłumy w metropoliach, wychodzące dzień po dniu i tysiące protestujących w ponad 130 mniejszych miastach i miasteczkach, również w mateczniku PiSu, a więc Krośnie, Sanoku, Przemyślu czy Zamościu. Uderzała przytłaczająca przewaga młodzieży, o której przed protestem wiedzieliśmy głównie tyle, że podobno w 65% popiera PiS. Na koniec prezydent wykonał ruch dla wielu niewystarczający i kuglarski, za to taki, po którym już nigdy nie będzie zaufania i komfortu politycznej pewności pomiędzy nim i pewnym szeregowym posłem. Kaczyński uznał weto za zdradę i wyciągnie z tego konsekwencje do końca.
   Zacznijmy od władzy, bo to ją właśnie spotkało największe zaskoczenie i rozczarowanie. Kolejny raz rzekomy strategiczny geniusz Kaczyńskiego zderzył się z psychologią indywidualną i zbiorową, której pierwszym i najważniejszym wymogiem są empatia i wyobraźnia. Psychologia indywidualna wymagała takiego potraktowania prezydenta, żeby w sprawie najważniejszej dla prezesa, wręcz gardłowej, a taką z całą pewnością jest ręczna kontrola nad sądownictwem, grał on z wodzem w jednej orkiestrze. I co? Z psychologii indywidualnej dwója, jak na geniusza wręcz żenada. Pisanych na kolanie i kolanem przepychanych ustaw nikt z Dudą na serio nie skonsultował, co gorsza gdy w ostatniej chwili wysunął własne warunki, jeszcze raz go spektakularnie zlekceważono. Kaczyński kompletnie przespał i pokpił sprawę dla siebie życiową, mimo że pojawiały się oczywiste znaki ostrzegawcze: weto w sprawie RIO (pisowski miecz już wisiał nad samorządami) i przecieki o wecie wobec ustawy paliwowej. - Andrzejek podpisze, to jasne jak słońce na niebie - mówiło się na Nowogrodzkiej, a sztabowcy wraz ze strategiem już zajmowali się kolejnym etapem, czyli tak zwaną dekoncentracją mediów. Egzamin z psychologii grupowej prezes oblał w jeszcze gorszym stylu: zgubiły go tu pogarda i lekceważenie, z jakim odnosi się do gorszego sortu. Gorszy sort stawił się na placu w efektownym komplecie, a czarę goryczy przelała masowa aktywność najmłodszych. Nasz strateg pomylił się dwa razy w materii dla siebie absolutnie kluczowej, a pieszczonej w planach od przynajmniej dwudziestu lat.
   Skutki mogą być opłakane - jeśli prezydent zachowa świeżo odzyskany fason i styl, przedstawi projekty przynajmniej cywilizowane, do zaakceptowania przez Unię i USA. Jeżeli Duda wytrzyma presję i utrzyma prezydencki pion, PiSowi pozostanie kompletne przenicowanie ustaw w sejmie. W takim wariancie w projektach po drugim czytaniu zgadzać się będą jedynie tytuły. Wetowanie ich po raz drugi wygląda w tej chwili na całkowitą utopię, jednak będzie to wtedy w stu procentach kwestia honoru i sensu urzędu prezydenta. Andrzej Duda dysponuje chociażby gotowym projektem "Justitii", który w rewolucyjny sposób demokratyzuje KRS - 9 na 15 jej członków byłoby wybieranych w rejonach.
   Przez umysłowe lenistwo Kaczyński z prostej wygranej uczynił sytuację niepewną, której finału nie znamy. Domyślamy się, że ruszyła wszechstronna obróbka prezydenta, z chwytami brudnymi i bardzo brudnymi włącznie. Jeśli nie ma on przejść do historii jako grabarz Konstytucji, jeżeli te dwa weta mają mieć jakikolwiek sens, musi się oprzeć tej parszywej robocie i kreowanej przez trolli atmosferze. Trolle atakują w tej chwili głównie rodzinę Dudy, przede wszystkim Agatę.
Sprzyja odmienionemu Dudzie reakcja Komisji Europejskiej, po raz pierwszy absolutnie jednoznaczna. Polska trafi przed Trybunał w Luksemburgu za ustawę o sądach powszechnych, Timmermans jednoznacznie zapowiedział jednocześnie uruchomienie artykułu 7 w razie przerwania kadencji Sądu Najwyższego. Wbrew oczekiwaniom PiSu identyczne stanowisko zajął amerykański departament stanu - stało się więc jasne, że Trumpowe poklepywanie po plecach nie oznacza zgody USA na likwidację niezależnego sądownictwa. Prezydent może więc i powinien wystąpić jako mąż stanu ratujący kraj przed izolacją, sankcjami i zimną wojną domową. Z jego punktu widzenia zdecydowanie lepiej byłoby nie wetować dwóch ustaw, niż teraz dać się stłamsić i ponownie upokorzyć Kaczyńskiemu.
   Skutki dla opozycji nie są wcale jednoznaczne, mimo zwycięskich protestów. Po cichu liczyłem na wielki wiec wieńczący symbolicznie demonstracje, na którym doszłoby do powołania już teraz, bez niepotrzebnej zwłoki - Frontu Demokratycznego, Kongresu Demokratycznego, słowem zjednoczonej opozycji skupiającej partie i zaangażowane ruchy społeczne. Szkoda, że tak się nie stało, musi koniecznie stać się jesienią. Gołym okiem widać bowiem, że partie opozycyjne kojarzone z III RP zyskają co najwyżej połowę możliwego poparcia - reszta skumulowana jest w żywiole społecznym, mocno antyestablishmentowym i domagającym się głębokich zmian. Petru czy Schetyna nie byli co prawda wygwizdywani na demonstracjach, wyraźnie nie budzili jednak entuzjazmu. Jeżeli tego żywiołu nie wciągnie się szybko do wspólnych, mądrze skoordynowanych akcji, zmarnuje się go albo co gorsza przechwyci go Kukiz. Dlatego działać trzeba prędko, umiejętnie i z wyczuciem: nie jest to z pewnością robota dla starych wyg partyjnych; zrobić to powinien młody drugi szereg, bliższy "społecznikom" pokoleniowo i oklaskiwany przez nich na protestach.
Paweł Kocięba-Żabski 
  

poniedziałek, 24 lipca 2017

Czułem to cały czas przez skórę - Adrian stał się Andrzejem i rzucił rękawicę Kaczyńskiemu

   Wielka radość i duma wypełnia nasze serca, bo stały się dwie rzeczy jeszcze tydzień temu niemożliwe, a już na pewno niemożliwe jednocześnie: Andrzej Duda zerwał smycz naczelnika i rzucił jemu oraz Ziobrze otwarte wyzwanie, a młode pokolenie Polaków masowo włączyło się do walki z dyktaturą. To wielki i pozytywny przełom, tym większy, że prawie nikt się tego nie spodziewał. Lepiej rozumiemy teraz nieprzytomny wybuch Kaczyńskiego w sejmie - on już przeczuwał, że żądanie przez prezydenta 3/5 to tylko wstęp do prawdziwego buntu. Przemiana, jaka dokonała się w dawnym Adrianie ma wręcz ewangeliczny charakter: oto ten pomiatany przez wodza i lekceważony przez wszystkich człowiek zdobywa się na odwagę i zdeterminowany wybija się na niepodległość. Czarę goryczy przelało jawne zignorowanie poprawek prezydenta, jakiego dopuścili się pisowscy legislatorzy. Zrobili tak na wyraźne polecenie Kaczyńskiego, który kolejny raz w swoim życiu przelicytował, wykazując kompletny brak znajomości psychologii człowieka dorastającego do swojej funkcji.
   Kaczyński myli się również w ocenie Brukseli, ślepo wierząc w skuteczność weta Orbana przeciwko zastosowaniu artykułu 7. Komisja Europejska najprawdopodobniej postawiła Budapesztowi ciche ultimatum: albo postawimy w stan oskarżenia o łamanie unijnych zasad Polskę i Węgry jednocześnie albo Orban zobowiąże się do lojalności, porzuci sojusznika i uratuje własne fundusze europejskie. Gdyby nie weto Dudy, Kaczyński dostałby więc potężny cios z zewnątrz. Nie ulega jednak wątpliwości, że bardziej boli cios ze środka, ze strony człowieka, który wszystko mu zawdzięcza. Naczelnik skrajnie instrumentalnie traktuje ludzi i podobną dostaje odpłatę.
   Poniedziałkowe weto oznacza rewolucję w PiS: nie zobaczymy jej natychmiast, nie przyniesie szybkich konsekwencji, natomiast w dłuższej perspektywie spowoduje powstanie dwóch rywalizujących ośrodków władzy, z których jeden - prezydencki - będzie bardziej umiarkowany i skłonny do kooperacji z opozycją. Duda zerwał smycz ze znamienną gwałtownością, otwarcie rzucając wyzwanie Ziobrze, którego niegdyś był asystentem i akolitą. Porównał go prokuratora generalnego w PRL dokładnie po to, aby pokazać czego w żadnym wypadku nie zaakceptuje; właśnie systemu, w którym prokurator generalny dowolnie kształtuje kształt sądu najwyższego. Szkoda, że nie poszedł za ciosem w sprawie ustroju sądów powszechnych - przecież tam zasada powoływania i odwoływania prezesów jest identyczna, a gniewu Kaczyńskiego się takim posunięciem nie zmniejszy, nie zmniejszy się też rozmiarów jego zemsty.
   Jeśli wokół Dudy skupi się żywioł przytomny i przyzwoity w PiSie, niezmiernie zwiększa to szansę obozu zjednoczonej opozycji. Zwiększa podwójnie, bo po pierwsze uderzy w notowanie i stabilność partii rządzącej, po drugie pozostawia furtkę dla ewentualnego kompromisu. Jeżeli szliśmy w nieuchronny sposób w kierunku wojny domowej Hutu z Tutsi, to wolta prezydenta stwarza szansę na jej uniknięcie. Jeśli prezydent doprowadzi do autentycznego okrągłego stołu w sprawie reformy sądownictwa, stworzy to nową jakość w naszej polityce: przeciwnik przecież nie musi być śmiertelnym wrogiem, któremu koniecznie trzeba przegryźć gardło.
   PiS pozostaje w głębokim szoku, w najgłębszym nasz kieszonkowy wódz. Kolejny raz potknął się o własne nogi przez kiepską znajomość natury ludzkiej. Naczelnik zna doskonale tylko czarną jej stronę, kompletnie nie rozumie strony jasnej i świetlistej. Ponieważ nie jesteśmy aż tak obłudni, żeby przeżywać traumę PiSu, skupmy się raczej na opozycji. Sukces masowych protestów, zaangażowanie najmłodszych wyborców to wielka radość, ale jeszcze większe zobowiązanie. Nie wolno zmarnować tej siły i energii, trzeba przekuć ją w trwałą formę polityczną. Najlepszy byłby olbrzymi, półmilionowy wiec, niekoniecznie w Warszawie, na którym symbolicznie powołano by do życia Koalicję Demokratyczną czy Front Demokratyczny; powinien on się zobowiazać - wręcz zaprzysiąc jak Kościuszko na krakowskim rynku - że pójdzie do wyborów jedną listą i unieważni pisowskie deformy. To musi być koalicja partii i ruchów społecznych, musi symbolizować głęboką zmianę, a nie powrót do rządów Tuska i Kopacz.
Paweł Kocięba-Żabski        

sobota, 22 lipca 2017

Duda niegorszy od Kiszczaka, czyli jak uniknąć wojny domowej

   Nasze podejście do prezydenta nacechowane jest klasyczną schizofrenią: skompromitowałeś się wielokrotnie, nienawidzimy cię za to i tobą pogardzamy, ale oczekujemy jednocześnie, że rzucisz wszystko na jedną szalę, zerwiesz ze swoim obozem politycznym, wiadomym mentorem-ludożercą i zawetujesz trzy ustawy sądowe na naszą usilną prośbę. Z tej schizofrenii musimy się wyzwolić sięgając do szerszej perspektywy - jeśli Duda nie zerwie się ze smyczy Kaczyńskiego i nie wybije na niezależność (rozumianą jako prawica, ale cywilizowana i szanująca ciągłość państwową), zostajemy z wojną dwóch plemion nienawidzących się jak Hutu z Tutsi, plemion o równej mniej więcej sile i liczebności. Dlatego emancypacja Dudy, a najlepiej otwarty bunt, pozostaje w najlepszym długofalowym interesie kraju. Trudno liczyć na to, że po ewentualnej porażce PiS się rozpłynie i szczęśliwie zniknie za horyzontem. Nawet przegrany PiS to będzie 35% zwartego i zdyscyplinowanego elektoratu. Sytuacją optymalną byłoby przejęcie pałeczki w tamtym obozie przez młodszego lidera, który nie ma nienawistniczej i destrukcyjnej mentalności naczelnika. Doszłoby tam wtedy do rozłamu, a my mielibyśmy z kim rozmawiać.
   Piszę o tym dlatego, że nawet nieśmiała próba zwrócenia uwagi na emancypacyjne posunięcia prezydenta (przemeblowanie kancelarii, weto w sprawie RIO, przeforsowanie większości 3/5) spotyka się w naszej części sieci z gwałtowną i irracjonalną reakcją. Ten, który daje Dudzie szansę to w lepszej wersji naiwniak, głupol i dziecko, a w gorszej pisowski troll. Andrzej Duda zasłużył sobie aż nadto na niechęć i brak zaufania strony demokratycznej - ułaskawienie Kamińskiego, nocne zaprzysiężenie dublerów czy agresywno-głupkowate przemówienia - jednak to jest czysta polityka, w której nie ma miejsca na zelotyzm i bogoojczyźnianą poprawność a rebours. Dość przypomnieć sobie majstersztyk okrągłego stołu i Magdalenki, który wymagał przełknięcia osoby Kiszczaka jako głównego rozmówcy i partnera. Iluż niezłomnych patriotów krzyczało wtedy i potem o spisku i zdradzie, skwapliwie wszakże korzystając z praw politycznych i ekonomicznych uzyskanych tą drogą. Porównanie Dudy do Kiszczaka nie jest wcale takie głupie, bo poziom niechęci jest zbliżony, a sytuacja równie dramatyczna.
   Wiemy jak bezradna jest nasza opozycja, wiemy również, że nie ma wśród jej liderów orłów alternatywnych programów. Najbliższy rok musi oznaczać wytężoną codzienną pracę nad zbudowaniem zwartego obozu, i politycznego i przede wszystkim społecznego, który będzie zdolny pokonać PiS również dlatego, że pokaże perspektywę reform i zmian - gdyby ograniczył się do prostego powrotu do III RP, przegra z kretesem. Byłoby pięknie, gdyby po drugiej stronie barykady ktoś normalny i przewidywalny przejął schedę po naczelniku. Po Kaczyńskim gołym okiem widać, że on oddania władzy w wyniku przegranych wyborów po prostu nie przewiduje. Prędzej wybierze wojnę domową i takiej właśnie ewentualności służy przejęcie osławionego ciągu technologicznego i nieustająca jazda po bandzie, palenie za sobą mostów.
   Podsumowując: wykażmy mądrość i elastyczność podobną do tej przy okrągłym stole. Tym bardziej powinniśmy to zrobić, im bardziej nasza prawica tego mebla i tej filozofii nienawidzi. Program minimum polega na tym, by nie skandować "Andrzej Duda oddaj dyplom" i "Chcemy weta" na jednym oddechu. W końcu opuściliśmy już przedszkole i odrobina umiarkowanie wyrachowanej przebiegłości nam nie zawadzi. Jeśli Duda zawiedzie na całej linii, okrągłego stołu nie będzie, natomiast wojna domowa jak najbardziej.
Paweł Kocięba-Żabski

piątek, 21 lipca 2017

Młodzi ruszyli wreszcie w świetlnej aureoli

   Czarny czwartek 20 lipca może się paradoksalnie okazać dniem światła i nadziei. Pisowcy postanowili zamordować polskie sądownictwo dokładnie w rocznicę zamachu na Hitlera w Wolfschanze i ta data okazała się dla nich złowróżbna: po raz pierwszy w całym kraju wyszło na ulicę ponad 200 000 ludzi i po raz pierwszy przeważali młodzi i bardzo młodzi. Tak jak KODowskie marsze były domeną starej porządnej inteligencji o antykomunistycznej proweniencji, tak nocne manifestacje światła zgromadziły trzy pokolenia rodaków, w większości trzydziestolatków i młodszych. To prawdziwy przełom - wreszcie do roboty wzięli się ci, którzy najdłużej mieliby wegetować w pisowskim bantustanie, których lipcowy zamach Kaczyńskiego najbardziej powinien dotyczyć i obchodzić. Wielkie znaczenie miała masowość protestów, jeszcze większe fakt, że nie ograniczyły się one do wielkich miast. Pracowite jątrzenie propagandy o protestach elit oderwanych od koryta zderzyło się z wibrującym młodym tłumem - na jego tle wypada absurdalnie i groteskowo, a propagandyści pisowscy nowej płyty nie mają.
   Najważniejsze jest to, że niezależne sądownictwo nie zostało zamordowane po cichu, jak chytrze planował to naczelnik. Trzydniowy ekspres, wykonany z zaskoczenia w szczycie kanikuły miał być receptą na paraliżującą wszelki opór skuteczność. Krnąbrne mieszczuchy miały powrócić we wrześniu z wakacji i obudzić się w zupełnie nowej rzeczywistości. Plan się nie powiódł, opór stężał i spotężniał, ulica stała się po raz pierwszy w tej kadencji groźna dla PiSu. Jest to tym istotniejsze, że cała polityka Nowogrodzkiej opiera się na zasadzie "usypiamy i rozbrajamy przeciwnika, maksymalnie mobilizujemy swoich - zanim się połapią, będą już w saku". Opozycji mimowolnie pomógł prezydent Duda, który wymodził z Kukizem swój mały sabotaż: publiczność potraktowała to jako drugorzędną rozgrywkę w obozie władzy, za to Kaczyński wpadł w szał. Jego nieprzytomne z nienawiści oczy, wyrzucanie z siebie bredni o zamordowaniu brata, kanaliach i zdradzieckich mordach, wreszcie straszenie opozycji więzieniem było prostą konsekwencją nielojalności Pałacu. Dla Kaczyńskiego nawet takie nieposłuszeństwo kwalifikuje się jako zdrada, tym bardziej, że przygotowane zostało wspólnie z Kukizem. Opozycja dostała dzięki temu najlepszy z możliwych prezentów - wykrzywiona nienawiścią twarz wodza uświadomiła wszystkim, po obu stronach barykady, po co naczelnikowi sądy w garści. Ta krótka chwila więcej znaczyła niż miesiące zaklęć propagandy i przekazów dnia. Ten przebłysk prawdy i szczerości zawdzięczamy więc pospołu Adrianowi i prowokacyjnym talentom posła Budki.
   Atmosfera protestów była niesamowita, ciarki przechodziły po plecach, wyczuwało się sacrum w powietrzu. Sprzyjała temu nocna pora i mocna symbolika światła - jeśli młodzi mieli przejść polityczną inicjację, nie mogli lepiej trafić. Do tej pory stali z boku, teraz dostali własne wspólnotowe przeżycie, które w toku walki najbliższych miesięcy może stać się pokoleniowym, jak dla nas sierpień 80 i karnawał pierwszej Solidarności. Jeśli to nastąpi, pisowska rewolucja ciemniaków stanie wobec całkiem nowego i niespodziewanego wyzwania. Plan był przecież taki, żeby wojować ze starą inteligencją, którą się po bolszewicku ustawi jako wroga ludu.
   Oprócz żądania weta od Dudy najmocniejszym hasłem była zjednoczona opozycja. Prezydent wetując trzy ustawy musiałby radykalnie zerwać więzy z własnym obozem, trudno więc w to uwierzyć nawet przy milionie protestujących  Natomiast powtarzane hasło opozycji razem jest najlepszym żądaniem, jakie można Schetynie i Petru wykrzyczeć. Nie są oni osobiście popularni, brakuje im talentu strategicznego i charyzmy - publiczność świadomie domaga się od nich zbudowania zwartego antypisowskiego obozu, włączającego potężne ruchy społeczne, który by unieważnił ich niedostatki i deficyty. - W kupie siła - mówią manifestanci, a rzeczą zawodowców, nawet pozbawionych charyzmy jest przekucie tego na wspólne listy wyborcze i dynamiczną kampanię. Gdyby taki był finał czwartkowej nocy, to jeszcze raz by się okazało, że nie ma lepszego demiurga od Kaczyńskiego.
Paweł Kocięba-Żabski

wtorek, 18 lipca 2017

Wytrwaj Andrzeju Dudo i nie daj się wziąć na huki

   Zupełnie niespodziewanie Adrian wkroczył do gry. Zrobił to w ostatnim możliwym momencie, w dość szczeniacki sposób, ale trzęsienie ziemi, jakie w PiSie z tej przyczyny nastąpiło, wcale nie jest przez to mniejsze. Wręcz przeciwnie: gdyby prezydent forsował wcześniej własne rozwiązania w kluczowej ustawie o KRS, naczelnik państwa byłby przygotowany na jakieś roszady czy ustępstwa, względnie by go ofuknął jak zawsze, mówiąc,  że sądy dla partii matki są najważniejsze i tu nie ma miejsca na zgniłe kompromisy. Kaczyński byłby więc przygotowany, a tak wyszedł na kompletnego durnia - przecież funkcyjni przepychają trzy ustawy sądowe kolanem i w superekspresie, gdy niespodziewanie o 17-tej cała ich pospieszna robota okazuje się funta kłaków niewarta. Duda w przeddzień konferował z Kukizem, następnie zawezwał do siebie na popołudnie obu marszałków i wszystko zaczęło układać się w logiczną całość.  
   Sejmowa większość 3/5, która miałaby wybierać sędziów KRS to ni mniej ni więcej niż PiS z Kukizem uzupełnieni spolegliwymi niezależnymi i posłami od starego Morawieckiego. Arytmetyka to niezwykle ryzykowna, bo opierająca się o przewagę jednego głosu, ale możliwa do osiągnięcia bez współdziałania prawdziwej opozycji. Z tego punktu widzenia prezydent jest kryty: może tłumaczyć naczelnikowi, że nie będzie upokarzany koniecznością negocjacji ze Schetyną i Petru, bo jest kwalifikowana większość bez nich. Nie jest to do końca prawdą - kierownictwo klubu pewnie zdecyduje się jednak rozmawiać z opozycją, żeby nie prowokować losu. 276 posłów - tylu musi głosować za, żeby oczekiwaniu Dudy stało się zadość. 
   Naczelnik wbrew swoim zwyczajom zniknął nagle z sejmowej sali; przy ustawach kluczowych dla swojego politycznego planu zazwyczaj siedzi do końca, bo strzeżonego Pan Bóg strzeże. Zniknął niewątpliwie  na wieść o nagłej emancypacji Adriana i wiele byśmy dali za zobaczenie jego miny. Tak się jednak stać musiało: Adrian mógł przeciąć pępowinę niewolniczo uzależniającą go od pryncypała jedynie w sposób nagły i niespodziewany - w przeciwnym razie zostałby nieuchronnie spacyfikowany albo sam by się spacyfikował w bezsenne noce.
   Forma prezydenckiego oświadczenia naprawdę szokuje. Ten, który dreptał koło obrażonego Kaczyńskiego, by dostać po dłuższej chwili z łaski rękę do uścisku, powiada do mentora i guru w ten sposób: nie podpiszę ustawy o Sądzie Najwyższym, jeśli nie uchwalicie mi mojej ustawy o KRS ze wspomnianym wymogiem 3/5. Trzeba rozumieć kontekst - Sąd Najwyższy musi być pisowski jak najszybciej, żeby żadna krzywda nie spotkała Kamińskiego z Wąsikiem oraz prezes Przyłębskiej. SN ma się w tych sprawach wypowiedzieć odpowiednio w sierpniu i wrześniu; szaleńczy pośpiech PiSu, nocne wrzutki projektów i szantażowanie własnych posłów (Terlecki straszył przedterminowymi wyborami oraz tym, że niesubordynowanych nie wpuści na listy) taki właśnie miały podtekst. Wiernym towarzyszom z CBA włos z głowy spaść nie może! Jeśli Duda uderzył w ten nerw, sprawa naprawdę wygląda na poważną. Skoro już ominęła nas mina naczelnika na pierwszą wieść, musimy przynajmniej dotrzeć do relacji o pierwszym spotkaniu protagonistów po wybuchu afery.
   Wytrwaj Dudo, wytrwaj! Wszyscy uważaliśmy ostatnie emancypacyjne ruchy prezydenta, z wetem o RIO i wyrzuceniem Sadurskiej włącznie za swoisty kamuflaż, dworską zabawę i nic na serio. Trzeba uderzyć się w piersi, bo jednak wszystko zdarza się kiedyś pierwszy raz i ten pierwszy przyprawia obserwatorów o zawrót głowy. Tak stało się i teraz z przecięciem pępowiny Adriana - we wtorek w południe nikt by nie postawił na taką ewentualność złamanego szeląga. Gdy prezes Gersdorf pokładała nadzieje w prezydencie, internauci zabili ją śmiechem. Gdy Kosiniak-Kamysz kazał swoim zbierać podpisy pod petycją do Dudy, Schetyna znacząco pukał się w czoło. A jednak się stało! Jeszcze Kaczyński może próbować zastraszyć prezydenta, jeszcze on sam może się przestraszyć własnej śmiałości, jednak to mało prawdopodobne. Bunt wybuchł nagle, niespodziewanie dla bliższego i dalszego otoczenia, a jego forma w sposób świadomy maksymalnie utrudnia rejteradę - w tym cały dowcip. Gdyby chcieć zrozumieć niezwykłe zachowanie prezydenta, najbliżej prawdy wydaje się nieuchronne przepoczwarzenie Adriana w Andrzeja, które Górski natychmiast powinien uwzględnić w scenariuszu.
   Polska polityka natomiast, od półtora roku tonąca w pogłębiającej się beznadziei, otrzymała znienacka ożywczy i ozdrowieńczy impuls.
Paweł Kocięba-Żabski   

sobota, 15 lipca 2017

Kaczyński z Ziobrą górą, reszta doliną, daj Boże wspólnie

   Jeżeli ma się w Polsce demokratycznej i antypisowskiej dokonać przełom, to właśnie teraz. Wszystkie kwasy, podrzucona chytrze przez naczelnika rywalizacja o lidera opozycji, nieufność ruchów społecznych wobec partii, lekceważenie społeczników przez doświadczony aparat partyjny, wszystko to już było, trwało aż za długo i właśnie umarło nagłą śmiercią. Wszyscy zwaśnieni mogą się bowiem niebawem spotkać w Berezie Kartuskiej - znacznie lepiej i rozważniej połączyć siły zanim odpowiednie ośrodki reedukacyjne otworzą swoje podwoje.
   Trzy ustawy regulujące pisowskie sądownictwo nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości: oto domyka się osławiony ciąg technologiczny, o którym Kaczyński marzył już 12 lat temu - dokładnie o to rozbiły się negocjacje rządowe niedoszłego premiera z Krakowa. PiS chciał kontroli nad całym ciągiem, PO miała tyle przytomności umysłu, że się na to nie zgadzała. Teraz PiS jest o włos od sytuacji idealnej, w której oprócz swojej policji, służb i prokuratury będzie miał swoje i wyłącznie swoje sądy. Co to znaczy swoje? W pełni kontrolowane, obsadzone wedle leninowskiej zasady kadrami zawdzięczającymi wszystko PiSowi, a rządzone wedle nowych ściśle hierarchicznych reguł żelazną ręką partyjnego nadzorcy. W prokuraturze Ziobro może ingerować w każde śledztwo, każde też odebrać niepokornemu prokuratorowi - teraz sądy, ta tradycyjna ostoja przesadnej czasem wolności będą poddane podobnym zasadom. Ziobro osobiście mianuje 46 prezesów sądów okręgowych i 11 apelacyjnych, rejony pozostawi zapewne sprawdzonym w bojach podwładnym. Ustawa przerywa też kadencję Sądu Najwyższego, a na tak zwany okres przejściowy jego skład i pierwszego prezesa wyznaczy minister sprawiedliwości i prokurator generalny. Po okresie przejściowym będzie już pozamiatane - nie będzie czego zbierać.
   Kaczyński chce likwidacji trójpodziału władzy i stworzenia jednolitej struktury państwowej na wzór doktryny komunistycznej i faszystowskiej z jednego zasadniczego powodu, wspólnego zresztą z historycznymi poprzednikami: nie da się ulepić nowego człowieka i stworzyć nowej zdyscyplinowanej i posłusznej wspólnoty bez absolutnej pewności, że sędziowie będą lojalnie i świadomie współpracować z prokuratorami i władzą polityczną. Co to za robota, w której służby mozolnie organizują prowokację, jak nie przymierzając Kamiński z Lepperem, a sędzia wypuszcza podejrzanych z aresztu i jeszcze oskarża oddanych funkcjonariuszy o przekroczenie uprawnień i nadużycie władzy. To gówno, a nie robota!
   Dlatego CBA czeka z tak zwaną realizacją na domknięcie ciągu technologicznego. Dlatego PiS pracowicie konsoliduje ABW z Agencją Wywiadu, co daje upragnioną możliwość niezbędnych czystek i to na wszystkich szczeblach. Dosłownie każdy z 5000 agentów ABW i 1500 AW musi mieć pełną świadomość, że wszystko zawdzięcza tej władzy: albo awansowała go na skróty, dała mu życiową szansę, przyjęła go do pracy, albo przynajmniej nie wyrzuciła jak wielu kolegów. Jesienią, gdy wspomniany ciąg będzie szczelnie domknięty, przyjdzie długo przez naczelnika oczekiwany czas żniw, czyli w języku resortowym realizacji. I żaden sędzia nie podskoczy, a gdyby nawet, to od tego właśnie jest nowopowołana izba dyscyplinarna Sądu Najwyższego, w której płace mają być o połowę wyższe niż w pozostałych. Taki buntownik długo w sędziowskim stanie miejsca nie zagrzeje, dla przykładu i przestrogi dla pozostałych.
   Opozycja parlamentarna i pozaparlamentarna musi wobec podobnej perspektywy myśleć i działać jak jedna drużyna, osławiona schetynowa jedna pięść, z tym ze tym razem naprawdę, a nie w kabotyńskim sloganie. Bezpośrednio po wakacjach Schetyna, Petru i Kosiniak-Kamysz staną się zwierzyną łowną służb i prokuratury, co Kaczyński wprost i bez ogródek zapowiada, żeby nie było niepotrzebnego zaskoczenia. Mateusz Kijowski na własne zresztą życzenie już się tą zwierzyną stał. Front Demokratyczny czy Zjednoczona Opozycja dają nam jeszcze szansę na skuteczną obronę i przemyślane mocne działanie zakończone wspólnymi listami wyborczymi. W przeciwnym wypadku Kaczyński powyjmuje wszystkich z saka po jednemu, a dumna Polska błyskawicznie przekształci się w krzyżówkę Turcji z Białorusią - Katolickie Państwo Narodu Polskiego.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 13 lipca 2017

Polski Macron przydzie albo i nie, my musimy sobie poradzić

   Logika polityczna jest nieubłagana - jeśli obóz Kaczyńskiego usadowił się wygodnie w siodle i mknie rączo do swojego brunatnego raju, to opozycja musi się w tym klimacie odnaleźć i to szybko. Mamy rok z okładem do wyborów samorządowych i na wszystkie pomysły - jeśli mają się z sensem pojawić - czas jest właśnie teraz, nie za pięć dwunasta, jak to już wielokrotnie bywało. Kluczowe jest pytanie o niezbędną siłę i energię: czy uda się ją wykrzesać z Platformy i Nowoczesnej, czy też potrzebne są nowe ugrupowania, mogące zagwarantować pożądaną zmianę i nową jakość. Sprawa jest poważna, bo co drugi potencjalny wyborca anty-PiSu mówi o tym, że nie chce powrotu do poprzedniej epoki. Jest jeszcze poważniejsza, jeśli zważyć poziom determinacji i lojalności po stronie rządzących. Tu nie ma hamletyzowania, wątpliwości ani kręcenia nosem - nasi są nasi, wybaczymy im bardzo wiele, może i wszystko.
   Na razie obserwujemy ten mechanizm w sondażach, za rok zobaczymy go przy urnach. Decydują wyłącznie przekonani, wątpiący i rozdzielający włos na czworo się kompletnie nie liczą. Co oznacza w praktyce bardzo częsta obecnie deklaracja, że za PiSem nigdy, ale za tą rachityczną opozycją również w żadnym wypadku? Oznacza najzwyczajniej w świecie miażdżące zwycięstwo Kaczyńskiego, w którego żywotnym interesie leży jak najniższa frekwencja przy maksymalnej mobilizacji swojego elektoratu. Dlatego powszechne dziś narzekania na brak charyzmy i talentu politycznego Schetyny czy pajacowanie Petru wywołują u mnie dreszcz na plecach: przecież ci zniechęceni nie pójdą do wyborów albo pójdą w nikłym procencie. Wtedy zapowiedzi Morawieckiego o rządach dobrej zmiany do 2031 roku nabierają niepokojąco realistycznego wydźwięku.
   Obywatele RP z Frasyniukiem i Cimoszewiczem na pokładzie odnieśli w ostatni poniedziałek spektakularny sukces, jednak jest to formuła elitarna, przyciągająca starą, szlachetną, zaprawioną w bojach inteligencję o antykomunistycznym rodowodzie. To są ludzie przekonani i ideowi jednocześnie, najtwardsze jądro anty-PiSu. Nawet w tym gronie jednak bałbym się zapytać o preferencje wyborcze - mogłoby się łatwo okazać, że połowa z nich nie ma na kogo głosować. Jeżeli wyborcy prawicy, wszyscy jak jeden, obudzeni o północy wiedzą kto jest ich idolem i faworytem, a druga strona wybrzydza i zdradza niezdecydowanie, pojawia się pytanie o receptę. Nie ulega wątpliwości, że obecny klimat duchowy to najpewniejszy przepis na drugą kadencję Naczelnika. A druga na 99 procent oznacza trzecią i następne.
   Procesy społeczne mają wewnętrzną siłę i dynamikę, polityka jest na szczęście nieprzewidywalna. Jedno jest jednak pewne: zdeterminowana 35-procentowa mniejszość wygrywa w Polsce w cuglach przy rozproszeniu i braku woli po stronie przeciwnika. Jaki z tego wniosek? Jeśli Platforma jest zdolna do zmiany lidera, powinna to zrobić jak najszybciej, tak by zdołał on odmienić jej obraz i odbiór przed wyborami. Jeżeli Nowacka, Biedroń, Frasyniuk czy ktokolwiek inny myśli o powołaniu nowej formacji, należy to zrobić natychmiast, bo w przeciwnym wypadku będzie ona rozpaczliwie walczyła o przekroczenie progu i tylko rozbije głosy strony antypisowskiej. Słowem, jeśli ma się pojawić polski Macron, czy w Platformie czy też poza nią, niech czyni to teraz.
   Na koniec krótki poradnik na nader realistyczną ewentualność, w której nie stanie się nic. Wtedy pozostaje zacisnąć zęby, nie bawić się w symetryzmy, nie hamletyzować i świadomie oddać głos na istniejące partie opozycji przy wszystkich ich defektach i deficytach. Krakowskie Przedmieście raduje serce anty-PiSu, tak jak rok temu radowały je wielkie marsze KODu. Pamiętajmy jednak, że to są jedynie fajerwerki, które odbudowują poczucie wspólnoty. Kaczyńskiego zmiecie jedynie kartka wyborcza i to w najtrudniejszych do tej pory warunkach dla opozycji - 35-40 procentach poparcia dla partii rządzącej, potencjalnym koalicjancie w postaci Kukiza i pełnej kontroli władzy nad Państwową Komisją Wyborczą.
   Z Macronem czy bez niego musimy sobie z tym wyzwaniem poradzić.
Paweł Kocięba-Żabski

niedziela, 9 lipca 2017

Macierewicz od dawna udaje, że Rosji nienawidzi, ale pracuje dla niej w dzień i w nocy

   Publikacja książki Tomasza Piątka o tajemnicach Macierewicza stanowi przełom o tyle, że wreszcie ktoś - w wyniku półtorarocznej mozolnej kwerendy - zebrał w jedno i usystematyzował dziesiątki powiązań łączących Antoniego z radzieckimi i rosyjskimi służbami, wreszcie z moskiewską i nowojorską mafią. Brzmi to całkiem po macierewiczowemu, więc spiskowo i sensacyjnie, jednak tezy Piątka są nie do obalenia, a główny zainteresowany unika jak ognia konfrontacji w sądzie, pół roku temu chowając się za rzecznika Misiewicza, teraz za wiceministra Dworczyka. Robi wrażenie człowieka, który pół życia by oddał za uniknięcie konfrontacji z kompromitującymi faktami.
   Fakty zaś są bezlitosne: Macierewicz przez ponad 20 lat blisko współpracował z Robertem Luśnią, esbecką wtyczką w lubelskim środowisku Ruchu Młodej Polski. Już po oficjalnym uznaniu go za konfidenta i kłamcę lustracyjnego w 2003 roku awansował go do ścisłych władz swojego Ruchu Katolicko-Narodowego i fundacji "Głosu". Brał od niego pieniądze na działalność (Luśnia był w zarządzie "Herbapolu") wiedząc znakomicie o jego przeszłości. Sam Luśnia - jako TW Nonparel - miał w swej robocie dla resortu poważne zasługi, wydał między innymi SB podziemną drukarnię, jednak naprawdę interesujący okazał się z powodu prowadzącego go oficera. Ten oficer - Józef Nadworski - pracował przez wiele lat dla GRU, radzieckiego wywiadu wojskowego. Wiemy to z zeznań Marka Zielińskiego, najważniejszego szpiega GRU w Polsce w latach 1980-1993 złożonych po aresztowaniu przed naszą prokuraturą wojskową. Tandem Nadworski-Zieliński mieszkał po sąsiedzku, prowadził wspólne interesy, a Macierewiczem mógł się zajmować długie lata poprzez sprawnego i obrotnego Luśnię. Drugim najbliższym współpracownikiem Antoniego w Ruchu Katolicko-Narodowym był Konrad Rękas, w 2005 roku pełnomocnik wyborczy partii, obecnie lider prokremlowskiego ugrupowania Zmiana. Macierewicz utrzymuje, że z oboma dawno zerwał kontakty, jednak wiarygodni świadkowie widywali ich razem w 2011 i 2014 roku. 
   Jeszcze grubszy kaliber mają związki Macierewicza z tak zwanym Narodowym Centrum Studiów Strategicznych finansowanym przez grupę deweloperską Radius. Grupę Radius kontroluje Romuald Szustkowski, międzynarodowy handlarz bronią od 25 lat kooperujący z Rosjanami, a dokładniej z Siemionem Mogilewiczem, moskiewskim gangsterem nadzorującym między innymi osławioną mafię sołncewską. Szustkowski już w 1995 roku był polskim przedstawicielem Montaż Spec Banku kontrolowanego przez sołncewskich mafiozów. Najważniejsze kadry Macierewicza wywodzą się z tegoż "Narodowego Centrum" bądź bezpośrednio z Radiusa: wiceminister w poprzednim rozdaniu Jacek Kotas (zwany wtedy rosyjskim łącznikiem), obecny wiceminister Szadkowski, wreszcie pułkownicy Gaj i Kwaśniak odpowiedzialni za tworzenie Obrony Terytorialnej, publicznie prezentujący awersję do NATO, za to pełne poparcie dla rosyjskich operacji na Ukrainie. Koncepcję OT wzorują oni dość bezpośrednio na rosyjskiej organizacji "Pokolenie" Andrieja Skocza, uważanego za najbogatszego deputowanego Dumy. Zupełnym przypadkiem milioner ten również przez dłuższy czas był we władzach Montaż Spec Banku.
   Trzecie ramię trójkąta stanowi Alphonse D'Amato, były republikański senator, obecnie lobbysta amerykańskiej zbrojeniówki, powiązany mocno (publicznie ich bronił) z rodzinami mafijnymi Lucchese, Genovese i Gambino. D'Amato od dawna prowadzi lukratywne interesy z Kremlem, a jego ważnym partnerem jest nie kto inny niż wspomniany supergangster Siemion Mogilewicz. Włoski Amerykanin kupuje dla swoich klientów tytan dla przemysłu lotniczego oraz silniki rakietowe dla satelitów. Z Macierewiczem zna się od dawna przez Andrzeja Subczyńskiego z polonijnego Pomostu, wspólnie założyli organizację Friends of Poland, a widzieli się ledwie osiem dni przed zerwaniem umowy na Caracale. Nie trzeba dodawać, że Alphonse reprezentuje Lockheeda produkującego blackhawki.
  Dodatkowego smaczku dodaje okoliczność, że własciciele "Sowy i Przyjaciół" byli mocno powiązani z Radiusem Szustkowskiego, a więc pośrednio z Mogilewiczem. Jeśli rzeczywiście aferę podsłuchową zafundowali nam Rosjanie, to Kaczyński powinien być dozgonnie wdzięczny Macierewiczowi.
   I właśnie: co na to wszystko naczelnik państwa? Czy wie o wszystkim i wychodzi z założenia, że to na dłuższą metę służy PiSowi? Czy lekceważy całą sprawę, całą uwagę skupiając na podwórku krajowym? Czy może jest przez Antoniego trzymany podwójnym nelsonem - szantażowany starymi kompromatami Porozumienia Centrum i świeżą religią smoleńską? Uderzająca jest jednak bezradność w tej kwestii człowieka, który chce być demiurgiem. Antoni hasa, jak hasał, do sądu oczywiście nie pójdzie, armię pozbawi do końca dowództwa, a w NATO wyrobi nam opinię czarnego luda i piątej kolumny Kremla.
Paweł Kocięba-Żabski