piątek, 30 czerwca 2017

Dlaczego przyjeżdża Trump i jakie z tego wynikną kłopoty

   Cała operacja przeprowadzana jest w nadzwyczajnym pośpiechu, bo w otoczeniu Trumpa pomysł zaświtał nagle i niespodziewanie. Wcześniej propozycje spotkań ze wschodniej Europy traktowane były jako nieistotny folklor i lekką ręką zbywane. Co się zmieniło? Zaważyły dwie okoliczności: narastający konflikt z Niemcami i Francją i domowe perypetie prezydenta z rosyjskim śladem w amerykańskich wyborach. Polska ma na świecie opinię kraju najbardziej antyrosyjskiego, więc koncept sam się nasuwał - Trump przyjedzie do Warszawy, zagra na nosie Berlinowi i jeszcze potwierdzi wszem i wobec sojusznicze zobowiązania wobec sąsiadów Putina. Nie ulega wątpliwości, że dla obydwu stron ta wizyta pełni rolę protezy, potrzebnej tu i teraz, bez jakichkolwiek dalekosiężnych konsekwencji.
   Z polskiej perspektywy dzięki magnesowi Trumpa ściągnąć możemy do Warszawy przywódców pozostałych jedenastu państw Trójmorza; nietrudno zgadnąć, że nie przyjeżdżają oni dla czaru prezydenta Dudy i niełatwo byłoby ich zebrać wszystkich naraz przy innej okazji. Dla polskiej prawicy gratka jest podwójna: z jednej strony PiS demonstruje, że wcale nie jest w świecie izolowany, przeciwnie goszcząc  najpotężniejszego polityka świata skupia jednocześnie wokół siebie całe mityczne Międzymorze. Mityczne naturalnie jako koncepcja polityczna, bo geograficznie jak najbardziej istnieje na każdej mapie. Szkopuł w tym, że nie łączą go żadne wspólne interesy, za to nie brakuje w nim ostrych konfliktów.
   Choćby antyniemieckie ostrze tej wizyty interesuje samego Trumpa i niewątpliwie gospodarzy - na paradoks zakrawa fakt, że pozostałe kraje w ogóle nie są tym zainteresowane, niektóre - jak Austria, Czechy i Słowacja - radykalnie przeciwne. Amerykański prezydent potrzebuje europejskiego gospodarza, który wykrzesze z siebie i zgromadzonej publiczności choć trochę zapału i entuzjazmu - w krajach starej Unii jest on traktowany jako dotkliwe zło konieczne, wielbi go tam wyłącznie skrajna prawica i to dość wybiórczo. Wy możecie nas nie lubić i na nas się dąsać - zdają się powiadać spin doktorzy miliardera - za to wasi wschodni partnerzy dalej żyją amerykańskim mitem. Jednym słowem obydwie strony wyświadczą sobie PRowe usługi, przydatne i wartościowe w tej konkretnej sytuacji.  
  Łatwo się domyślić reakcji Paryża i Berlina, gdy cukrować będą sobie wzajem najbardziej niechętny Unii Europejskiej prezydent USA w historii i ekipa w Warszawie, która z zimnej wojny z Brukselą uczyniła sport narodowy. Twardy rdzeń Unii jasno precyzuje swe wymagania - tak naprawdę wszystkie państwa Trójmorza chcą je szczerze spełnić, ze znamiennym wyjątkiem Polaków i Węgrów. Państwa bałtyckie, Słowenia, Austria czy Czechy chcą się jak najściślej integrować i w ogóle nie są zainteresowane budowaniem jakiejś regionalnej przeciwwagi, a już w żadnym wypadku pod polskim przewodem. Bułgaria, Rumunia i Chorwacja dziękują Bogu za świeżą jeszcze akcesję i do głowy im nie przyjdzie nasze myślenie mocarstwowe. Mogą na podobne koncepcje reagować jedynie szczerym zdziwieniem, a nawet rozbawieniem. Jeden jedyny Orban gra swoją, być może wielkowęgierską grę, a i to wyłącznie na użytek wewnętrzny. Na zewnątrz realnym sukcesem Budapesztu są znakomite stosunki z Putinem i płynące z nich liczne korzyści gospodarcze.
Jednym słowem twardy rdzeń Unii nie ma się w tym gronie czego i kogo obawiać poza dobrze znanymi troublemakerami, którzy naradzali się onegdaj w Zielonej Owieczce. 
   Co mamy 6 lipca w Warszawie do zyskania, a co do stracenia? Do zyskania krótkotrwałą rozkosz Dudy, Kaczyńskiego i całej plejady prawicowych wielbicieli polskiej suwerenności, mocarstwowości i "polskiego" międzymorza. Będzie to dla nich moment dziejowej satysfakcji, być może przez chwilę podzielanej przez poważną część narodu. Do stracenia jest znacznie więcej: Międzymorze za moment rozpłynie się we mgle, powrócą za to twarde interesy. Niemcy i Francuzi będą bacznie obserwować, czy Warszawa przy pomocy Trumpa próbuje wbijać klin w europejską solidarność. Jeśli tak to odbiorą, a retoryka PiSu temu sprzyja, nasz rachunek do zapłaty jeszcze się wydłuży, tak jakby Komisji Weneckiej i Trybunału było mało. Pisowska wiara w Trumpa o tyle jest zabawna, że to oprócz Putina najgorętszy orędownik koncertu mocarstw i brutalnej darwinistycznej rozgrywki. Możemy byc pewni, że zawsze się dogada z wielkimi nad naszymi głowami.
   Donald Trump natomiast uzyska najgorętsze zagraniczne przywitanie w swej krótkiej politycznej karierze, co mile połechce jego monstrualne, a cierpiące ostatnio ego i pokaże znienawidzonym Niemcom, że bez ich udziału radzi tuż obok ich stolicy ze środkowymi  Europejczykami. Swojej własnej publiczności zaprezentuje zaś najlepszy dowód na to, że choć skorzystał z pomocy Putina w kampanii, to jednak teraz umacnia wschodnią flankę NATO.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 24 czerwca 2017

Adam Bodnar, niepoprawny żydowski obrońca

   Niefortunna wypowiedź rzecznika praw obywatelskich natychmiast spowodowała, że nasza czarna sotnia poczuła krew - zdaniem bogobojnych prawicowych komentatorów powinien podać się on niezwłocznie do dymisji, a potem do odwołania nosić na głowie pokutny worek. Bodnar powiedział rzecz niezręczną o współudziale narodu polskiego w holokauście, niezręczną z jednego tylko powodu - nie było u nas państwa Vichy, nie było rodzimego reżimu kolaborującego z Hitlerem w dziele ostatecznego rozwiązania, jak chociażby w sąsiedniej Słowacji księdza Tiso. Zorganizowane państwo podziemne ścigało i wykonywało wyroki na szmalcownikach, działała również Żegota, która uratowała kilkadziesiąt tysięcy żydowskich istnień. W żadnym jednak wypadku nie znaczy to, że w setki tysięcy nie szła ponura i straszna szmalcownicza prywatna inicjatywa, za nic mająca szlachetne motywacje sprawiedliwych wśród narodów świata.
   Bodnar powiedział o współudziale narodu - popełnił oczywisty błąd, bo naród podzielił się w sprawie żydowskiej na dwie części, jakby kompletnie od różnych matek. Jedni zdecydowali się na postawę głęboko chrześcijańskiej niezłomności (w Polsce za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci, najczęściej wykonywana na miejscu), drudzy potraktowali nieszczęście współobywateli jako znakomitą okazję do łatwego zarobku, a w konsekwencji jeszcze przejęcia mienia po zamordowanych. Rozsądek podpowiada, że tych drugich było więcej, bo pospolita chciwość znacznie częstsza bywa od narażania siebie i rodziny na skrajne niebezpieczeństwo. W każdym razie wśród sprawiedliwych zdecydowanie najwięcej jest polskich nazwisk, a liczba przez nich uratowanych znacząco przekracza 50 tysięcy. Znacznie liczniejsi ukrywali Żydów za pieniądze i kosztowności - to również zasługuje na uznanie, jeśli zważyć skalę zagrożenia i jeżeli ukrywani przeżyli: zawsze niepokoi pytanie, co w sytuacji, gdy ukrywanym kończyły się gotówka i pierścionki. Nie ulega wątpliwości, że sprawiedliwi uratowali nasz narodowy honor i o nich głównie chcielibyśmy pamiętać. Pozostaje jednak czarna reszta dziedzictwa, która wymaga od nas odwagi i samokrytycyzmu: nie jest przypadkiem, że dzisiejsi antysemici bez Żydów chętnie powołują się na tradycję szlachetną - nie daj Boże, gdyby postawić ich dzisiaj przed ówczesnym wyborem. 
   Trudno precyzyjnie uchwycić liczbę Polaków, którzy uczestniczyli, a przynajmniej skorzystali na holokauście. Aktywnych denuncjatorów szacuje się na ponad 100 tysięcy, kilkadziesiąt tysięcy wzięło sprawę we własne ręce, jak w Jedwabnem czy Radziłowie. Ich zdaniem Niemców należało w rabunku uprzedzić oraz wykorzystać nadarzającą się okazję do wzbogacenia  i wyeliminowania przedwojennej konkurencji. Akta sądowe z Podlasia nie pozostawiają w tej mierze złudzeń - pogromy były starannie przygotowywane przez miejscową elitę i trwały - podobnie jak rzeź wołyńska - po dwa tygodnie i dłużej. Nie były to zatem gwałtowne akty jednorazowe sprowokowane chociażby bójką czy zatargiem sąsiedzkim; przypominały raczej operację serbską w Srebrenicy. Akcję świadomą i drobiazgowo zaplanowaną.
   PiS już dwukrotnie próbował odwołać Adama Bodnara, który jako zaangażowany ombudsman stoi mu od dawna kością w gardle. W tej chwili dostał do ręki propagandowy oręż, którym być może posłuży się do ostatecznej likwidacji znienawidzonej instytucji. Gdy czyta się gwałtowny hejt wywołany wypowiedzią rzecznika i spojrzy nań z minimalnego choćby dystansu, docenić trzeba obecny, czyściuteńki  skład etniczny naszego społeczeństwa, wspólną zasługę przecież Hitlera i Stalina. Gdybyśmy mieli strukturę przedwojenną, wojna domowa byłaby za progiem.
   A sprawiedliwi wśród narodów świata, ci którzy dają nam powód do dumy i mandat do narodowego bycia po jasnej stronie mocy, jedno mieli nieodmiennie wspólnego w życiorysie - starannie ukrywali swoje zasługi przed sąsiadami, również 50 lat po wojnie. Zgadnijmy, dlaczego.
Paweł Kocięba-Żabski

wtorek, 20 czerwca 2017

Czy w ogóle uda nam się wygrzebać z pisowskiego dołu i dlaczego

   Półtora roku pisowskich rządów minęło jak z bata strzelił, czas więc na poważniejsze rokowania na przyszłość. Żeby rokować z minimalną choć szansą powodzenia, wypada zestawić atuty obydwu wojujących stron - te, które wyraźnie objawiły się w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. Trzeba to zrobić rzetelnie, mimo że serce pcha w stronę niepoprawnego optymizmu.
   Zacznijmy od przewag strony rządzącej:
 - Cieszy się stałym i niezmiennym poparciem kościoła, proboszczowie w znakomitej większości zrobią wiele, by pomóc swoim; nic nie wskazuje na to, by władza kościelna i świecka miały się o coś poważnie poróżnić.
 - Dla PiSu ciągle pracują prezenty socjalne, jak 500plus, płaca minimalna sprzężona ze stawką godzinową, wreszcie obniżony wiek emerytalny - ich wyborcza skuteczność maleje z biegiem czasu, lecz na razie czuje się ich istotny wpływ w sondażach.
 - Rząd z premier na czele nawet w Auschwitz bezwstydnie straszy uchodźcami i bezwzględnie rozgrywa tę kartę nie zwracając uwagi na rosnące straty wizerunkowe i europejskie; ta obrzydliwa robota okazała się nad podziw skuteczna i trudno uwierzyć, że komukolwiek uda się ten trend szybko odwrócić - dwa lata temu ponad 70 procent Polaków chciało przyjmować uchodźców, teraz ten sam odsetek jest zdecydowanie przeciwny. Zamachy w zachodniej Europie będą się powtarzać, PiS dogra tę brudną grę w zaparte do końca.
 - PiS niewątpliwie korzysta z wyraźnego przechyłu młodego a nawet średniego pokolenia w prawo; wprawdzie skuteczną pracę organiczną prowadzą głównie korwinowcy i narodowcy, ale wyborczo korzysta na tym w lwiej części PiS. Wahadło powinno się kiedyś odchylić w drugą stronę, lecz nastąpi to nieprędko i nie na masową skalę.
 - Poparcie dla PiSu ma stabilny i trwały charakter - żelazny elektorat to obecnie prawie 30%, ci nie reagują na żadne bodźce i idą jak w dym; pozostałych 10 odpłynęło na chwilę po brukselskiej kompromitacji, ale szybko wróciło do poprzedniego poziomu.
 - Komisja reprywatyzacyjna w Warszawie i sprawy, które wrzuci na agendę CBA będą bombardować Platformę - na razie skuteczność Kamińskiego jest zaskakująco niewielka, ale zapewne Kaczyński czeka na czas przedwyborczy.
 - Dyscyplina wewnętrzna zarówno w partii jak w elektoracie - są zmotywowani, nie obrażają się, nie hamletyzują, są doskonale impregnowani na argumenty drugiej strony.
   Spójrzmy teraz na atuty opozycji:
 - Elektorat okazał się wrażliwy na brukselską klęskę PiSu; postępująca izolacja Polski niepokoi ludzi podwójnie: raz dlatego, że obawiają się ograniczenia funduszy bądź kar za nieprzyjmowanie uchodźców, po wtóre ponieważ boją się o bezpieczeństwo w sytuacji permanentnego konfliktu z twardym jądrem UE. Dodatkowym ryzykiem jest "odjechanie" starej Europy przy zgodnej współpracy Berlina i Paryża. Waga tego czynnika będzie rosła, bo Bruksela straciła już wszelkie złudzenia wobec Kaczyńskiego i Orbana i zapewne po niemieckich wyborach wykaże zdecydowaną postawę.
 - Reforma czy też deforma oświaty w sposób jednoznaczny pracuje dla opozycji; narastający chaos uderza w nauczycieli, rodziców i samorządowców jednocześnie - konfliktuje PiS z wielkimi grupami społecznymi, uderza bezdusznością i brakiem empatii. Wpływ całej awantury będzie rósł aż do wyborów samorządowych.
 - Zdecydowany opór przed ograniczaniem samorządności i centralizacją władzy bardzo osłabia PiS i wprowadza zamęt w szeregi. Lekcja z klęski projektu metropolii warszawskiej jest jednoznaczna - wyborcy przywiązali się nieodwracalnie do swoich małych ojczyzn i wszelkie zamachy na nie ze strony centrali przyjmowane są jak najgorzej. Pierwsze wybory w 2018 będą samorządowe właśnie i na tym polu najłatwiej pobić przeciwnika.
 - Wycinka Puszczy Białowieskiej, wycinka drzew na prywatnych posesjach i miłość do polskiego węgla kosztem środowiska i zdrowia obywateli to pięta achillesowa PiSu. Koszmarny smog w miastach i uzdrowiskach oddziaływuje na naszą wyobraźnię nieporównanie bardziej niż dziesięć lat temu. Sęk w tym, by opozycja umiała to wykorzystać i współpracowała skutecznie z ekologami.
 - Kagańcowa ustawa o ziemi i paraliż systemu dopłat bezpośrednich mogą odwrócić nastroje na wsi - w tej chwili rolnik nie może wziąć pod ziemię kredytu i de facto stracił pełną nad nią własność.
 - Odbudowa siły i witalności KODu, utrzymanie i wzmocnienie tkanki obywatelskiego oporu w całym kraju - jeśli się to uda, PiS straci monopol na parafialnych aktywistów. PO organizacyjnie jest w dobrym stanie, Nowoczesna właśnie zaczęła mozolną pracę u podstaw. Pozostaje odwieczne pytanie o silną i autentyczną lewicową partię, zdolną dodatkowo do budowania pełnego sojuszu po lewej stronie. Gdyby taka siła powstała, zdyskontowała wyborczo ruch czarnych parasolek i nie dopuściła do utraty mandatów, jak ostatnio, byłby to być może atut rozstrzygający.
   Nie sposób ocenić wyborczej wagi pisowskiego zamachu na niezależne sądownictwo. Jeszcze rok temu wyglądało, że rodacy w swojej masie będą za zamachem, żeby ukrócić władzę tak zwanej "kasty". Jestem przekonany, że w wyniku obywatelskiej edukacji szanse się wyrównały, a za rok szala przechyli się na opozycyjną stronę - zamach zbyt jawnie zmierza do zawłaszczenia i przejęcia kontroli, kompletnie ignorując chociażby problem przewlekłości postępowań.
   Atuty wydają się wyrównane, długa wojna pozycyjna pewna. Jeśli coś przeważy szalę, to pewnie wrodzona przekora Polaków, którzy nie po to ukarali pyszną po dwóch kadencjach Platformę, by teraz oddać się w niewolę PiSowi na dłużej. Stawka tych wyborów będzie olbrzymia, bo PiS nie żartuje - przejmuje kontrolę nad wszystkim co się rusza, również nad Państwową Komisją Wyborczą. 
Paweł Kocięba-Żabski

 

sobota, 17 czerwca 2017

Falenta jedynie na wabia, chłopcy z CBA w bezpiecznym ukryciu

   Afera podsłuchowa zabiła Platformę; wcześniej męczyła ją i kompromitowała maksymalnie przewlekle, tak by każdy chętny mógł się nasycić do imentu. Kompromitowała przewrotnym sposobem, bo tyleż chodziło o ujawnione cyniczne teksty i wulgaryzmy, co o sam fakt, że podsłuchiwani dali się nagrać jak dzieci, jak kompletni idioci w jednej jedynej pseudoprestiżowej knajpie, z wielce przemądrzałym Sienkiewiczem jako szefem służb na czele. Potężne uderzenie, piorunujący efekt i co? Śledztwo natychmiast wdrożone, mętne sugestie premiera Tuska o śladzie pisanym cyrylicą, po czym żałosny efekt: prokuratura ogłosiła, że rząd PO obalili kelnerzy koordynowani przez młodocianego biznesmena Falentę z Lubina rodem, który zapragnął importować rosyjski węgiel z Kuzbasu pod szyldem Polskich Składów Węgla.
   Falenta owszem lubił wszystko wiedzieć o konkurencji i w tym celu przez dłuższy czas kooperował ze służbami, między innymi niejakim Jackiem z ABW i Jarkiem z CBA. Kooperacja była dość jednostronna, bo Falenta płacił agentom za przydatne mu informacje i prowokacje wobec konkurencji, przekazywał też część materiału z kelnerskich podsłuchów z "Sowy i przyjaciół". Mógł być wściekły na rząd Tuska za mocno spóźnioną, ale jednak obronę polskiego węgla - CBA wkroczyła przecież do PSW i całkowicie sparaliżowała korzystny import. Mimo wszystko jednak Falenta o jednoznacznej urodzie troglodyty w żadnym wypadku nie wyglądał na perwersyjnego kata polskiego rządu, który cedząc i dawkując podsłuchy obala gabinet Tuska. Coś tu zdecydowanie nie grało w proporcji i skali operacji.
   Sytuacja uległa radykalnej zmianie, gdy trefny materiał profesjonalnie zabezpieczono, winnych osądzono, a tu o dziwo co rusz wypływają kolejne nagrania - zdecydowanie spoza zestawu objętego aktem oskarżenia. Czyli co - nieposkromiony Falenta schomikował część na czarną godzinę i zza grobu razi przeciwnika? W żadnym wypadku: to są nagrania, które wykonali skazani kelnerzy, ale przekazali je zupełnie komu innemu. Falenta wyszedł więc na kozła ofiarnego, który nie dość, że sowicie opłacał kelnerów, to jeszcze za sprawstwo kierownicze dostał 2,5 roku bez zawieszenia. Powoli sprawa staje się jasna: jeden z nagrywających u "Sowy" kelnerów, Łukasz N. to stary informator CBŚ, podsłuchujący wcześnie dla Biura wskazanych gangsterów. Kelnera Łukasza przejęło CBA i jak się okazało jego ludzie pracowali z nim przez cztery lata bez wiedzy szefów z Pawłem Wojtunikiem na czele. Ot, taka prywatyzacja tajnej służby, w której za ciężkie budżetowe pieniądze nagrywa się się oficjeli w celu obalenia rządu. Trop prowadzi do wrocławskiej delegatury CBA, w której aż się roiło od ludzi wiernych Kamińskiemu. Pośrednikiem miał być zaś Martin Brożek, jedna z wielu figur-dziwolągów w CBA, obecnie doradca prawny w spółkach skarbu państwa.
   I wreszcie cała historia podsłuchów w "Sowie i Przyjaciołach" trzyma się kupy. Nie prowincjonalny biznesmen o trudnej urodzie stał za prowokacją, mordującą partię rządzącą. Został on jedynie wykorzystany do niebagatelnego zarobku na boku oraz w charakterze przynęty dla prokuratorów. Prawdziwi pomysło- i mocodawcy pozostali w ukryciu i w tej chwili ponownie kontrolują służby. Mogą wypuszczać nagrania księdza Sowy czy ministra skarbu Karpińskiego w każdej dowolnej chwili, gdy pisowska władza będzie potrzebowała medialnego przykrycia. Swoją drogą to wspaniale, że się wreszcie ujawnili. Wynika z tego jednoznacznie, że nie przewidują zmiany władzy w ciągu najbliższych sześciu lat.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 15 czerwca 2017

Czeka nas długi marsz, skoro ludzie kupili pisowską normalizację

   Długo się nie nacieszyliśmy pięknym efektem Tuska. Pognębił pisiorów na całe 6 tygodni i zniknął jak sen jaki złoty. Zdążył dać niezasłużoną premię Schetynie, po czym rozmył się w przaśnej codzienności. Ci, którzy odskoczyli od PiSu po brukselskiej kompromitacji, powoli do niego wracają, najwyraźniej niezrażeni postępujacą demolką niezależnego sądownictwa. Nawet Nowoczesna odbiła się od dna i powoli odrabia straty do Platformy. Słowem europejski Donald przeleciał nad nami jak meteoryt i zniknął w nadwiślańskiej mgle.
   Kluczowa znowu staje się psychologia społeczna, a najbliższych analogii szukać należy w normalizacji czechosłowackiej, bezpośrednio po praskiej wiośnie 1968. Tam mieliśmy do czynienia z niebywałym pobudzeniem całego narodu (a właściwie dwóch narodów), ogromnym zaangażowaniem całych grup społecznych, z których po półtora roku nie zostało nic zgoła poza samotnym dramatem Jana Palacha. Czuję jeszcze pod skórą rewolucyjną atmosferę pierwszych miesięcy KODu, w szczególności pierwszy marsz w obronie Trybunału, gdy organizatorzy modlili się o frekwencję pięciotysięczną, a nagle napłynął nie wiadomo skąd tłum stutysięczny. Wydawało się wtedy, że rząd Szydło lada moment obali ulica, taki był poziom uniesienia i zaangażowania. Obydwie strony mówiły wtedy o możliwym majdanie, który skończy z pisowską władzą zanim na dobre się zainstalowała. Jeśli tak się nie stało, to z powodu sekwencji "normalizacyjnej", podczas której powoli przywykliśmy do pisowskiej polityki, wręcz ją oswoiliśmy.
   Broń Boże nie oznacza to, że zmienił się sam PiS - przeciwnie, na swojej drodze demontowania demokracji liberalnej w Polsce zaszedł dalej niż ktokolwiek we współczesnej Europie. Zmieniło się wyłącznie nasze postrzeganie grupy trzymającej władzę: po półtora roku właśnie traktujemy ją już jako normalny element znajomego krajobrazu - coś, co uwiera, ale trzeba się z tym pogodzić. Dlatego z marszami KODu utożsamiała się zdecydowana większość społeczeństwa (nie zdążyło się to przełożyć na żadne wybory), a ze smoleńskimi kontrmanifestacjami już zdecydowana mniejszość. Półtora roku temu żyliśmy nadzieją, że to wszystko nie dzieje się naprawdę i zaraz zniknie, teraz jeśli popieramy białe róże, to raczej z obowiązku moralnego niż z przekonania.
   PiS to władza jak każda inna, może nie lepsza, ale też niespecjalnie gorsza - powiadają liczni u nas ludzie środka, zwani złośliwie symetrystami. Trochę demoluje sędziów i oświatę, ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić - życie płynie przecież dalej swoim korytem. Do tego obniżony wiek emerytalny i 500 plus pokazują, że władza, owszem myśli głównie o sobie, ale nie wyłącznie przecież.  W sumie trochę jest gorsza (Trybunał, szkoły), a trochę lepsza (socjalne prezenty) od PO, SLD czy AWS.
   Kaczyńskiemu w to graj, cała jego strategia sprowadza się do uśpienia jak największej liczby obywateli. Wy się brzydźcie polityką, zostańcie w domu, polityka to brudna sprawa - mój żelazny elektorat pójdzie zawsze i niczym nie będzie się brzydził, czego byśmy nie nawywijali. Tak jak w przypadku Trumpa jego zwolennicy pozostają ślepi i głusi na jakąkolwiek krytykę, tak w Polsce elektorat PiSu czy Kukiza najmniejszej uwagi nie zwraca chociażby na korupcję we własnych szeregach. Wypościli się nasi kochani, to im się słusznie należy. Ideałem Kaczyńskiego jest niska frekwencja połączona ze sprawdzoną dyscypliną jego ludzi.
   W międzyczasie, usypiając i zniechęcając do brudnej polityki kogo się da, nasz kieszonkowy wódz zlikwidował cichaczem trójpodział władzy i naprawdę ciężko - poza samorządami - znaleźć w Polsce sferę, nad którą nie sprawuje pełnej kontroli. PiS tym się różni od poprzedników i pewnie następców, że sięga po całą pulę: w jego mentalności literalnie nic nie ma prawa żyć własnym, osobnym życiem. Dlatego normalizacja, której podlegamy, jest tak niebezpieczna, dlatego wszystko, co wybudza nas z letargu jest na wagę złota. Nie ma żadnej symetrii pomiędzy PiS a poprzednimi ekipami, takie myślenie to przejaw skrajnej ślepoty. Ta ekipa pragnie urządzić nam własny dom na nowo, tak że go nie poznamy. Jeżeli komuś się wydaje, że jest bezpieczny, że jego nie ruszą, przekona się o swej naiwności prędzej niż myśli.
   Najprostszy przykład to wolne wybory - a czemuż to PiS przy każdej okazji krzyczał o fałszerstwach? Bo sam by bez sekundy wahania tak zrobił, a swoi ludzie ulokowani gdzie trzeba przecież zawsze zrozumieją historyczną i patriotyczną konieczność. Dlatego zamiast usypiania się normalizacją powinniśmy budować własny ruch kontroli wyborów, trzy razy bardziej czujny od tego pisowskiego.    
Paweł Kocięba-Żabski

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Czy poświęcenie Frasyniuka ma sens?

   W sobotę wieczorem przeżyłem deja vu, jak jeszcze nigdy w życiu. Znowu ten nieobliczalny Frasyniuk rozrabia i szarpie się z siłami porządku, zupełnie jak w 82, 85 i 88 roku. Inni działacze jakoś potrafią na tyłku wysiedzieć, a ten Hucuł jakby miał owsiki. Wymowne obrazki z przystojnymi i pięknie wyszkolonymi mundurowymi to jedno, a znakomite komentarze części niegłupiej skądinąd publiczności to zupełnie inna bajka. - Po co się szarpią, tylko pomagają Kaczorowi zewrzeć szeregi i mobilizują wroga - powiadają liczni mądrale - przecież te miesięcznice już gasły w oczach, a uczestników dręczyła nuda. Obywatele RP ze swoimi białymi różami tylko niepotrzebnie dostarczają prezesowi nowego paliwa. A ten Frasyniuk? starszy pan dobrze po sześćdziesiątce szarpie się z policjantami jak jakiś gówniarz! Przecież to wszystko niepoważne.
   Identyczne teksty słyszałem od zacnych solidarnościowych profesorów trzydzieści lat temu z okładem. Po co ich prowokować? Przecież to zablokuje starania frakcji odwilżowej w politbiurze, a wzmocni twardogłowych. Wedle tej teorii i wtedy i teraz i Frasyniuk i wszyscy pozostali antypisowscy radykałowie powinni ułożyć się wygodnie na szezlongu i uciąć sobie dłuższą a smaczną drzemkę. Kaczyński nie dostałby nowego paliwa, jego opowieści o wrażej agenturze zawisłyby w absolutnej próżni i cały gmach dobrej zmiany osunąłby się w proch pod ciężarem obezwładniającej nudy.
   Ta śmiała strategiczna koncepcja już w 1986 roku posiadała pewne myślowe wady, na przykład taką, że komuna, choć uśpiona i śmiertelnie znudzona jednakowoż porządzić mogła jeszcze w Polsce jakieś dwa, może trzy pokolenia. Przypadek PiSu jest radykalnie odmienny: jemu ogólna senność i apatia służy jak rzadko - to partia młoda i pełna zapału, głodna władzy i nienasycona. Im bardziej publiczność uwierzy, że przecież wszystko jest z grubsza normalnie, nic się specjalnego nie dzieje, a niewielkie anomalie zawsze występują, tym łatwiej i szybciej opanują kraj, od góry do samego dołu.
   Jak można atakować miesięcznice o religijnym charakterze, przecież to niesmaczne i w Polsce musi spotkać się z powszechnym potępieniem! I tu dotykamy wreszcie sedna sprawy - dla PiSu wszystko co ich dotyczy jest w gruncie rzeczy religijne, tak święta i z gruntu polska jest ich sprawa. Dokładnie po to był i jest kult smoleński, by wszystko co dotyczy fundamentów ruchu nabierało sakralnego charakteru, stawało się na dobrą sprawę sacrum wcielonym. Zabieg wydaje się z pozoru dziecinny, ocierający się o ludową naiwną pobożność. Nic bardziej mylnego! To skuteczna do bólu polityczna strategia świetnie żerująca na dewocyjnej psychologii Polaków.
   Dlatego obywatele RP wzbudzili taką wściekłość prezesa i jego otoczenia, dlatego szybciorem dla tego jednego przypadku zmieniono ustawę o zgromadzeniach, dlatego każdego dziesiątego na Krakowskim Przedmieściu gromadzone jest pół warszawskiego garnizonu. Tego dnia złodzieje mają używanie, mogą wreszcie działać na własnych warunkach. Obywatele RP uderzyli w nerw przeciwnika i na nic się zdadzą dobiegające jęki o profanacji i świętokradztwie. Jeśli ktoś w to wierzy i tak jest dla strony wolnościowej stracony.
I jeszcze o szarpaninie Frasyniuka z funkcjonariuszami - Władek się musi nauczyć, że im potężniejszy młodzian nim rzuca, tym bardziej on musi trzymać ręce z tyłu i patrzeć pokornie w ziemię. I niech dziękuje Bogu, że chłopaki tym razem nie użyli paralizatora.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 10 czerwca 2017

Klan Trumpów bezwzględnie żeruje na współobywatelach-podatnikach

   Ważną częścią Russiagate okazały się zachowania zięcia Donalda - Jareda Kushnera, małżonka nadobnej i utalentowanej biznesowo  Ivanki, która dla jego rodziny przeszła nawet na ortodoksyjny judaizm. Sam Kushner, kolejny dziedzic deweloperskiej fortuny, a w Białym Domu doradca o super-szerokich kompetencjach (bliski wschód, Chiny, Kanada, Meksyk, nadzór nad innowacjami, itd.) rozmawiał z Rosjanami o konkretach: kredycie dla swoich firm za zniesienie sankcji. Rozmówcą zdecydowanie ważniejszym od ambasadora Kislaka był wtedy Siergiej Gorkow, człowiek wewnętrznego kręgu Putina, absolwent Akademii FSB, chwilowo oddelegowany na prezesa WEB (Wnieszekonombanku) od trzech lat objętego amerykańskimi sankcjami. Deal był najprostszy z możliwych: dostaniesz u nas tak zwany kredyt,  jeśli teść zdejmie z nas niezasłużone szykany. Do tego Jared mocno zabiegał o stworzenie gorącej linii z Rosjanami opartej na ich szyfrowanych kanałach - po to, żeby FBI nie słuchało o znakomitych i jeszcze lepszych interesach rodziny.
   Tak to już jest, że u Trumpa, jego dzieci i powinowatych partykularne interesy wprost mieszają się ze sferą polityczną, a co gorsza wywiadowczą. Ivanka, również doradczyni prezydenta, zaczęła od reklamowania ciuchów swojej marki podczas republikańskiej konwencji, potem promowała biżuterię w najbardziej prestiżowym programie publicystycznym "60 minutes". To jednak tylko drobiazgi: ostatnie rozmowy Donalda z premierem Shinzo Abe i przewodniczącym Xi Jinpingiem bezpośrednio posłużyły do ogromnych kontraktów firm Ivanki na japońskim i chińskim rynku. Rozmowy odbywały się w miejscu nieprzypadkowym - w nowobogackim kompleksie Mar-a-Lago na Florydzie. Za każdy dzień spędzony w tym kurorcie podatnik płaci Trumpowi milion dolarów, bo przecież udostępnił gościom ekskluzywny klub. Trzeba docenić, że dzień pobytu Melanii w nowojorskiej Trump Tower wyceniono ulgowo jedynie na 550 tysięcy.  A stare dobre Camp David popadło w zapomnienie i świeci pustkami. No, ale tam podatnik nie miałby okazji wspomóc rodzinnych finansów.
   Konfliktu interesów najlepiej uniknęła siostra Kushnera Nicole oferująca chińskim i rosyjskim inwestorom wizy E5, stanowiące najkrótszą drogę do obywatelstwa USA. Jeśli Trump ma pięcioro dzieci, to jasnym stało się, że amerykański podatek zapłaci za ich wszystkie biznesowe podróże oraz nieustającą ochronę wszelkich wyjazdów i wakacji. Taka sytuacja wynika z interpretacji prawa federalnego: to, co z niego nie wynika, a nawet pozostaje z nim w jaskrawej sprzeczności to permanentne mieszanie porządków państwowego i prywatnego poprzez coś, co w Polsce delikatnie nazwalibyśmy powoływaniem się na wpływy. No, ale przecież po to głównie Trump kandydował i nie znajdzie się taki odważny doradca, który ośmieliłby się tłumaczyć mu, że coś jest niestosowne. Prezydent zabiłby go śmiechem, a w głębi duszy uznał za wariata.
   W gabinecie Trumpa osobną kategorię stanowią starzy przyjaciele biznesowi. Oj, nie znajdziemy wśród nich innowatorów z doliny Krzemowej czy kreatywnych wynalazców. Znajdziemy za to szemranych spekulantów i bezwzględnych biznesowych cyników żerujących na ludzkim nieszczęściu. Za wywiad odpowiada Steve Feinberg, obecnie z branży zbrojeniowej, który wsławił się błyskawicznym wyprzedaniem majątku najstarszej amerykańskiej huty i posłaniem pracowników do opieki społecznej. Najbardziej chyba znany jest sekretarz skarbu Steven Mnuchin, który po to tylko wykupił upadający bank hipoteczny IndyMac, by dziesiątki tysięcy lokatorów wyrzucić na bruk. Trochę mniej słynny wydaje się sekretarz handlu Wilbur Ross, który w poprzednim wcieleniu prał pieniądze ruskiej mafii w cypryjskim banku, a do dzisiaj jest współwłaścicielem armatorskiego holdingu transportującego towar pod chińską banderą do objętego sankcjami Iranu. Jednego możemy być pewni -żaden z tych znakomitych biznesmenów złego słowa szefowi nie powie o jakimś konflikcie interesów - przeciwnie, wdrożą i twórczo rozwiną analogiczne praktyki, każdy na powierzonym sobie poletku.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 8 czerwca 2017

W sprawie KODu Piotr Chabora niczym Macierewicz działał jak wytrawny agent, choć twardych dowodów brak

   Gdyby inteligentny oficer od kulawo ułaskawionego Kamińskiego miał zadaniować agenta wpływu w KODzie, trzy rzeczy powinien zdecydowanie uwypuklić: najpierw umoczyć lidera w szemrane dochody, następnie uzależnić go od siebie maksymalnie opóźniając moment ich publicznej weryfikacji, wreszcie skłócić go z kolegami z powodu niejasnych reguł gry. Taki agent to prawdziwy skarb - najlepiej gdyby jeszcze udawał przyjaciela, brata-łatę i pocieszał, że wodza atakują tylko nikczemni zazdrośnicy, z niskich i jeszcze niższych pobudek.
   Nietrudno zgadnąć, że pierwej resortowi psycholodzy starannie zdiagnozowali przywódcę: jest próżny, lubi klakierów, na gwałt potrzebuje pieniędzy, również na alimenty. Jeśli tak, trzeba mu pomóc, ale w taki sposób, by go maksymalnie uwikłać, jednocześnie stwarzając pozory możliwości wyjścia z impasu. Robota klasyczna i rutynowa, zawsze jednak rozbija się o człowieka: czy wzbudzi zaufanie otoczenia i czy nie da się przewerbować, czyli po ludzku mówiąc sam nie uwierzy w cele ruchu.
   Co do samego Piotra Chabory: to on wymyślił patent i przekonał Mateusza Kijowskiego do wystawiania lipnych faktur za usługi informatyczne. Kijowski poszedł na to rozwiązanie w duchu zrozumiałego wodzowskiego poczucia, że jego praca i zaangażowanie warte jest każdych pieniędzy. Wtedy Chabora przez dwa długie  miesiące udawał, że rejestruje stowarzyszenie. Zanosił statut do KRS, potem rzekomo nanosił poprawki, wreszcie publicznie narzekał na wredną przewlekłość postępowania. Kijowskiemu mógł spokojnie tłumaczyć, że przecież działalność i wielkie marsze oporu na tym nie cierpią, natomiast im później nastąpi oficjalna rejestracja, tym później zawistni koledzy zaczną zadawać niewygodne pytania. Po paru miesiącach Chabora przyznał się, że statutu do KRS w ogóle nie zaniósł, bo przytłoczył go natłok innych zadań. Opóźnił tym wybory i stabilizację stowarzyszenia dokładnie o rok. Czyż Chabora to nie skarb? Owszem skarb, ale natrafił też na wdzięczny i podatny grunt.
   Legenda Piotra Chabory w KOD opierała się na mocno ruchomych piaskach - bliski współpracownik Komorowskiego i Cimoszewicza, którego nikt z najstarszych sztabowych wyjadaczy przy tych politykach nie widział ani nie słyszał; absolwent prawa i uczelniany wykładowca tegoż, którego nie ma w żadnych rejestrach; na koniec wspólnik biznesu gastronomicznego na Ibizie, o którym na tej pięknej wyspie nikt nie słyszał. No cóż, żywioł jest żywioł, trzeba było działać nagle i zabrakło czasu na solidne przygotowanie materiału. Improwizacja górą! 
   Sam ruch należy rozgrzeszyć z naiwności, bo w pierwszej chwili nikt nikogo nie znał i bazowano na naturalnym ludzkim zaufaniu.  Jasne było, że przeciwnik będzie usiłował wmontować kreta i że uleganie paranoi do niczego KODu nie zaprowadzi. Aż strach pomyśleć nad analogiczną sytuacją w pierwszej Solidarności - wtedy i zakrawa to na paradoks, starzy PRLowscy weterani pilnowali porządku i bezpieczeństwa kierownictwa ruchu: Kuroń, Modzelewski i chłopcy z SKSów w regionach. W KODzie pilnować nie było komu, a sam wódz poszedł w zastawioną pułapkę jak w dym, konfliktując się jednocześnie na amen z resztą zarządu, co musiało być zasadniczą częścią planu.
   Ośrodek dyspozycyjny może przypinać teraz sobie medale i wnioskować o zasłużone podwyżki i premie. Należy życzyć Krzysztofowi Łozińskiemu, żeby ta radość i toasty okazały się przedwczesne, bo ruch żyje i odnajdzie jeszcze swoją drogę.
Paweł Kocięba-Żabski

wtorek, 6 czerwca 2017

Jacek Kuroń z nieba spoziera na młodocianych przygłupów w organizacyjnych krawatach

   Ten nieszczęsny jadowity sejm młodych sprzed tygodnia to oczywiście pic-fotomontaż, bo marszałek Kuchciński dobierał uczestników, czyli partyjne młodzieżówki licealistów po uważaniu. PiSu zdecydowanie najwięcej, resztę zrekrutowano z bratnich narodowców i korwinowców. Nie przypadkiem z mównicy dominowali ci ostatni, już to rozwiązując Unię Europejską, już to zgrabnie drąc na strzępy jej gwiaździstą flagę. Wszystko po linii najmniejszego oporu - młotkiem na oślep przed siebie, bez najmniejszego skrępowania. Widok mimo wszystko smutny, bo młodziutkie oblicza przecież nasze, nadwiślańskie. Przykro pomyśleć, że obecna zmiana z nocnego koszmaru rodem, miałaby być zastąpiona przez jeszcze bardziej wilkołaczą.
   Już w drugiej minucie transmisji z obrad młodych odruchowo pomyślałem o Kuroniu, które młode i średnie swoje lata strawił na wychowywaniu przyszłych liderów poprzez harcerstwo, później nazwane walterowskim. Harcerscy konserwatyści do dziś go za to nienawidzą, jednak wyniki miał rewelacyjne: wychował kilkuset późniejszych luminarzy społecznych i przede wszystkim politycznych z prawdziwego zdarzenia - przez trzy długie dekady odważnie opozycyjnych, potem już jak najbardziej państwowych w Polsce niepodległej. Czegóż nauczał i co wpajał wychowankom? Że są absolutnie wyjątkowi, a ich pierwszym zadaniem jest tę wyjątkowość zrealizować poprzez poświęcenie dla innych, a tak naprawdę dla grupy, dla własnej społeczności. Jeżeli odbiegało to od "Kamieni na szaniec " Aleksandra Kamińskiego to głównie lewicową frazeologią i unikaniem patriotycznego zadęcia. Wychowankowie obydwu okazali się zdumiewająco podobni, bo nie o ideologię tu idzie, jeno o otwarte społeczne myślenie i odczuwanie świata, za który w mikro- i makroskali bierzemy pełną odpowiedzialność. 
   Od trzynastu lat nie ma już wśród nas Jacka Kuronia, od kilkudziesięciu Kamińskiego. Nawet jeśli wiemy, że pomagierzy Kuchcińskiego wykonali niezbędną selekcję wśród młodych, wstyd jest niewiele mniejszy. Gołym okiem widać, że obecną pedagogiczną robotę wykonuje Korwin-Mikke z przyległościami, względnie młodzież wszechpolska. Ewentualne luki zapełniają parafie nasycone duchem pisowskim. Dla zbuntowanych wyłania się zza winkla Kukiz, atrakcyjny, bo wszechstronnie i wystarczająco bełkotliwie zbuntowany. Wszyscy oni wykonują monumentalną pracę, rzecz jasna za pieniądze jak najbardziej systemowe, już to parlamentu europejskiego, już to naszego krajowego. I tak europejski system finansuje sobie pracowicie wroga, który go niebawem zadławi. Jeśli nawet nie da rady, to na pewno spróbuje.
   Przed wojną nie było aż takich prezentów od systemu, jednak olbrzymią pracę ideową wykonywała PPS. Harcerstwo Kuronia to genetyczne jej przedłużenie w wolnościowym i głęboko lewicowym duchu, może dlatego, że i dziadek i ojciec Jacka byli pepeesiakami. Praca ideowa PPS to wszechstronne samokształcenie, ale też spółdzielnie mieszkaniowe (patrz Żoliborz) i kooperatywy produkcyjne. Oddziaływanie ideowe PPS mogło się spokojnie mierzyć z parafiami i komórkami, czy bojówkami endecji. 
   Dzisiejszy problem dotyka wprost tego nerwu: po stronie europejskiej i demokratycznej, siłą rzeczy wolnościowej, nikt podobnej pracy nie wykonuje, na pewno nie wykonuje jej z pasją i oddaniem. Młodzieżówki partyjne hodują małych aparatczyków i niczym więcej się nie zajmują. Korwinowi i narodowcom się chce, mają do tego sprzyjającą aurę zakazanego owocu, zwalczanego rzekomo przez mainstream . Pamiętam swoje zdumienie, ale też podziw, gdy kilkanaście lat temu na meczach Śląska widziałem Kornela Morawieckiego i czołówkę SW bratającą się z żyletą (nabojką) wrocławskiego WKS - co za ludzie, że też im się chciało, przecież tam i "kurwy" latały i w dziób można było za bezdurno zarobić! Dziś polskie nabojki to najlepsze i najpewniejsze zaplecze radykalnej prawicy. Z PiSem sympatyzują jedynie siłą rozpędu, bo jest zdecydowanie za mało radykalny.
   Nabojki i żylety nie odbijemy, natomiast ludzie oddani idei wolnościowej muszą pracować z młodzieżą, tak jak czynili to Kamiński, a po nim w zmienionych realiach Kuroń. Muszą robić to z pasją i z charyzmą - w przeciwnym wypadku doczekamy i to szybciej niż myślimy, takiego sejmu, jaki w dzień dziecka obradował przy Wiejskiej.
Paweł Kocięba-Żabski
 

sobota, 3 czerwca 2017

Wielka polska Solidarność zmyka w popłochu przed małym uchodźcą

   Za wolność waszą i naszą - wołali przez cały XIX wiek polscy rewolucjoniści i czynem dowodzili prawdziwości tego zawołania: od wiosny ludów przez Włochy Garibaldiego po komunę paryską. Samo określenie Polak kojarzyło się w Europie z buntem wobec autokracji, niezgodą na tyranię i przede wszystkim z solidarnością z ofiarami przemocy, gdziekolwiek by ona nie straszyła. Sprzyjał temu co prawda brak niepodległości i zaborcy, jednak historyczna pamięć pozostawała w zgodzie z romantycznym wyobrażeniem - premiowała tych, którzy dokonywali trudnych wyborów, wymagali od siebie poświęcenia zanim zażądali czegokolwiek od innych.
   "Solidarność" znakomicie wpisała się w tę tradycję, utrwalając stereotyp niezłomnych rewolucjonistów, solidarnych z mniej szczęśliwymi narodami zamkniętymi za żelazną kurtyną. W sensie symbolicznym polska "Solidarność" wywalczyła wolność dla całego międzymorza, wraz z Pribałtiką, Ukrainą i Białorusią. Polak - czyli ten, który przynosi wolność, zdecydowanie bardziej, niż ten, który kradnie samochody. Był to obraz i stereotyp na wyrost, jednak z grubsza odpowiadał  realnemu przebiegowi wydarzeń. Z czym się będzie Polak kojarzył za chwilę? Głównie z tanim cwaniaczkiem, który chce Europę wydoić na maksa, za to z jej wolnościowym i solidarnym przesłaniem nie chce mieć nic wspólnego. - Ani jednego uchodźcy - woła premier Szydło i dobrze wie, co robi, patrząc na sondaże. Skąd w społeczeństwie, które było znane z gościnności i otwartości, tak radykalna i gwałtowna zmiana? Czy zmieniliśmy się na dobre i już na zawsze?
   Przecież wszyscy wiemy, że nie oczekuje się od nas przesadnych poświęceń - tak naprawdę może setnej części tego, na co już zdobyli się Niemcy czy Szwedzi, bo tak się ma przypisane nam 7,5 tys. do miliona i więcej. Przecież syryjscy uchodźcy nie tęsknią do Polski, żaden potop nam nie grozi. Tymczasem w Turcji niespełna dwukrotnie większej od nas uciekinierów z Syrii jest ponad cztery miliony, w maleńkim Libanie półtora miliona. Naprawdę nas nie stać na minimalny wysiłek? Rzeczywiście chcemy być kojarzeni ze skrajną małostkowością i tępą wsobnością? Gdy obserwowałem poznańskie zadymy "Naszości" wojującej z paradami równości, do głowy mi nie przyszło, że owa naszość weźmie niebawem rząd dusz w narodzie. Naszość całkiem niepodobna do naszej tradycji, za to wielce z siebie dumna i zadowolona.
   Czy przeciętny francuski albo niemiecki zjadacz chleba marzy o obcowaniu z uciekinierami z Syrii? W żadnym wypadku, jednak człowieczeństwo nie pozwala mu obrócić się do tych ludzi plecami. To nie jest misja samobójcza opiewana przez nasze prawicowe mądrale, tylko przejaw człowieczeństwa właśnie, trudnego wyboru między własną wygodą i egoizmem, a wrażliwym sumieniem. Na tym tle nasze deklaracje i wybory lokują nas w jaskini, do której obcych neandertalczyk nie wpuszczał z zasady. Ani jednego! I na tym PiS chce ugrać drugą kadencję. Niewysokiego jest mniemania o rodakach, zresztą starannie ich w tej sprawie od dwóch lat obrabia. Ani jednego! I taką właśnie chrześcijańską twarz pokażemy światu. To właśnie my, dumni Polacy z Solidarności!
   Dziwnie poczują się niezliczeni dobroczyńcy, którzy przez lata pomagali polskim emigrantom na całym świecie - emigrantom oficjalnie politycznym, po prawdzie w przeważającej mierze ekonomicznym. Polak wziął, nie podziękował, nie pokwitował - teraz pokaże, kim jest naprawdę. Gdyby putinowska Rosja naprawdę zbrojnie zajęła nasz kraj, nie spodziewajmy się powtórki z dobroczynności.  Będziemy już znani jako skrajni niewdzięcznicy, którym się z założenia  nie pomaga.
Paweł Kocięba-Żabski