piątek, 29 grudnia 2017

Smutny rok 2017 się wreszcie kończy, a co przed nami? - cz.2

Partyjna opozycja - najważniejsze, a jednocześnie najsłabsze ogniwo antypisowskiego oporu

   Dramatyczny brak kreatywnego przywództwa i dominacja małych kalkulacji nad sensownym planem głównym - tak można podsumować kończący się rok w głównych partiach opozycyjnych. Zgodnie z prognozami mądrych publicystów na scenie nie powstało nic nowego - szczególnie żal ziejącej pustki po lewej stronie - i z pisowskim walcem konfrontować się będziemy z tym, co mamy. A mamy niestety niewiele.
   Przez cały rok Grzegorz Schetyna uprawiał smętną grę pozorów, raz na miesiąc ogłaszając zjednoczeniowe negocjacje, których albo w ogóle nie było, albo były markowane. Charakterystyczne i paradoksalne okazało się zaś to, że gdy Petru milczał w tej sprawie bądź opowiadał ogólniki, Lubnauer bezceremonialnie i wprost wypowiedzi Schetyny dementowała. Gdy liderzy PO i N ustalili wreszcie pierwszy konkret w postaci kandydatury duetu Trzaskowski/Rabiej, Ryszard Petru zapłacił za to własnym przywództwem. Jedyna więc istotna zmiana, a więc skuteczny spisek pań w Nowoczesnej, odbyła się de facto przeciwko zjednoczeniu opozycji, a pod hasłem obrony tożsamości partii. Lubnauer będzie z pewnością lepszym szefem niż gasnący Ryszard, jednak spoczywa na niej odpowiedzialność znacznie większa niż tylko za macierzystą organizację. Wobec kunktatorskiej taktyki PO, musi wykazać zjednoczeniową inicjatywę, impet i polityczną ofensywę; w końcu mniejszych partnerów nie brakuje, można i należy postawić Schetynę przed faktami dokonanymi, na zasadzie - wchodzisz, nie wchodzisz, my się i tak jednoczymy. 
On sam wydaje się niestety przyjmować cichą ofertę Kaczyńskiego, która wynika z manipulacji ordynacją: PiS wygra wyraźnie na wschodzie i w centrum, za to ty Grzegorzu weźmiesz zachód i wielkie miasta, a przy okazji pozbędziesz się konkurencji, która pójdzie pod realny - mniej więcej 20-procentowy próg. - Wtedy - zdaje się podpowiadać Kaczyński - zostaniemy na placu sami, ty i ja. Ty jako szef opozycji, ja wiadomo.
   Schetynę kusi taka wizja, więc zjednoczenie widzi wyłącznie na własnych warunkach, niezwykle trudnych do przyjęcia dla słabszych partnerów, szczególnie dla Nowoczesnej, z walczącą o akceptację u swoich nową przewodniczacą. Sytuacja to iście diabelska, bo czas niemiłosiernie ucieka, a Grzegorz wie, że szanse N, SLD, Razem, czy PSL na samodzielne zdobycie mandatów w sejmikach są żadne bądź prawie żadne, więc liczy na ich prostą kapitulację w ostatniej chwili. Jednak prawdziwy i rasowy lider opozycji powinien grać grę zupełnie odwrotną - grę o wyraźne pokonanie PiSu w skali kraju, nawet za cenę wyraźnych ustępstw wobec koalicjantów, po to, by w 2019 odsunąć go od władzy. Droga, którą wybierze Schetyna, będzie kluczowa dla losów kraju na dłużej, bo trudno przypuszczać, żeby tak łatwo dał się - po niejednoznacznych wynikach w samorządach - odsunąć od władzy jak Petru.
   Gra idzie o wielką koalicję demokratyczną partii i ruchów społecznych, prawdziwą Zjednoczoną Opozycję, posiadającej dla wyborców walor nowości, programowej i personalnej. Dlatego tak ważne byłyby prawybory, które zaangażowałyby ludzi na dole i wyłoniły chociaż w części nowych liderów. Uniknęlibyśmy w ten sposób zakulisowych przetargów, awantur i ryzyka rozpadu koalicji w ostatniej chwili.  W wyborach samorządowych koalicja demokratyczna może w wielu miejscach powstać samoistnie, w 2019 musi za jej powstaniem i stabilnością stać obiektywny mechanizm, czytelny i zrozumiały dla wyborców. 

Chociaż trochę Franciszka w Polsce

   Jeżeli by katolickość - po grecku powszechność - oceniać po poziomie uznania autorytetu Watykanu i posłuszeństwa wobec niego, to polski Kościół popadł w znacznej większości w ciężką schizmę, nieco skrywaną, za to powszechną. Franciszka trzeba przeczekać, jego ewangeliczne zapędy zignorować, w końcu dłużej klasztora niźli przeora. W kwestii uchodźców, stosunku do obcych i nacjonalizmu, rozjazd jest dramatyczny. Większość biskupów uważa postępowanie papieża za nieroztropne, by nie użyć mocniejszego słowa i unikając oficjalnego sprzeciwu, kontestuje je po cichu, ale za to konsekwentnie. Twardogłowi, jak arcybiskupi Głódź i Jędraszewski w ogóle się do nauki papieskiej nie odnoszą, za to zadają jej kłam prawie w każdym kazaniu, popierając antyuchodźczą politykę PiS i wychwalając narodowców. Wierni pozostają w stanie głębokiego podziału: część czuje się znakomicie w ksenofobiczno-nacjonalistycznym sosie, część - i to niemała - czuje się ograbiona z własnego miejsca na ziemi, jeśli nie z wiary w ogóle.
   Na tym tle uderza zachowanie czterech hierarchów, którzy do Franciszka i jego nauki odnoszą się z autentycznym szacunkiem i przekonaniem, próbując zaszczepiać ją u nas, szczególnie wśród młodych księży. Czynią to od dłuższego czasu obydwaj prymasi - Wojciech Polak i senior Henryk Muszyński oraz arcybiskupi Nycz i Gądecki. Jest to rzecz ważna dla przyszłości - idzie o to, by wyspy liberalnego, otwartego katolicyzmu nie były traktowane jako relikty przeszłości, które za chwilę utoną w nacjonalistycznym morzu. Żeby młodzi księża nie uważali za oczywistość, że karierę zrobić można wyłącznie płynąc z głównym nurtem, a jedyną alternatywą pozostaje los księdza Lemańskiego. Przeczy temu codzienne zachowanie biskupa Rysia w Łodzi, przeczy też na szczęście długofalowa polityka młodego prymasa. Franciszek znajduje więc w Polsce wrażliwych słuchaczy, na razie niewielu, ale za to znaczących.
Paweł Kocięba-Żabski


środa, 27 grudnia 2017

Smutny rok 2017 się kończy, a co przed nami? - cz. 1

   Skoro do końca roku zostało już tylko kilka chwil, spróbujmy go podsumować w taki sposób, żeby wynikały z tego wnioski, nadzieje i obawy na 2018, bo u nas przecież wszystko tkwi w stanie zawieszenia: PiS już prawie wygrał na dobre, ale znajduje się jednak dopiero na ostatnim wirażu, a jeszcze przed nami ostatnia prosta; prezydent Duda skompromitował się do cna w końcówce przepychanek z Piotrowiczem, jednak niezmiennie tkwi w nim dziwaczny gen nieobliczalności, który ujawnił się latem; opozycja nadal jednoczy się głównie poprzez podział, ale wewnętrznie powoli dojrzewa do ogromnego zadania i sprawdzianu, jakim będzie dla niej i dla nas wszystkich maraton wyborczy 2018/19. Nie znajdziemy w niej wodza ani idei na miarę potrzeb, ale potrzeba - i to jaka - pozostaje najlepszą matką wynalazku. Nawet w Kościele, po raz pierwszy od przynajmniej dekady, trzech kluczowych hierarchów zaczyna konsekwentnie mówić głosem Franciszka: prymas Polak, kardynał Nycz i abp Gądecki.
A więc po kolei:

PiS i Unia

   Kaczyński postawił ostatecznie na Morawieckiego, rezygnując chwilowo z własnych ambicji (ależ czy inaczej postępował często Piłsudski, na którego się konsekwentnie kreuje?), przesądzając kierunek marszu na najbliższe dwa lata. Konsolidacja, zbudowanie własnego układu biznesowo-finansowego na wzór Orbana i - tu mamy alternatywę klasyczną dla dialektyki naczelnika: albo rekoncyliację z Brukselą (chociażby przeciągnięcie procedowania artykułu 7 do wyborów parlamentarnych) albo ostateczna rozprawa z opozycją, której przedsmak poczuli poseł Gawłowski z senatorem Grubskim, a rykoszetem dostał nielubiany przez kolegów Kogut. - Patrzcie, co my możemy z nimi zrobić, a zaraz potem z waszymi u nas interesami - zdaje się mówić Brukseli Kaczyński. - Ale możemy zawsze nieco odpuścić, pójść na jakieś pozorowane ustępstwa, rozmydlić sprawę i dać wam jakąś minimalną satysfakcję. Macie premiera Mateusza sprawnie używającego waszego języka, sytuacja jest otwarta. Jak się nie dogadamy, dorżniemy opozycję do końca, bo ciąg technologiczny mamy już pięknie domknięty. Wybierajcie więc!
   Kaczyński gra ostro, bo hazard to jego żywioł. Z każdego rozwiązania chce wyciągnąć dla siebie strategiczne korzyści, porażki nie przewiduje. Z kolei unijni liderzy mają do czynienia z sytuacją bez precedensu, więc cierpią - najbardziej kanclerz Merkel - na doskwierający szczególnie starym wyjadaczom brak właściwego dla tej sytuacji doświadczenia i gotowych rozwiązań pod ręką. Na Kaczyńskiego znacznie lepszy jest Macron, który nie ma niemieckich kompleksów i strachów z przeszłości i potrafi być bezwzględny z młodzieńczym uśmiechem na ustach. Nie ulega wątpliwości, że Brukseli może w tej sytuacji pomóc jedynie mądra i politycznie kompetentna polska opozycja: jeśliby wprowadzenie sankcji i obcięcie przyszłego budżetu zostało uzależnione od jej strategii, wreszcie nabrałaby właściwego ciężaru gatunkowego.      

Prezydenckie nieszczęście

   Andrzej Duda po powrocie z Wietnamu zgasł jak świeczka pod ręką kościelnego. Kościelnym niewątpliwie był Kaczyński, który w rozmowach z młodszym kolegą nie tracił czasu: zrezygnował z własnego premierostwa (żeby nie być w żadnym momencie zależnym od woli Pałacu), uwolnił świadomie straszak Szydło w roli prezydenckiej alternatywy, wreszcie pokazał potencjalnego następcę w roli premiera. O straszeniu ewentualnym Trybunałem Stanu już nie wspomnę, bo tych uporczywych przecieków z Nowogrodzkiej nawet chyba strachliwy Adrian nie brał do końca poważnie. W grudniu prezydenta było z każdą chwilą mniej, Piotrowicz bezczelnie wprowadzał poprawkę po poprawce, pokazując światu - na twarde polecenie prezesa - kto tu rządzi, a kto tu sprząta. Charakterystyczne było, że Duda nie był w stanie wytargować nic w zamian, nawet przestał próbować i udawać. W grze była głowa Macierewicza - naczelnik powinien ją poświęcić we własnym długofalowym interesie, ale uznał, że jeszcze przyjdzie na to czas - i przyszłoroczne referendum konstytucyjne, które Duda lekkomyślnie ogłosił jako rzecz przesądzoną, robiąc z siebie zakładnika prezesa. Zależy ono od senatu, a więc od kiwnięcia palcem. Wygląda więc na to, że prezydent oddał wszystkie karty za mglistą obietnicę. Przy słabiutkim charakterze Dudy kolejna turbulencja może nastąpić jedynie przy potężnych protestach społecznych i porażce PiS w wyborach samorządowych - wtedy żona i ojciec wrócą do gry, a Adrian będzie miał kolejny kompleks do przełamania. Na razie wydaje się całkowicie rozpokorzony i pogodzony z losem.
Cdn.
Paweł Kocięba-Żabski

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Polska dumna i jagiellońska - dla Europy, a ona dla nas

   Przyszło Boże Narodzenie i od razu zmieniło perspektywę. Przecież jeżeli to pisowskie nieszczęście uda się szybko obalić, przez co uratujemy naszą obecność w Europie, trzeba będzie natychmiast posklejać to, co w tej chwili wydaje się beznadziejnie i na wieki rozdzielone. Może chodzi też o coś większego, niż tylko polski dramat wewnętrznego rozdarcia i klasycznej bratersko-siostrzanej nienawiści. Europa potrzebuje przecież, jak nigdy przedtem, mądrej i silnej tożsamości. I Polska, ten kraj przedmurza i pogranicza, może w jej tworzeniu (odbudowywaniu?) rzeczywiście pomóc. Może, a pewnie nawet musi, choćby przez własny bolesny i bijący po oczach - tu i teraz - przykład. Przed chwilą prymusa europejskiej poprawności, a po chwili zadręczające wszystkich enfant terrible nacjonalizmu i prymitywnego religianctwa w najgorszym wydaniu. Owszem zdarzył się po drodze kryzys uchodźczy i faszystowskie wzmożenie na całym Zachodzie, ale to jedynie silniej pokazuje, jak bardzo jesteśmy barometrem cywilizowanego świata.
   Brzmi to mocno mesjanistycznie, ale w tym przypadku nie trzeba akurat bać się patosu. Przecież jeżeli Kaczyński, z jego kieszonkowym formatem i kieszonkową rewolucją zwycięży, to szybko zapomnimy o jakimkolwiek mesjanizmie: znajdziemy się dokładnie pomiędzy Białorusią starzejącego się batki w dresie, Węgrami taniego cwaniaczka Orbana, a Austrią młodocianego kanclerza, który wypłynął na jednym temacie - uchodźców, tak znienawidzonych przez tamtejszą prowincję starego Fritzla i małego Hitlera. Czyli znajdziemy się tam, gdzie być może nasze i naszych sąsiadów miejsce, ulubione przez Haidera, Babisza, Mecziara i księdza Tiso. Będziemy najbardziej wyrośniętym z żałosnych karłów, głęboko upośledzonych przez los i przetaczanie się potęg nad nieufnymi chłopskimi i mieszczańskimi (to ostatnie akurat nie u nas) głowami. Karzeł to jednak zawsze karzeł, nawet taki, co ma dziesięć centymetrów więcej.
   Jeżeli poradzimy sobie sami z wewnętrznym skarleniem i triumfem narodowo-katolickiej miernoty, czeka nas najcięższa praca: odbudowania, a być może stworzenia na nowo naszej narodowej wspólnoty. Nie powrócimy już nigdy do rzeczywistości Gazety Wyborczej, czyli politycznej poprawności ożenionej z mentalnością korporacyjną. Sprowadza się ona do tego, że wielcy tego świata wiedzą lepiej, przecież nie przypadkiem są wielkimi. Otóż nie wiedzą, niczego poza własnym interesem nie rozumieją, a i ten łatwo pada przy kompletnym braku politycznej i duchowej wyobraźni. 2008 rok był tego najbardziej dramatycznym i wyrazistym przykładem. Najtępsi populiści czerpią z tej pseudoliberalnej impotencji obiema rękami, wypływają na tym fenomenie i udają geniuszy, świetnie czujących społeczne podglebie. Musimy, jako narodowa wspólnota i jako pełnoprawna już i pełnoletnia część Europy położyć temu kres: to drugie - wedle słów Wojtyły - z europejskich płuc ma tu do spełnienia misję wyjątkową. Oby obecne nihilistyczno-egoistyczne  (Czechy, Austria, Słowacja) i endeckie (Polska, Węgry) turbulencje i miazmaty posłużyły głębokiemu przełomowi i równie głębokiemu przełamaniu: powrócimy wtedy do wspólnej Europy z własnym przesłaniem. Europa nie będzie już wtedy karolińska, ale jagiellońska właśnie.
   Kto się bardziej nadaje do podobnej roboty, jeśli nie jagiellońska Polska? W jej granicach kilka religii i kilkanaście narodów, w tym przynajmniej trzy dopuszczone do politycznej władzy: koroniarze, Litwini i Rusini. Prawdziwa Unia Europejska na wschodzie kontynentu czterysta lat przed jej powstaniem. Do tego Konfederacja Warszawska (bezwzględna wolność religijna) u szczytu religijnych wojen, rok po rzezi hugenotów w noc św. Bartłomieja. Wiemy, że potem górę wzięła kontrreformacja, ksiądz Skarga, a potem dużo głupsi od niego, ale tradycje - historyczną i narodowa mamy najpiękniejszą i najbardziej zobowiązującą z możliwych.
   Europa potrzebuje nas, a my jej. Po raz pierwszy od 500 lat możemy wnieść jej w wianie potężną i wiarygodną tradycję, prawdziwy fundament wspólnoty. Chrześcijaństwo otwarte i czułe na każdą krzywdę, męstwo i bezkompromisowość przedmurza, mądrość i poczucie humoru nieustannej ofiary imperialistycznych potęg. Zanim jednak cokolwiek wniesiemy, musimy odrobinę popracować nad sobą sami. Stać się nieco mądrzejsi, po pisowskim doświadczeniu, ale również dzięki niemu.
Wtedy powiemy coś światu od siebie, troszkę może innego niż granatowa policja u nas oraz UPA i SS Galizien u nich.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 21 grudnia 2017

Wisznia Mała, Inowrocław i MIG 29 skryty w zagajniku

   Co łączy śmierć policyjnego antyterrorysty w podwrocławskiej Wiszni Małej z fatalnym w skutkach postrzeleniem wywiadowcy w Inowrocławiu i zaangażowaniem przeszło dwudziestu funkcjonariuszy w przeszukanie mieszkań i baru Franciszka Jagielskiego ze Straży Obywatelskiej oraz wożenie go pod konwojem między Łodzią a Warszawą? Mniej więcej to samo, co trzygodzinne poszukiwania pilota MiGa parę kilometrów od bazy z serią dramatycznych usterek w nowiutkim prezydenckim Herculesie. Czyli skrajnie niekompetentny minister, zajmujący się wyłącznie czystkami, konsekwentnym rugowaniem doświadczonych fachowców i promocją lizusów o dwóch lewych rękach. Praktyczne skutki okazują się identyczne, niezależnie, czy chodzi o resort oszalałego Macierewicza czy pozornie normalnego Błaszczaka. Najprostsze czynności są bezlitośnie partolone, wypadek goni wypadek, resortowe komisje badają zdarzenie po zdarzeniu, by po roku wydać zdawkowo-idiotyczny komunikat. Profesjonaliści uciekają z takiej służby jeden po drugim, nawet jeżeli jakimś cudem przetrwali pisowskie rugi: nie ma w niej dla nich miejsca i z pewnością nie będzie. Wszystko to bezlitośnie obnaża słabiznę autorytarnego układu, a za chwilę autorytarnego państwa. Łopoczące sztandary i patriotyczno-religijna celebra z wierzchu, żałosna partanina, pozoranctwo i symulowanie pracy pod spodem.
   Komendantowi głównemu policji Jarosławowi Szymczykowi coraz częściej dymi się z nosa o dziwnie wydłużonym kształcie, gdy usiłuje oficjalnie kryć rażącą niekompetencję i występki podwładnych. Tak było ze sprawą Stachowiaka, tak też z osławioną akcją na bankomat w Wiszni. Wedle relacji uczestników nie było tam żadnej tarczy, ani ukrytego za nią szyku antyterrorystów. Po prostu bandytę-psychopatę spłoszyła przejeżdżająca karetka, wyskoczył więc z pakamery i natychmiast otworzył ogień do wysiadających bezładnie z wozu funkcjonariuszy. Ich dowódca nie został przez rozpoznanie uprzedzony, z kim ma do czynienia - szli po niego jak po zwykłego rzezimieszka, nie zachowując szczególnej ostrożności. 
   W Inowrocławiu z kolei policjanci uczestniczący w próbie zatrzymania recydywisty ostrzelali się nawzajem. Jeden z nich, z policyjną kulą w głowie, został skazany na trwałe inwalidztwo. Według zgodnej relacji świadków przestępca uciekał do samochodu i nie zdołał wystrzelić ani razu. Charakterystyczne jest to, że na oficjalnych konferencjach prasowych nie dowiemy się śladu prawdy: komendant Szymczyk i jego podwładni uciekają oczami, błądzą wręcz nimi po ścianach - słowem ich mowa ciała nie pozostawia złudzeń co do prawdziwości przedstawianych wersji. Przykry to widok, gdy szef policji zmuszany jest do oczywistych kłamstw. Jego autorytet wśród podwładnych leci natychmiast na łeb, o odzyskiwanym uprzednio latami zaufaniu społeczeństwa nie wspominając. Sytuacja kadry dowódczej w wojsku, służbach i policji jest łudząco podobna: czystki objęły ponad 80 procent dowódców i komendantów, w policji miotła zadziałała do szczebla komend powiatowych i wszystkich biur specjalistycznych. Nie ma już prawie w służbie fachowców, którzy rozbili Pruszków i Wołomin i zęby zjedli na likwidowaniu zorganizowanej przestępczości lat 90-tych. Nie przekażą bezcennego doświadczenia młodszym. Szkoda tym bardziej niepowetowana, że starzy mafiosi właśnie wychodzą seryjnie na wolność.
   Minister Błaszczak ubezwłasnowolnił właśnie komendantów wszystkich poddanych sobie służb. Powołuje ministerialne biuro kontroli wewnętrznej (właściwe biura służb zostaną mu podporządkowane), działające ponad głowami komendantów, swoiste oczy i uszy ministra, całkowicie poza normalną podległością służbową. Autorytet komendantów spadnie jeszcze niżej, wszyscy będą donosili na wszystkich, za to fachowcy oraz samodzielni i charakterni śledczy uciekną od tej atmosfery jak najdalej. Do tej pory przestępcy mieli używanie w miesięcznice smoleńskie, teraz będzie raj przez cały rok.
Paweł Kocięba-Żabski    

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Wyborcze fałszerstwa z bolszewicką prostotą!

   W świetle najnowszych zmian w kodeksie wyborczym będzie wyglądało to następująco: w przyszłoroczną listopadową niedzielę obwodowa komisja wyborcza wraz z mężami zaufania będzie bacznie obserwować, jak obywatele oddają głosy do przezroczystej - a jakże - urny. Dodatkowo wszystko nagrają kamery. W nocy, już na zapleczu, poza zasięgiem kamer, tajemniczy don Pedro poprawi, co trzeba. Rankiem druga komisja, rześka i wypoczęta, przystąpi raźno do liczenia głosów. Może będzie nieco zdziwiona sporą ilością skreśleń i poprawek, ale przecież będą one w pełni legalne i dopuszczalne w obliczu znowelizowanych przepisów. Gdyby coś nie zagrało, problem przesunie się płynnie w kierunku mianowanych przez Błaszczaka komisarzy - już niekoniecznie sędziów, a zapewne wszystkich z wyjątkiem sędziów. Komisarze wykonają, co im polecono, a wtedy nowo powołana izba Sądu Najwyższego uzna ważność wyborów - jeśli ich wynik usatysfakcjonuje naczelnika, względnie nie uzna w wypadku przeciwnym. Ciąg technologiczny rysuje się jak malowanie, wcale nie gorszy i niemniej zgrabny od tego policyjno-prokuratorsko-sądowo-medialnego.
   Kluczowa wydaje się tutaj przyjacielska relacja z dzieciństwa Kaczyński - Hermeliński, a więc naczelnika z mianowanym przez Dudę szefem Państwowej Komisji Wyborczej, w przeszłości zresztą działaczem PC. Niedawny bunt Hermelińskiego otworzył Kaczyńskiemu oczy: subtelne operacje w postaci manipulowania przez komisarzy okręgami (osławiony gerrymandering), ich odpowiednie zmniejszanie (na zachodzie) i powiększanie (na wschodzie) zakończyłyby się kolejną kompromitacją PKW, a w tym przypadku i rządu. Nie ma już czasu na podobną operację, jeżeli miałaby być porządnie przeprowadzona, wraz z wdrożeniem - i solidnym przetestowaniem - nowego oprogramowania. Naczelnik uwierzył więc na słowo przyjacielowi z dzieciństwa i wyciągnął z całej sytuacji do bólu praktyczne wnioski. Zamiast podejmować ambitną próbę manipulacji systemowej i technologicznie zaawansowanej, poprzestał na mechanizmie najprostszym i starym jak świat. Obsłuży go znakomicie Błaszczak wraz z armią aktywistów Ruchu Kontroli Wyborów, a jeśli do tych zabraknie pełnego zaufania - naczelnik jest chorobliwie podejrzliwy - znajdą się z pewnością właściwe osoby, najchętniej ze służbową legitymacją. Nie o taki efekt chodziło szlachetnemu skądinąd przewodniczącemu PKW, ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.
   Minister spraw wewnętrznych zgłasza kandydatów na wyborczych komisarzy, PKW może ich powołać, bądź nie. W tym drugim przypadku minister powoła ich sam. Proste i bezpruderyjne, z godnym uwagi naciskiem na bolszewicką klarowność i prostotę rozwiązań. Poważna partia musi mieć zaufanie do sposobu ustalania wyniku wyborów, musi on być najprostszy z możliwych, nie przemędrkowany, bo ktoś się pogubi albo zawiedzie system. Kaczyński nie ma zbyt przesadnego wyobrażenia o zdolnościach swoich współpracowników i podległego im aparatu.
Jak się przed tą zabójczą prostotą obronić? Nad tym zagadnieniem usiąść powinien na dłużej sztab speców po stronie demokratycznej, ale parę uwag ciśnie się samych na ustach. Urna w nocy nie może zostać sama, mężowie zaufania powinni spać z nią w objęciach. Niewątpliwym ratunkiem jest jak najwyższa frekwencja, w końcu skala fałszerstwa na poziomie podstawowym nie będzie raczej masowa. Warto napisać na karcie, na kogo się zagłosowało - dopiski nie powodują teraz nieważności - warto też przedziurawić pozostałe kratki. Wszystkie te sposoby starej ciotki traktować jednak należy z dużym dystansem: fałszerstwo może bowiem przenieść się na szczebel okręgowy czy nawet centralny, jeśli komisarze znajda się poza społeczną kontrolą.
   PiS nieprzypadkowo krzyczał wniebogłosy o domniemanych nadużyciach w roku 2014 i donosił do nich uprzejmie w Brukseli. Była to klasyczna projekcja psychologiczna: wynik okazał się zły, PSL dostał na oko za dużo - aha, wszystko jasne, ludowcy zrobili dokładnie to, co my byśmy zrobili na ich miejscu. Kaczyński  wierzy swoim wyborcom w stopniu nader ograniczonym i ma świętą rację. Strzeżonego Pan Bóg strzeże!  
Paweł Kocięba-Żabski
Więcej na obywatelerp.org

sobota, 16 grudnia 2017

Kiedy zostaniemy bez lekarzy? Już jutro, czy może dopiero pojutrze?

   Na dzień dobry i dobre przywitanie zderzy się premier Mateusz z głęboką patologią, jaka od lat trawi polską służbę zdrowia, a pod Radziwiłłem znacząco przyspieszyła. Patologia sprowadza się do bezwzględnego wyzysku personelu, wyzysku w części pańszczyźnianego - z tradycyjnym niewolniczym przywiązaniem do ziemi - a w części już bardziej nowoczesnego, kojarzącego się ze stosunkami pracy w bangladeskiej manufakturze. Pierwsza dotyczy lekarzy rezydentów, druga wszystkich pozostałych, ze szczególnym uwzględnieniem polskich pielęgniarek, choć względny dobrobyt lekarzy wynika wyłącznie z tego, że tydzień pracy dyrekcje wydłużają im do 60 godzin i lepiej. Przy podobnym kieracie statystyczny delikwent nie ma nawet siły, czasu i ochoty, żeby tych parę tysięcy wydawać. Być może skorzysta na tym rodzina, na pewno nie kochanka czy kochanek, bo w miesięcznym grafiku zabraknie dla nich wolnej godzinki. Dominują lekarze i pielęgniarki przed emeryturą, a właśnie młodzi najpoważniej rozważają decyzje wyjazdowe.
   Z lekarzami-rezydentami sprawa jest jasna: ministerstwo przypisuje ich do szpitali i oddziałów z rozdzielnika, fundusz pracy płaci im głodowe wynagrodzenia, a dyrekcje orzą nimi aż fruwa, bo są przecież na musiku i nie podskoczą. Dorabiają pełnopłatnymi dyżurami po godzinach, co zrównuje ich położenie z kotami w komunistycznej armii, gdy królowała w niej fala, względnie z chłopami z kongresówki sprzed uwłaszczenia i zniesienia pańszczyzny. Po protestach rezydentów Radziwiłł podniósł im trochę wynagrodzenia, co natychmiast wkurzyło lekarzy po specjalizacji. To klasyczny system naczyń połączonych - jeśli odrobinę poprawi się los jednej grupy wyzyskiwanych i eksploatowanych, natychmiast odzywa się druga. - To jak, rezydenci dostaną 2,5 na rękę za 40 godzin, a my - często z drugim stopniem specjalizacji i doktoratem mamy zasuwać po 50 godzin i więcej? O niedoczekanie! I tak, szpital po szpitalu, po szpitalu szpital, specjaliści zaczęli masowo wypowiadać osławione umowy opt-out, czyli klauzule pracy niewolniczej powyżej 48 godzin tygodniowo.
   I co się stało? Momentalnie okazało się, że intensywne terapie nie mają pełnego obłożenia, a na kardiologii trzeba odkładać połowę planowych operacji. System rozsypał się jak domek z kart, a o jego tak zwanym bezpieczeństwie możemy w ogóle zapomnieć. Król jest nagi, koniec udawania, że specjalistami na trzech etatach można normalnie i na przyzwoitym poziomie obsłużyć chorych. Bo rzeczywiście nie można, a umowy opt-out nie tylko w sposób skandaliczny łamią cywilizowane prawo pracy, ale przede wszystkim ściągają śmiertelne zagrożenie dla chorych. Ośmiu doktorów przed pięćdziesiątką zmarło w ciągu tego roku podczas wykonywania obowiązków; nikt z nas nie chciałby poznać jakości i precyzji ich pracy tuż przed zapaścią - to samo dotyczy znakomitej większości ich podpierających się nosem kolegów.
   W państwie PiS pieniądze znajdują się na podwyżki i zabawki niezliczonych służb, w których obłożenie pracą jest śmiesznie małe, jeśli ich codzienne zajęcie można w ogóle nazwać pracą. To samo obejmuje aparat propagandy, strzelnice w każdym powiecie (czemu nie bloku?), IPN, prokuratorów i funkcjonariuszy sądów dyscyplinarnych. Nie wspominam już o bogatym rozdawnictwie socjalnym, bo przecież twarde 45% poparcia dla rządzących nie wzięło się z powietrza. W mentalności i szczwanych rachubach prezesa służba zdrowia kompletnie nie mieści się w interesującej go części politycznego kombajnu; robi za niechcianą sierotę, outsidera i taka jest też w rządzie pozycja ministra Radziwiłła. Nic chłop nie może, a frustracji daje wyraz poprzez ostentacyjne występowanie z Izby Lekarskiej - tak jakby tam sobie znalazł bezpiecznego dla siebie przeciwnika.
   Morawiecki jest o niebo bystrzejszy od Szydło, pytanie zasadnicze dotyczy jednak twardości jego charakteru i politycznej siły. Doskonale zna Zachód i wie, że bez przynajmniej 6% PKB na ochronę zdrowia - teraz, nie za osiem czy dziesięć lat - i sprawnego systemu, szpitalna maszyneria się kompletnie rozsypie. Dlaczego akurat teraz? Mamy w Polsce 120 tysięcy lekarzy, przynajmniej na połowę z nich czekają z otwartymi ramionami dyrektorzy placówek w Niemczech, Szwecji, Norwegii - zresztą tak naprawdę wszędzie. I lekarzowi, i w jeszcze większym stopniu pielęgniarce gwarantują z marszu pięciokrotnie wyższą płacę (za 40, nie za 60 godzin!), mieszkanie i pomoc w szybkim znalezieniu pracy dla życiowego partnera. Po prostu staliśmy się pełnoprawnym członkiem Unii. Przez ostatnich 10 lat wyjechało 12 tysięcy, a więc 10 procent. W tej chwili już tak nie będzie. Jeśli Morawiecki nie przestawi finansowej wajchy, nie wykona szybkich ruchów i nie przekona do nich błyskawicznie naczelnika, nie będzie czego zbierać. Wyjedzie trzydzieści, czterdzieści tysięcy, bo taki jest w tym momencie stan psychiczny i moralny środowiska. Premierze z Wrocławia - do roboty, każda chwila jest cenna!
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 14 grudnia 2017

Dlaczego to musiał być Morawiecki?

   Tak naprawdę z przyczyny najpewniejszej z możliwych, bo kompletnego braku wyboru. Skoro naczelnik starannie - tak jak wcześniej Tusk ze Schetyną - wyczyścił partię ze wszelkich osób myślących samodzielnie i kreatywnych (Dorn, Ujazdowski, Kowal et consortes), to stanął wreszcie wobec diabelskiej alternatywy: albo on osobiście, w kieracie premierowskich obowiązków od rana do późnego wieczora - w wielkiej części reprezentacyjnych i protokolarnych - albo młody Morawiecki. Z całą pewnością nie była to łatwa decyzja. Aparat i twardy elektorat PiSu nigdy szczerze i do końca nie zaakceptuje bankstera zatrudnionego przez międzynarodowy kapitał, który zarobił 20 milionów wciskając ludziom frankowe kredyty, gdy oni - pisowscy bohaterowie - walczyli o solidarną i prawdziwą Polskę. Teraz oddawać konfitury obcemu - o niedoczekanie wasze! Szydło z broszką i z Brzeszcz to była krew z krwi i kość z kości ich najprawdziwsza przedstawicielska. Ten elegancik jest całkowicie obcy i jako wieloletni doradca Tuska obcym pozostanie.
   Naczelnik borykał się też - zobaczmy, przecież trwała ta walka z własnymi myślami dwa miesiące z okładem - z własną wrodzoną paranoją i podejrzliwością. Przecież ten elegancik o krzywym pseudo-uśmiechu to nieodrodne dziecko Kornela, dziecko Solidarności Walczącej, która już po transformacji wyhodowała (nie było w tym grama przypadku) dwóch prezesów wielkich banków: Jagiełłę z PKO BP i samego Morawieckiego z WBK BZ, później wykupionego przez Santandera. Kaczyński powinien osobiście przestudiować proces bezwzględnego i podstępnego rugowania przez Morawieckiego Jacka Ksenia, poprzedniego prezesa i  twórcy potęgi WBK. Dodatkowo warto precyzyjnie przeanalizować stopień opanowania przez ludzi Solidarność Walczącej KGHM i jej bogatych spółek zależnych w każdej chwili, która otwierała po temu możliwość. To bardzo ciekawy casus!
Jeśli jednak naczelnik przestudiował ten problem i się nie boi, bądź nie wyciągnął z tego prawidłowych wniosków, zapłaci za to szybciej niż myśli. Morawiecki jest zimny, wyrachowany i przebiegły. Nadto, co najważniejsze i kluczowe, z pewnością nie widzi w Kaczyńskim żadnego autorytetu. Gdy jego jego ojciec się ukrywał, a ubecy wywozili nastoletniego Mateusza do lasu, każąc mu kopać sobie grób i strasząc załadowanym naganem, naczelnik siedział wygodnie na Żoliborzu i popijał herbatkę, podpieszczając kota. - Trzynastego grudnia spałeś do południa - ta fraza zabija możliwość autentycznego szacunku kogokolwiek  z SW do Jarosława. Dewotki i aparat rekrutowany z frustratów początków transformacji będą go kochać bezwarunkowo, traktować jak mistrza i wodza. SW nigdy i pod żadnym pozorem.
   Kaczyński brzydził się Szydło, jej prowincjonalizmem i bezdenną głupotą. Nieustająco dawał temu wyraz w rozmowach z zausznikami, ciężko to przeżywał i głęboko życzył sobie jakościowej zmiany przywództwa. Ponieważ nie znosił jakiegokolwiek sprzeciwu, nikt własny i zaufany mu nie pozostał. Wymiana na kolejną miernotę nie wchodziła w grę. Dlatego po bólach i rozterkach wybrał, jak wybrał. Teraz za to zapłaci, a opozycja powinna wychwalać Mateusza pod niebiosa i demonstracyjnie pokazywać, że to jest swój chłop z liberalnej paczki, wychowanek i pieszczoch żydowskiego kapitału, który już niebawem - w zgodzie z doktryną niezadłużania się - podniesie znacząco podatki. Tak jak uczyniłby na jego miejscu każdy inny zdrowo myślący bankier.
Za ryzykowną decyzją Kaczyńskiego stać może również głębsza refleksja o utrwaleniu władzy PiSu poprzez zbudowanie finansowego zaplecza z prawdziwego zdarzenia. Antyelitarni i ludowi w gębie chcą oni zbudować potężny układ oligarchiczno-klientelistyczny na wzór Moskwy, Budapesztu i Ankary. Żadną miarą nie mogła go zbudować przaśna i prymitywna Szydło. W końcu jeśli korumpować politycznie i przeciągać na stronę nowej władzy elity biznesowo-finansowe, to trzeba mieć zawodnika, który będzie dla nich wiarygodny i będzie mówił tym samym językiem. Ta misja nowego premiera wydaje się znacznie ważniejsza i bardziej długofalowa niż łagodzenie konfliktu z Brukselą. Eurokracja straciła już jakiekolwiek złudzenia wobec PiSu i żaden władający przyzwoicie angielszczyzną figurant jej nie oszuka. Nawet jeśli obieca tak horrendalne ustępstwo, jak respektowanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości w sprawie Puszczy Białowieskiej. 
Naczelnik Kaczyński uczynił ten krok w sporej części z nudów. Jego natura nie znosi politycznego bajora, potrzebuje konfliktu i nowych wyzwań. Trzymam kciuki za premiera Mateusza, żeby ich prezesowi dostarczył w pełnej rozciągłości.
Paweł Kocięba-Żabski    

sobota, 9 grudnia 2017

Kaczyński przewiezie się boleśnie na młodym Morawieckim

   Przeprowadzając rekonstrukcję w stylu kolumbijskiej telenoweli i dotkliwie upokarzając Beatę ukochaną przez twardy pisowski elektorat i doły partyjne, Kaczyński pokazał, że czuje się już całkowicie pewnie w roli dyspozytora mocy. Wzmacnia to przekonanie wybór premiera: Morawiecki nic nie ma wspólnego z pisowską średnią, wywodzi się z całkiem innego zakonu - "Solidarności Walczącej" - i na dłuższą metę okaże się niesterowalny - bardziej będzie liczył się z rodzonym ojcem niż z chrzestnym, pomimo pracowitego stwarzania pozorów. Partia sfrustrowana i rozczarowana, nominat niepewny i niesprawdzony w żadnej poważnej próbie, zdołowana frakcja tapirów (Kempa, Witek i koleżanki), mocno podrażnieni w rozbuchanych ambicjach Ziobro, Kamiński i Macierewicz - wszystko to pokazuje ogromną determinację naczelnika i ilustruje jego zamiłowanie do politycznego hazardu. Morawiecki bardzo łatwo może wejść w ścisły sojusz z prezydentem i wtedy operacja odwołania go nic nie będzie miała wspólnego z protekcjonalnym potraktowaniem Szydło. Może trafić kosa na kamień. Może też się bardzo na nim wyszczerbić.
   Komentatorzy zwracają uwagę na banksterską, liberalną i elitarną stronę nowego premiera: słusznie, to bez wątpienia drażni i poniża partyjnych "normalsów" z Nowogrodzkiej, nie mówiąc już o ludzie smoleńskim czy klubach Gazety Polskiej. Swoją wściekłość dobitnie i bezpośrednio zdążył już wyrazić Piotr Duda w imieniu "Solidarności", To jednak typowe dla naczelnika: stawia na człowieka kompletnie pozbawionego zaplecza, który w pierwszej fazie będzie wisiał wyłącznie na poparciu Nowogrodzkiej. Paradoksalnie już Szydło była znacznie silniej umocowana w partii i elektoracie. Jednak to w sporej części tylko złudzenie, za które Kaczyński może jeszcze bardzo słono zapłacić. To nieistotne, że młody Morawiecki ma poglądy znacznie bardziej liberalne od pisowskiej średniej, okulary i piękne skrojone garniturki - istotne jest to, z jakiego środowiska ideowego się wywodzi i wobec kogo odczuwa prawdziwą lojalność. Miał piętnaście lat, gdy ubecy wywozili go do lasu, chcąc złamać ukrywającego się ojca. Kaczyński, który 13 grudnia spał do południa, nigdy nie będzie dla niego autentycznym autorytetem, jakim jest dla swoich wyznawców. To zupełnie inna szkoła i inna liga. Zarówno Mateusz Morawiecki, jaki i wieloletni prezes PKO BP Zbigniew Jagiełło to najmłodsze dzieci SW, które polityczny radykalizm i wizjonerstwo Kornela przekuły w konsekwentną do bólu menedżerską karierę. Nie znaczy to jednak, że zapomnieli o swoich korzeniach.
   W sensie psychologicznym naczelnik działa na swoje stadko jak szaman. Na premiera wybrał jedyną osobę w swoim otoczeniu, która na jego szamańskie sztuczki jest całkowicie odporna. Nie jestem przekonany, czy w pełni świadomie. Mógł zachłysnąć się powodzeniem ostatnich dwóch lat i głęboką słabością opozycji. Musi go setnie bawić źle skrywana wściekłość Ziobry czy Macierewicza, ale to igranie z ogniem: Morawiecki to klasyczny długodystansowiec, który się okopie, przetrzyma kryzysy, dogada strategicznie z prezydentem, wreszcie obsadzi swoimi wszystkie naprawdę strategiczne pozycje. Z najwyższą przyjemnością obejrzę próbę jego aksamitnego odwołania; oj połamie sobie na nim zęby nasz żoliborski domowy demiurg, który przywykł do słabości i ślepego posłuszeństwa.
Motywacje Kaczyńskiego zawsze pozostają w głębokim cieniu, ale trzy czynniki wydają się decydujące: głęboki niesmak co do intelektualnych kwalifikacji Szydło, potrzeba załagodzenia konfliktu z Brukselą i polityczna izolacja Mateusza. Naczelnik jednak nie wie, w co wdepnął - jego własne polityczne szaleństwo, tak atrakcyjne i seksowne dla akolitów, to pikuś  przy szaleństwie Kornela Morawieckiego. Ten dopiero myśli - zawsze tak było - całkowicie odrębnie. Przekonanie wodza, że to starszy, nieszkodliwy pan po przejściach wydaje się w stu procentach racjonalne, ale nie o racjonalność tu chodzi. Mateusz nie po to zostawiał prezesurę polskiego Santandera, aby się komukolwiek kornie podporządkować. Zrobił to, bo wziął w nim górę gen ojca i jego organizacji.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 7 grudnia 2017

Czy III RP umrze w ciszy?

   Kaczyński bawi się z nami w kotka i myszkę - dobrze by było zetrzeć mu z twarzy ten przebiegły uśmieszek i pokazać pod sejmem własną siłę i determinację. Prezydent Duda przestał cokolwiek udawać, ociupinę poprawił swoją pozycję we własnym obozie i najwyraźniej jest z tego powodu aż nadto szczęśliwy. Żadne kolejne upokorzenia tego nie zmienią, choć kształt jego ustaw po wetach do złudzenia przypomina ten sprzed wet. Pogodził się z tym bez większego problemu i czerpie teraz chorą satysfakcję z publicznego poniżenia premier Szydło: teraz to ona ma najgorzej, traktowana jest jak piąte koło u wozu i właśnie osuwa się w niebyt. Duda patrzy na to z bliska i odbiera tę samą lekcję, co każdy nominat naczelnika - jesteś nikim, nic od ciebie nie zależy, zrobię z tobą, co zechcę. Przedłużająca się rekonstrukcyjna szopka taki właśnie ma charakter: pedagogicznej psychodramy, w której każdy wytarzany i przeczołgany przez Kaczyńskiego zrozumieć ma, gdzie jest jego miejsce w szeregu i posłużyć jako żywy przykład dla pozostałych. Nie ma najmniejszego znaczenia to, że rząd dużego europejskiego państwa jest konsekwentnie destabilizowany i zawisa w politycznej próżni. Lekcja musi zostać odrobiona do końca. Przy okazji spora część mediów i opinii publicznej tym się właśnie zajmuje, a nie dorzynaniem wolnych sądów. Pięćdziesiąty piąty przeciek z Nowogrodzkiej bardziej bywa zajmujący niż kolejny blitzkrieg prokuratora Piotrowicza, przewidywalny w końcu i schematyczny do bólu.
W tej chwili polityczny sens mają wyłącznie działania nadzwyczajne, o charakterze ogólnonarodowym, które nie pozwolą naszej demokracji umrzeć w ciszy. Po uchwaleniu ustaw sądowych i nowego kodeksu wyborczego posłowie opozycji mogą darować sobie mozolną dłubaninę w komisjach i rytuały sali plenarnej - ten parlament straci bowiem ostatecznie demokratyczny mandat. Traci całkowicie mandat izba, która uchwala antykontytucyjne ustawy, to proste jak budowa cepa. Trudno powiedzieć, czym się w tym momencie staje: zorganizowaną grupą przestępczą czy też stadem baranów. Posłowie opozycji powinni w tej sytuacji organizować obywatelski opór społeczny i mu przewodzić, tak, żeby nie zdradzić swoich wyborców i ich zaufania. W dłuższej perspektywie skupić się zaś wyłącznie na budowaniu jak najszerszego obozu demokratycznego, który skutecznie odsunie zamachowców od władzy. 
Wszelkie udawanie, że nic takiego się nie stało, powrót po świętach i Nowym Roku do normalnej parlamentarnej krzątaniny, to potulne wykonywanie scenariusza Kaczyńskiego. On pragnie banalizować zło, przyzwyczajać ludzi do niego łyżeczka po łyżeczce, usypiać czujność i ośmieszać bijących na trwogę. Nie jest w tej roli pierwszy, nie jest też oryginalny. W latach trzydziestych miał mistrzów znacznie lepszych od siebie - sęk w tym, że nikt się nie spodziewał powrotu tamtego horroru tak szybko, a już na pewno nie w Unii Europejskiej i przy znakomitej koniunkturze gospodarczej. Musimy się otrząsnąć z tej mieszaniny niedowierzania - sen to czy jawa? - i głębokiego paraliżu. Tak, naczelnik buduje w Polsce państwo autorytarne, czyni to nawet szybciej i sprawniej niż jego faszystowscy poprzednicy. To, jakiej siły i jakiej skali przemocy użyje wobec niezadowolonych, zależy wyłącznie od niego. Może okazać się surowy, może - jeśli pacyfikacja dokona się sama - ostentacyjnie dobrotliwy.
Polacy zawsze byli krnąbrni, trudni w prowadzeniu twardą ręką i buntowniczy. Zobaczymy, jak będzie tym razem, gdy za pysk nie chwyta nas Ruski czy Niemiec, tylko rodzimy narodowy katolik.
Paweł Kocięba-Żabski

wtorek, 5 grudnia 2017

Posłowie opozycji - czas wreszcie ruszyć głową!

   Państwo opozycyjni parlamentarzyści, ruszcie wreszcie głową! Rytualne gesty sprzeciwu wykonywane setny już raz wobec przewodniczącego Piotrowicza na komisji sprawiedliwości, czy pisowskich marszałków na sali plenarnej, to zdecydowanie za mało. To jedynie teatr marionetek na rozpisane z góry role, w którym Kaczyński robi za scenarzystę. Skoro ani jedna poprawka opozycji nie została nigdy przyjęta, a wypowiedzi jej posłów są bez litości ograniczane, trzeba znaleźć inną formułę opozycyjności - kreatywną i ofensywną, która zaskoczy rządzącą partię i przyprawi ją o prawdziwy ból głowy. Inteligentnie i odważnie użyty immunitet to potężna broń: byle nie na polu przeciwnika, nie zawsze w miejscu i czasie przez niego wybranym. Robili to z powodzeniem posłowie komunistyczni i socjalistyczni przed wojną, własnym ciałem zasłaniając demonstrantów przed policyjną pałką; nasi też się muszą nauczyć sztuki bycia przede wszystkim z ludźmi, z własnymi wyborcami, a dopiero potem na komisjach, na których i tak zostaną bezlitośnie przegłosowani.
   Wielu z nas odczuwa narastający żal i pretensję do policji wykorzystywanej przeciwko manifestantom - nasz gniew skupia się na konkretnych funkcjonariuszach, ślepo wykonujących polecenia zwierzchności. Jasne jest jednak, że odmowa wykonania rozkazu przez policjanta oznacza prawdziwy heroizm i pewny koniec służby - parlamentarzyści mają w tej mierze nieporównanie większe możliwości i nieporównanie większą odpowiedzialność. Wykorzystując swój mandat, immunitet i naturalny autorytet powinni być wszędzie tam, gdzie obywatele stają w obronie demokracji i praworządności, być zawsze w pierwszym szeregu, demonstrować solidarność i budować opozycyjną wspólnotę tam, gdzie jej najbardziej potrzeba. Jeżeli po jednej stronie barykady pojawia się państwowa przecież policja i tajne służby, po drugiej nasze państwo, ciągle jeszcze demokratyczne, powinni reprezentować posłowie i senatorowie z legitymacjami w ręku i nad głową.  Z całą pewnością gorliwość funkcjonariuszy spadnie przynajmniej o połowę, a demonstranci nie będą czuli się osamotnieni w konfrontacji z aparatem państwowej przemocy.
   Trzeba ustalić prostą zasadę: poseł jest zawsze tam, gdzie jego najodważniejsi i najbardziej zaangażowani wyborcy. Tak powinien rozumieć swoją lojalność i obowiązki przedkładając je nad mechaniczne wykonywanie mandatu pod pisowską batutą. Skoro PiS od pierwszej chwili zrzucił maskę i konsekwentnie do bólu łamie prawa parlamentarnej opozycji, czas przestać przejmować się sejmowym konwenansem. Trudno, posypią się kary, ale gra idzie o wszystko! W przyszłej kadencji może już nie być dwustu opozycyjnych posłów, dysponujących realną siłą przy wspólnym działaniu. Grudniowa okupacja mównicy, a potem sali plenarnej była aktem desperacji, sprowokowanym przez Kuchcińskiego - teraz, gdy mordowane są sądy, czas na akcje podobne, ale przemyślane i solidnie przygotowane. Nie ma najmniejszego sensu potulne wykonywanie mandatu do końca kadencji w momencie, w którym antykonstytucyjny zamach stanu staje się faktem na naszych oczach.
   Nie ma też większego sensu podsuwać posłom gotowych recept na mocne polityczne i symboliczne zachowania; w końcu nie przypadkiem zostali wybrani i mają łeb na karku. Rzecz idzie o sposób myślenia: pracowita i żmudna robota w komisjach, która zawsze stanowiła firmowy znak jakości dobrego parlamentarzysty, wobec pisowskiej autorytarnej maszynki traci nieubłaganie sens. Trzeba odnaleźć nowy sens swojego mandatu, właściwy dla obecnego wyzwania i potrzeb.
   Efektywne politycznie zachowania symboliczne w sejmie to jedno, a maksymalne zaangażowanie we własnym okręgu to drugie. Poseł czy senator powinien być ojcem i matką wspólnej antypisowskiej listy w wyborach samorządowych, z pełną świadomością, że buduje ją również na wybory parlamentarne. Trudno, potrącą mu z diety za nieobecność na komisji, za to skutecznie przyłoży rękę do odsunięcia PiSu od władzy. Oni mają w garści aparat państwa, spółki, za chwilę aparat wyborczy i sądy - my mamy przede wszystkim partie i ruchy społeczne, które współprowadzić powinni również doświadczeni i wyrobieni parlamentarzyści. Z tego będą za chwilę rozliczani, nie z prymusowskich zachowań w opanowanym przez przeciwnika parlamencie.
Warto więc skończyć apelem: obudźcie się! Do końca kadencji zostały dwa lata, wykorzystajcie je do prawdziwej polityki i pracy dla kraju na każdym sensownym polu. Nie grajcie pisowskiego scenariusza w sejmie, w którym żadna wasza poprawka nigdy nie będzie przyjęta. Przejmijcie wreszcie polityczną inicjatywę i pokażcie lwi pazur! 
Paweł Kocięba-Żabski