czwartek, 6 grudnia 2018

Schetyna lubi pożerać, ale tu trzeba z finezją budować

   Dlaczego SLD i PSL poszły do wyborów samorządowych osobno, co kosztowało nas kilka ważnych sejmików? Ano dlatego, że obawiały się rozmycia własnej tożsamości i powolnego przejęcia struktur i działaczy przez silniejszego partnera. W tej sytuacji relacja silnej PO z sypiącą się Nowoczesną powinna być demonstracyjnym pokazem partnerstwa, z uszanowaniem potrzeb i specyfiki strony słabszej. To, co stało się w środę jest takiej mądrej i długofalowej polityki jaskrawym zaprzeczeniem - co gorsza aktem całkowicie niepotrzebnym, bo wspólny klub i tak by powstał nieco później, w elegancki i podmiotowy sposób. Oczyma duszy widzimy już, jak Czarzasty i Kosiniak-Kamysz patrząc na brutalne dorzynanie Nowoczesnej gratulują sobie wcześniejszej przezorności i zachowania dystansu. Rzecz to fatalna dla idei wielkiej koalicji obejmującej wszystkie siły antypisowskie.
   To niejedyna strata, za którą przyjdzie zapłacić Platformie słony rachunek. Formuła podmiotowej i partnerskiej koalicji jest wyborczo najzwyczajniej w świecie bardziej atrakcyjna, szczególnie dla tych, którzy zarzekali się, że na PO już nigdy więcej - a tych przede wszystkim grupowała Nowoczesna. W tej chwili ci wyborcy widzą gołym okiem, że ich formacja została brutalnie rozjechana. Po raz kolejny będziemy wymagali od nich poświęcenia własnych przekonań dla ogólnej formuły antyPiSu. Zwyczajnie nie wiemy, co zrobią i nie wie tego też przewodniczący Schetyna. Idzie tu jednak o rzecz znacznie większą: o pancerne przekonanie własnego elektoratu, że my się jednak od przeciwnika radykalnie i jednoznacznie różnimy. Oni lubują się w politycznej korupcji i wrogich przejęciach, my nie czynimy tego w żadnym wypadku. Jest bardzo charakterystyczne, że katalizatorem przejścia ośmiu posłów stała się zdrada śląskiego radnego Kałuży. Tak jakby Schetyna poczuł się dramatycznie ograny (Kałużę rekomendowała N) i musiał ostro odreagować. Nie na PiSie niestety, jeno na własnym koalicjancie.
   Pozostaje jeszcze kwestia relacji między liderami, przede wszystkim długofalowego budowania zaufania. Idzie tu o relację Gasiuk-Pihowicz/Lubnauer, ale przede wszystkim o relację Schetyny z tą ostatnią. Ona jest bowiem kluczowa i ją szczególnie uważnie obserwują potencjalni koalicjanci z SLD, PSL i mniejszych ugrupowań. Jeżeli przewodniczący PO i N objeżdżają wspólnie cały kraj, nieustannie pokazują się razem i wchodzą w demonstracyjną wręcz zażyłość, to co oznacza obecna sytuacja? Wszystko było grą pozorów i mydleniem oczu słabszemu partnerowi, a prawdziwa polityka polega na użyciu brutalnej siły i do nie jedynie się sprowadza. Jak się ma czuć w tym kontekście Barbara Nowacka, która chętnie pozowała do "trójkątnych" zdjęć obu pań z samcem alfa, a której ugrupowanie jest znacznie słabsze od Nowoczesnej? Cała konstrukcja koalicji zaczyna się chwiać w posadach i bardzo łatwo stracić może moralny mandat. Wszyscy pamiętamy przecież relacje skorpiona łączące Kaczyńskiego z jego przystawkami i straszny los Andrzeja Leppera. Takie skojarzenia mogą się okazać zabójcze dla świeżego  jeszcze projektu.
   Co do samej Katarzyny Lunauer: boleśnie i w okrutny sposób uderzyła ją własna przeszłość. Gdy wspólnie z Kamilą Gasiuk-Pihowicz pozbawiały władzy Petru, oczywiste było, że dzieje się to za poważne korzyści dla Kamili - funkcję szefa klubu i znaczne wzmocnienie pozycji w partii. Petru o ich porozumieniu zawartym w ostatniej chwili dowiedział się ostatni. Trudno uciec od oczywistej analogii: znowu korzyści dla Kamili i przy zamianie ról teraz to Lubnauer dowiaduje się o intrydze ostatnia. Ostra gra mści się na końcu bezlitośnie.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 15 listopada 2018

Dolny Śląsk: trzy wielkie grzechy Schetyny i jeden Dutkiewicza


Grzech pierwszy - pierworodny

Dolnośląski sejmik jest jedynym, w którym PiS uzyskał zdolność koalicyjną i jedynym na ścianie zachodniej, w którym od wczoraj współrządzi. Jest to macierzysty sejmik Grzegorza Schetyny i ta bolesna porażka bezpośrednio go obciąża. Na sześciu bowiem radnych Bezpartyjnych Samorządowców czterej to byli członkowie Platformy, którzy w różnym czasie się z nią pożegnali po konfliktach ze Schetyną i jego dolnośląskim otoczeniem. Konflikty te w każdym przypadku miały identyczne tło: kto nie jest wiernym i absolutnie posłusznym żołnierzem wodza, ten prędzej czy później musi odejść. Kwestią czasu pozostawała samoorganizacja "salonu odrzuconych" wsparta przez niezależnych wójtów, burmistrzów i starostów. Tę grupę, której reprezentacja w większości poszła w końcu z PiSem lider PO wyhodował sobie na własne życzenie. 
W 2013 roku antyschetynowa wewnątrzpartyjna opozycja jednoznacznie wsparta przez Tuska pokonała go na regionalnym zjeździe w Karpaczu. Odtąd województwem rządziła koalicja PO Protasiewicza i samorządowców Rafała Dutkiewicza. Gdy Schetyna wybrany został przewodniczącym Platformy natychmiast rozwiązał struktury regionalne partii i wprowadził komisarza. W efekcie w ostatniej kadencji przez dwa lata władzę sprawowała koalicja oparta o Dolnośląski Ruch Samorządowy, z PO w charakterze opozycji. Taka sama sytuacja panowała w we wrocławskiej radzie. PO weszła wprawdzie do koalicji w lipcu 2016, ale odbyło się to w wyniku kolejnego buntu radnych przeciwko Schetynie - on sam chciał obalić marszałka Przybylskiego wspólnie z PiSem. W tych warunkach poziom zaufania pomiędzy niezależnymi samorządowcami a schetynową Platformą spadł do zera, co wydało teraz zatrute owoce. Polityka brutalnej siły i oddziału wiernych żołnierzy stworzyła naturalną opozycję, która w końcu przesądziła sprawę.

Grzech drugi

Od przynajmniej dwóch kadencji prezydent Lubina Robert Raczyński tworzył formację Bezpartyjnych Samorządowców cierpliwie wykorzystującą twardą politykę szefa PO. Szybko stało się jasne, że jeżeli staną się oni języczkiem u wagi, pójdą raczej z pisowską władzą, skrzętnie targując korzyści. Klucz do władzy na Dolnym Śląsku pozostawał w rękach samorządowców skupionych w DRS i orientujących się na Rafała Dutkiewicza. Ich koalicja z KO, a nawet zwyczajne wejście na jej listy przesądziłoby zapewne sprawę i skutecznie zablokowało PiS. Przewodniczący Schetyna stwierdził w zaufanym gronie, że nie będzie negocjował z Dutkiewiczem. Oznaczało to utratę kilku mandatów decydujących o zwycięstwie.

Grzech trzeci

Kuriozalny przebieg miały same negocjacje z Bezpartyjnymi. PiS wystawił do nich premiera i szefa kancelarii z nieograniczonymi pełnomocnictwami, Schetyna zaś szefa regionalnej PO. Wyglądało na to, że pozoruje rozmowy zdając sobie sprawę z amunicji, jaką dysponuje przeciwnik. W dodatku PiS błyskawicznie przeciągnął na swoją stronę jedynego radnego startującego z listy PSL, który nie otrzymał ze strony Koalicji Obywatelskiej żadnej wiążącej propozycji. Korzyści oferowane przez negocjatorów PiS były olbrzymie: obniżenie podatku miedziowego, kilkanaście znaczących inwestycji, wreszcie posady w skarbowych spółkach. Tej ofercie negocjatorzy KO nie przeciwstawili żadnej sensownej kontrpropozycji. Pozostał moralny nacisk na Bezpartyjnych, którego skuteczność osłabiała jednak świeża pamięć o traktowaniu przez Schetynę.

Grzech Rafała Dutkiewicza

Wśród niezależnych samorządowców od dłuższego czasu dominowały dwie grupy: skupiona wokół Dutkiewicza i marszałka Przybylskiego oraz właściwi Bezpartyjni Samorządowcy prezydenta Lubina Roberta Raczyńskiego. Decydujące okazało się zachowanie liderów. Raczyński parł do celu jak czołg, Dutkiewicz się wahał i hamletyzował. W czerwcu ogłosił budowanie własnej listy, w lipcu się z tego wycofał, w sierpniu powrócił do tego projektu. W międzyczasie jednak Przybylski zawarł sojusz z Raczyńskim i stało się jasne, że ta konstrukcja przechwyci antypartyjny elektorat. Po raz kolejny okazało silę, że polityka nie znosi próżni, a kluczowa jest konsekwencja i tempo działania.
Podsumowując: podzielam moralne oburzenie Obywateli RP i Józefa Piniora na sojusz samorządowców z siłą jawnie antysamorządową i demolującą państwo - stanowi on jednak bezpośredni skutek polityki prowadzonej latami przez przewodniczącego PO. Twarda i bezwzględna gra przynosi efekty w warunkach dominacji, staje się natomiast przekleństwem, gdy staje się zależnym od jej niegdysiejszych ofiar.
Paweł Kocięba-Żabski

poniedziałek, 12 listopada 2018

Dutkiewicz zwala na policję, policja na Dutkiewicza

   Mam to głęboko w dupie - tak były ksiądz Międlar zareagował na rozwiązanie wrocławskiego marszu faszystów ("narodowców") i kiboli. Jak powiedział, tak zrobił: po tak zwanym rozwiązaniu Rybak z Międlarem jeszcze dobrą godzinę szczuli na Unię Europejską, a zebrani na wrocławskim rynku wyśpiewywali w nos policjantom, że "zawsze i wszędzie policja jebana będzie". Wykrzykiwali im to triumfalnie w twarz, zdając sobie świetnie sprawę z ich pełnej bezradności gwarantującej własną bezkarność.
   Co tak naprawdę oznacza rozwiązanie marszu? Kto i w jaki sposób bierze odpowiedzialność za dalszy ciąg wydarzeń? Odpowiedzi są proste jak budowa cepa: nic to nie znaczy i nikt nie bierze żadnej odpowiedzialności. Po "rozwiązaniu" impreza trwa w najlepsze, a policja boi się nawet legitymować, nie mówiąc o zatrzymaniu kogokolwiek. Skoro tak, naprawdę lepiej już niczego nie rozwiązywać, aby uniknąć całkowitego samoośmieszenia. 
   W międzyczasie obserwatorzy z ratusza zostali wypchnięci z marszu (sic!) i przez dłuższy czas nie byli w stanie przekazać organizatorom informacji o "rozwiązaniu". Stało się to dobrą godzinę po odpaleniu pierwszych rac i ponad pół godziny po obrzuceniu petardami i butelkami protestujących Obywateli RP, Strajku Kobiet i przypadkowych przechodniów. Dutkiewicz, który groźnie zapowiadał, że rozwiąże manifestację po odpaleniu pierwszej racy, oskarża teraz policję, że nie chciała pomóc obserwatorom ratusza. Policja naturalnie temu kategorycznie zaprzecza i wchodzimy w stan dość żałosnej groteski według dziecinnego schematu "to nie ja, to ty", gdy niespodziewanie mama wróciła do domu. Raczej nie powołamy w tej sprawie komisji śledczej, a przerzucanie się odpowiedzialnością przez dwie poważne instytucje kompletnie podrywa ich autorytet. Narodowców zaś ostatecznie upewnia, że to wszystko pic - fotomontaż.
   Przy trzech (dla policji zaledwie) ofiarach krewkich kiboli rzecznik komendy wojewódzkiej bezczelnie oświadcza, że "nie doszło do zbiorowego naruszenia porządku publicznego". Strach pomyśleć, co przez to naruszenie rozumie. Delikwenta, który rzuca butelką, po prostu się zatrzymuje, a nie czeka, aż będzie ich stu. To raczej logiczne, ale rzecznik z komendantem idą w zaparte. Policja sprawowała nad wszystkim kontrolę, wysłuchując bluzgów na własny temat i bacznie obserwując palenie unijnych flag. Taka kontrola to czysta przyjemność - równie dobrze wszyscy funkcjonariusze mogli udać się na L-4. Swoją drogą w takich sytuacjach zawsze uderza bezradność i strachliwość tych samych facetów, którzy na komisariatach są twardzi i nie znają litości nie tylko wobec Stachowiaka.  
   Jaki długofalowy skutek przyniesie to żałosne wydarzenie? Narodowcy i kibole poczuli się wydatnie wzmocnieni, bo nic tak nie buduje jak "bohaterska" legenda. Oto lewactwo, policja i władza chciały nas zablokować, a myśmy się nie ugięli i ostatecznie zwyciężyli. Trzeba było widzieć, jak po imprezie przywódcy kiboli dziękowali Międlarowi za zwycięskie przywództwo. Dokładnie o to mu chodziło - o blask i nimb wodza, który się lewactwu nie kłania.
   Z agresywnym tłumem na sterydach możliwe są dwie strategie: pozostawić ich w spokoju, pilnując jedynie, żeby nie zdemolowali miasta albo mądrze i sprawnie użyć siły i wymusić przestrzeganie prawa. Wersja pośrednia, w której napinamy muskuły, by po chwili czmychnąć w krzaki, to wariant samobójczy. Jeśli już rozwiązywać marsz, to po pierwszych incydentach, nie pod sam koniec, gdy ma to charakter czysto symboliczny.
Paweł Kocięba-Żabski



sobota, 10 listopada 2018

Czy w imię narodowej jedności Duda z Morawieckim będą za chwilę świętować urodziny Hitlera

   Pałac prezydencki długie trzy tygodnie negocjował  z ONRem warunki udziału Dudy w marszu - no jednak z dużej litery - Niepodległości. O marszu, jego organizatorach i dominujących uczestnikach wiemy wszystko od wielu lat. To, co się zmieniło ostatnio to ocierająca się o sto tysięcy frekwencja. Reszta to stałe faszystowskie elementy gry: rodzima biała Polska katolicka, europejska white power, wypierdalać z uchodźcami, raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę - lista jest długa i dajmy już spokój ponurym cytatom. Pałacowi negocjacje się nie powiodły dokładnie z tego powodu: narodowcy nie zgodzili się na żadne ingerencje w treść transparentów i haseł, zapraszali za to prezydenta do udziału na swoich warunkach. Duda ze zrozumiałych względów odmówił, ale okazało się to całkowicie pozorne, gdy do gry weszła Hanna Gronkiewicz-Waltz.
   Kiedy na podstawie zeszłorocznych doświadczeń zakazała marszu, błyskawicznie wyszło na jaw, że spór dotyczył głównie zachodniej opinii publicznej, broń Boże istoty sprawy. Gronkiewicz to wróg oczywisty, narodowcy to jedynie nieco zbłąkana rodzina, bliska sercu oraz naturalnemu wyczuciu polityki i estetyki. Główny negocjator ze strony premiera minister Dworczyk zastrzegł się od razu i na gorąco, że wszystkie ustalenia z ONR-em są ustne. Co to znaczy? Nic nie zostało uzgodnione na twardo, kibole zrobią dokładnie to, na co im przyjdzie ochota. Nazistowskie treści pojawią się w państwowym anturażu, pod ochroną wojska i żandarmerii, w pełnym majestacie Rzeczypospolitej. Nie wierzę w to, żeby :antysystemowcy od tego się powstrzymali, zresztą uwaga służb będzie skierowana głównie na okoliczne dachy i okna, żeby nikt nie upolował naszych oficjeli z głową państwa i premierem na czele.
   Taką jedność zobaczymy w setną rocznicę: pisowska władza państwowa z jednej strony, tuż obok Bosak z Tumanowiczem, a w duchowej komunii z nimi Międlar z Rybakiem. Nie sądzę, żeby był to efekt zamierzony i strategiczny. Najzwyczajniej w świecie zwyciężyło polskie lenistwo i zaniechanie - przez dwa lata wysokie kancelarie szykowały eventy za drobne 200 milionów, naturalnie nikt nie pomyślał o wydarzeniu najliczniejszym, a więc siłą rzeczy centralnym. Ludzie Dudy grzecznie prosili, narodowcy konsekwentnie odmawiali, wreszcie prezydent Warszawy powiedziała: sprawdzam. Wtedy okazało się, że prezydent z premierem pójdą ramię w ramię z narodowcami, a gwarancją braku faszyzmu będzie ustne ustalenie na niezbyt wysokim szczeblu. Duda z Morawieckim stali się w ten sposób zakładnikami kiboli, którzy powinni być z tego powodu mocno szczęśliwi. Zrobią władzy numer, nie zrobią: myślę, że po kolejnej setce antysystemowość zwycięży i jednak zrobią.
   Żeby było jasne: nikt nie będzie im wyrywał transparentów i ani wyciągał z tłumu skandujących. Post factum organizatorzy się od "niepokornych" odetną, a policja zrobi ze swoimi nagraniami dokładnie to samo, co ostatnio.
  W przyszłym roku nie będziemy raczej świętować wspólnie urodzin Adolfa, ale szlak został przetarty. Na oczach Europy i świata Polska liberalna i demokratyczna staje naprzeciw maszerujących wspólnie PiSu i brunatnych kiboli. To, że nie było to zamierzone, pogarsza tylko sprawę.
Paweł Kocięba-Żabski 

piątek, 22 czerwca 2018

Wrocław: koniec wielkiej epoki i początek nie wiadomo czego - cz.1 o sejmiku

   Wrocław od trzydziestu lat jawił się samorządową dumą naszego kraju, pozostającą zresztą pod rządami dynastycznymi: Zdrojewski, Huskowski, Dutkiewicz. Wszyscy trzej z jednego opozycyjnego łona, towarzysko i ideowo z jednej niedużej rodziny. Wszystkie idylle kończą się raczej prędzej niż później, ta i tak trwała przynajmniej o dekadę za długo. Dlaczego? Bo dynastia, jak to w w schyłkowych organizmach bywa, obrosła tłuszczykiem chytrych a bezwzględnych totumfackich, zainteresowanych wszystkim oprócz dobra wrocławskiej wspólnoty. Z tego też powodu obecna bitwa o Festung Breslau wcale nie jest tak moralnie prosta i oczywista, jak mogłoby się z zewnątrz wydawać.
   Główni gracze - Schetyna i obecny prezydent Dutkiewicz - znają się jak łyse konie jeszcze z wczesnego KLD. Rafał Dutkiewicz za namową Schetyny kandydował nawet z listy KLD do senatu w 1993 roku, nie można więc mówić o braku komunikacji między nimi. Kanały komunikacyjne są liczne i drożne, chemii za to między panami nawet na lekarstwo. I nie dziwota, bo przy wszelkich różniących ich pozorach - Dutkiewicz to wszakże katolicki (a jednak światły) intelektualista, autor licznych, acz mocno drewnianych fraszek, za to Schetyna dysponuje zasłużonym wizerunkiem brutalnego killera od brudnej roboty przy Tusku - to jednak mimowolnie wspólna praktyka konsekwentnego budowania osobistego dworu, forsowania wiernych miernot oraz nieznoszenie żadnej krytyki łączy ich niemalże jak syjamskich braci. Skoro tak, to porozumieć się nie mogli i nie nie mogą, bo przecież słońce na nieboskłonie krąży tylko jedno. Efekt znamy: Schetyna za punkt honoru uznał przeforsowanie we Wrocławiu swojego kandydata(tki), a w konsekwencji dogłębne rozliczenie i upokorzenie Rafała; Dutkiewicz natomiast, znany z nieszczęśliwej ręki do współpracowników, stawia i w mieście i w województwie na konfrontację z Grzesiem.  Wszystko jedno, jakim kosztem i co znacznie gorsze - wszystko jedno również, czy z jakimkolwiek długofalowym politycznym sensem.
   Sytuację w województwie (samorządowym) opisujemy tyleż z przykrością, co z nieuchronnym deja vu: Dutkiewicz od dłuższego czasu skutecznie rozbija antyschetynowy ruch obywatelski, nie podejmując się natomiast wzięcia pełnej odpowiedzialności za ten projekt; odbywa się to na zasadzie wręcz dziecinnej: ma być po mojemu, a jeśli nie - zabieram swoje zabawki i obrażony odchodzę. W tej chwili Dolnośląski Ruch Samorządowy, zbudowany przez byłych platformersów zbuntowanych przeciwko brutalnym metodom lidera, próbuje jednoczyć się z Bezpartyjnymi Samorządowcami prezydenta Lubina Roberta Raczyńskiego, a obrażony - właśnie tak,  zupełnie jak w piaskownicy - prezydent Wrocławia tworzy listę odrębną. Oficjalny powód: Dutkiewicz nie akceptuje kandydata na prezydenta Wrocławia Jerzego Michalaka, którego DRS desygnował w grudniu. - Wycofacie Michalaka, pójdziemy razem - powiada Dutkiewicz. - Nie wycofacie, idziemy osobno. Pójście osobno jest politycznym idiotyzmem, za to przedmiot sporu - Jerzy Michalak - to dla odmiany były wrocławski radny, jeszcze niedawno wielki faworyt Dutkiewicza, jego nieoficjalny - za to wielokrotnie namaszczany - delfin i następca. Jak to zawsze u Dutkiewicza, panowie nagle się pokłócili na amen i teraz województwo ma cierpieć za czysto wrocławski spór ojca z synem. Nie trzeba dodawać, że pozastołeczna część województwa patrzy na ten spór z obrzydzeniem: panowie szlachta kłócą się w rodzinie, a my i nasze sprawy nie mają z tym nic wspólnego.
   Silne osobowości z bogatej północy i biednego południa województwa - prezydent Lubina Raczyński oraz prezydent Wałbrzycha Roman Szełemej - patrzą na ten żałosny spektakl i kiwają głowami. Wrocław w żadnym wypadku nie zachowa w tej sytuacji autorytetu budującego regionalną wspólnotę. Szełemej buduje ją poprzez osobne negocjacje z Brukselą biednego - wałbrzyskiego i jeleniogórskiego - południa województwa, głównie gmin skupionych w aglomeracji wałbrzyskiej. Raczyński zaś pozostaje niekwestionowanym samorządowym przywódcą KGHM, czyli bogatej północy. Wszystkich za to pogodzi w sejmiku Grzegorz Schetyna, który - korzystając ze skłócenia ruchów obywatelskich - pewnie zmierza po sejmikowe zwycięstwo. Na 36 mandatów weźmie pewnie 16, co oznacza absolutną dominację i pewne rozdawanie kart. Do koalicji potrzebuje trzech radnych: zapewne dwóch eseldowców i kogoś z grona niegdysiejszych buntowników. PiS ma szansę na 14 mandatów i nie posiada wystarczającej zdolności koalicyjnej: mógłby liczyć na Raczyńskiego, ale jego Bezpartyjni Samorządowcy wezmą co najwyżej dwa mandaty.
Wniosek nasuwa się jeden, niespecjalnie zresztą ponury, raczej z gatunku oczywistych: polityka jest sztuką długofalową, premiującą wytrwałość oraz cierpliwość, nie znosi natomiast pajacowania ani megalomanii.       
cdn.
  

wtorek, 5 czerwca 2018

Prawybory (chwilowo?) zgniecione przez polską rzeczywistość


   Forsowane przez Obywateli RP prawybory w obozie demokratycznym mające wyłonić jednego kandydata i wspólną listę przed wyborami samorządowymi nie odbyły się nigdzie, co znakomicie zilustrowało przewidywania sceptyków, a mocno zdołowało entuzjastów. Dlaczego nigdzie? Bo poza paroma wyjątkami samorządowcy i kandydaci na samorządowców ich nie chcieli, wychodząc z oczywistego dla nich założenia, że jeżeli jest w gminie kilka komitetów, to trzeba do końca – dosłownie, czyli nawet do końca czerwca i dłużej – próbować przeciągnąć je na swoja stronę, oferując jedynki w radzie, funkcję zastępców burmistrza czy prezydenta, biorące miejsca w radzie powiatu, wreszcie lukratywne stanowiska. Na zachodzie kraju, gdzie lęk przed PiSem nie zdominował jeszcze rozgrywki, była to sytuacja powszechna, która stawiała prawybory z ich sztywnym wielotygodniowym terminarzem na pozycji całkowicie przegranej.

Jedynie gdy rywale pójdą w zaparte

   Zdecyduję się na udział w prawyborach, jeżeli mi rywale ostatecznie odmówią – powtarzali włodarze średnich miast na zachodniej ścianie; ta ostateczna odmowa przeciągała się w nieskończoność, a wstępne deklaracje (było ich kilkanaście) okazywały się iluzoryczne. Sedno odmowy tkwiło w przekonaniu burmistrzów i prezydentów – oraz aspirujących do tej roli – że sprawa objęcia urzędu oraz kolejności na liście jest zdecydowanie zbyt poważna, aby decydowali o niej ot tak po prostu obywatele. To potężne narzędzie władzy i wpływu, dobre miejsce na liście stanowi przecież przedmiot nieformalnych przetargów, wręcz handlu: nie ma w tym układzie żadnego miejsca na idealizm, identycznie zresztą jak w przypadku partyjnych bossów na arenie ogólnopolskiej.
   Gdy my naiwnie przekonywaliśmy do oddania ludziom kluczowej decyzji o kandydacie i kolejności na liście, samorządowcy patrzyli na nas z rosnącym zdumieniem. Przecież to prawdziwa istota władzy, jej bezwzględnie oddać nie wolno! Na zachód od Wisły pisowski straszak działał słabo, jednocześnie podejście faworytów do niepisowskich rywali streścić można w prostej alternatywie: przeciągnąć na swoją stronę i zwasalizować albo wyeliminować poprzez haki i nieformalną presję. Prawyborcza logika otwartego starcia przy podniesionej kurtynie sromotnie przegrywała ze strategią brutalniejszą i wielokrotnie przetestowaną.
   Niewiele lepiej wyglądała sytuacja w gminach, w których burmistrz albo lider miejscowej opozycji chciał przeprowadzić prawybory z powodów ideowych. Wprawdzie nie od razu, ale po kilku tygodniach okazywało się, że główni rywale w to nie wchodzą, a bez ich udziału cała operacja traci rację bytu. Sęk w tym, że ideowców w gminie czy powiecie winno być przynajmniej dwóch, jeszcze lepiej trzech. Ostatecznie tego warunku nie udało się spełnić nigdzie, niezależnie od tego, czy chodziło o lokalnych przedstawicieli partii czy komitety społeczne.

Facet z aparatem

   Na wschód od Wisły sprawa przybierała obrót kompletnie inny, choć wcale nie weselszy. Tutaj wszyscy rozumieli wartość jednego kandydata i jednej listy wyłonionej w prawyborach, natomiast przeważała proza życia, trudna do zrozumienia dla człowieka z Dolnego Śląska czy Pomorza. Gdy w biurze opozycyjnego posła zbierały się wszystkie miejscowe siły, a więc powiatowe władze partii oraz KOD i stowarzyszenia, palącej potrzeby wspólnej listy nie negował nikt - ta kwestia od pierwszej chwili stanowiła aksjomat. Skoro tak, to tworzymy komitet prawyborczy i działamy z otwartą przyłbicą? W żadnym wypadku. Rzecz rozbijała się nieodmiennie o to, że pisowska władza z pewnością postawi przed drzwiami prawyborczego lokalu człowieka z aparatem i to z naddatkiem wystarczy do zdławienia frekwencji. Czyli we właściwych wyborach, za kotarą i bez kamery, pisowca można w miarę bezpiecznie skreślić, za to w lokalu prawyborczym głosować bezpiecznie się nie da. Długie ręce władzy dosięgną niechybnie śmiałka, a każdy w powiatowym ośrodku we wschodniej Polsce ma coś do stracenia. W pierwszym rzędzie dotyczy to pracowników ratusza i komunalnych spółek, ale również nauczycieli, drobnego biznesu, nie mówiąc już o klientach pomocy społecznej. Ten hipotetyczny delikwent z aparatem będzie nam się śnił długo po nocach.
   Sprawa sejmików wojewódzkich od samego początku była zdecydowanie dwudzielna: tak jak nie ulegała najmniejszej wątpliwości twarda potrzeba jednej demokratycznej listy, tak jasne było, że bez zaangażowania partii literalnie nic nie zrobimy. Nie ta polityczna oraz logistyczna skala. Nie było sensu organizować prawyborczego komitetu przeciwko partiom (choć do tej pory robili to z powodzeniem lubińscy Bezpartyjni Samorządowcy, czerpiący jednak środki z bogatych miedziowych samorządów), można było jedynie partie przekonywać i wywierać na nie społeczny i medialny nacisk. O tym ostatnim mogliśmy zapomnieć, bo mainstreamowe media zajęły wobec prawyborów postawę „non est”. Czyli przechodzimy nad zjawiskiem do porządku dziennego, traktując je jako umysłową aberrację. Dlaczego? Chyba dlatego, że liderzy opinii uznali akcję prawyborczą za uderzenie w autorytet oraz przywództwo partyjnej opozycji, która i bez tego ma przecież dosyć kłopotów.

Oddalibyśmy Podkarpacie, oddamy pół kraju

   Skutki sejmikowego zaniechania szykują się opłakane: w przypadku wspólnej listy demokratów oddali by oni PiSowi jedynie Podkarpackie, wobec osobnego startu PSL i lewicy stracimy zapewne połowę województw. Podobna perspektywa, choć całkowicie jednoznaczna i potwierdzona badaniami, w najmniejszym stopniu nie wzrusza baronów chociażby PSL, nie przekonuje też Czarzastego do sojuszu z Koalicją Demokratyczną. Interes partykularny ponad wszystko, choć i on wydaje się w tym położeniu trudno definiowalny. Nie, bo nie!
   Na koniec nieuchronne pytanie, czy było warto zbierać te wszystkie guzy i sińce, robiąc za dyżurnego wariatuńcia. Odpowiedź może być pozytywna wyłącznie w jednym kontekście. Prawybory samorządowe wprost zależały, wisiały wręcz na zgodzie i czynnym udziale lokalnych graczy. Gdy owi gracze uznali przedsięwzięcie za osobiście nieopłacalne (odwieczne pytanie „a co ja i moje zaplecze będziemy z tego mieli, ale konkretnie proszę!”), utopili je jednym ruchem, realizując własną tradycyjną strategię. Prawybory parlamentarne będą rządziły się logiką dokładnie odwrotną – zapraszamy do nich wszystkich demokratów przekonanych do idei, po czym przeprowadzamy je w każdym przypadku, bez względu na to, czy zainteresowanych podmiotów będzie trzy czy trzydzieści. Słowem trzymamy karty w ręku i nie zależymy od niczyjego kaprysu.
   A wtedy doświadczenia z zimowo-wiosennej akcji prawyborczej zaczną wreszcie procentować: każdy nabity guz i siniak oszczędzi nam prostych błędów w nowej odsłonie. Dlatego niczego nie wolno żałować, nawet jeżeli w tej chwili dominuje gorycz porażki.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 2 czerwca 2018

Wspólnotowy kretynizm nas kiedyś zniszczy - pomiędzy zagrodami

   Od studenckich lat z niesłabnącą uwagą obserwuję zjawisko klasycznie polskie, którego próżno szukać wśród aborygenów czy papuaskich łowców głów. Badacze polskich osobliwości nazywają je różnie: wtórnym kretynizmem grupowym, zaawansowanym kretynizmem wspólnotowym, wszakże jego drastycznych symptomów nie sposób pomylić z niczym innym na Bożym świecie. Boleśnie dotyka ono Polaka bez względu na status, iloraz inteligencji, majątek czy formalne wykształcenie; niewątpliwie ze szczególną jaskrawością uderza u ludzi skądinąd osobiście bystrych, życiowo zaradnych i umiejących znakomicie zadbać o siebie i rodzinę.
   Moje pierwsze wspomnienie naszego wspólnotowego paradoksu pochodzi ze studiów właśnie. Na drugim roku zorganizowano nam zebranie, którego zasadniczym celem było jak najwygodniejsze dla ludzi ułożenie planu ćwiczeń i wykładów. Naturalnie, jak w to naszym kraju, każdy chciał kompletnie czegoś innego, ale już po dwóch godzinach zażartych kłótni doszliśmy do z grubsza wspólnych ustaleń. Wtedy na salę wkroczyli dwaj globtroterzy słabo znani reszcie kolegów, bowiem swój czas dzielili pomiędzy import indyjskich sukienek oraz tajskiej biżuterii; pojawiali się więc na wydziale sporadycznie, głównie w dziekanacie, w którym obdarowywane sowicie panie załatwiały im stosowne wpisy do indeksów. Ci dwaj geniusze międzykontynentalnego w końcu biznesu (szeptało się też o twardych narkotykach) w przeciągu pięciu minut rozpieprzyli nam spotkanie dokumentnie, żądając rzeczy sprzecznych wewnętrznie, niemożliwych z założenia i wzajemnie się wykluczających. Zachowywali się przy tym tak, jakby innych grup i roczników nie było w ogóle na świecie, a im samym od lat działa się konsekwentnie niewypowiedziana krzywda. Błyskawicznie tą manierą zarazili pozostałych: zakończone już (pozornie) swary rozgorzały na powrót z nową dynamiką, a w efekcie opiekun roku wyznaczył nam plan arbitralnie i bez żadnych konsultacji.
   Dziś, po trzydziestu pięciu latach, odczuwam identyczne wibracje przechodząc płynnie z wzorcowo prowadzonej rodzinnej firmy (z gruntu polskiej kapitałowo i zarządczo) choćby na dworzec kolejowy, do szpitala, czy na najbliższy komisariat. Ci sami rodacy zachowują się w tych miejscach kompletnie inaczej, są po prostu innymi ludźmi wewnątrz wytyczonej przez podświadomość mentalnej zagrody i poza jej zaklętym kręgiem. W "swojej' firmie ład, prężna krzątanina, każdy zna swoje miejsce, zadania na pojutrze i te za dwa tygodnie wyrecytuje wyrwany ze snu o drugiej w nocy. Na pobliskim dworcu zaś nikt nie jest stanie pojąć przyczyny notorycznych godzinnych opóźnień z sąsiedniej miejscowości (za które od niedawna niechętnie i bezosobowo przepraszają pasażerów, głosem mocno jednak obrażonym). Kolejka na szpitalnym SORze jest zawsze piętnastogodzinna, a nieszczęsny pacjent żyje z dotkliwą świadomością, że gdyby tak znienacka do systemu dosypać tak ze trzydzieści miliardów, wydłużyłaby się ona szybko do szesnastu i pół. Nie o pieniądze tu bowiem chodzi, jeno o ich nieszczęsny publiczny charakter. O policjantach szkoda już wspominać: zajmują się głównie produkcją sławetnych służbowych notatek, które ostatnio - to nowość - przepisują pracowicie z prywatnych tabletów. Nietrudno policzyć: cztery notatki z zajść doskonale nieistotnych po dwie godziny każda i już czas na zasłużony fajrant.
   Kraj nasz jest precyzyjnie dwudzielny, każda z części pozostaje w innej epoce i zdecydowanie na innej planecie. Jedna w Unii Europejskiej XXI wieku, druga gdzieś pomiędzy schyłkowym PRL-em a epoką saską. Żadne unijne szkolenia, żadne miliardy wydane przez Brukselę na miękki - a jakże - kapitał społeczny - tego nie zmienią; ba, na opisanym powyżej obrazie nie pozostawią najmniejszej choćby rysy. Tu jest panie zagroda, a tam ziemia niczyja.
   Bardzo ciekawy jest wpływ naszej narodowej dychotomii (schizofrenii?) na partie i całą scenę polityczną. Same partie, bez względu na orientację, pozostają wyraźnie wewnątrz mentalnej zagrody: wszystko chodzi jak Pan Bóg przykazał, zarówno w modelu wodzowskim (PO, PiS, SLD), jak i oligarchiczno-baronowskim (PSL). Za to nasi liderzy opuszczają natychmiast bezpieczną zagrodę, gdy przychodzi do budowania efektywnej koalicji przeciwko partii dominującej. Ostatnio mamy znakomitą możliwość obserwacji tego fenomenu przy okazji szykowania starcia PiSu z antyPiSem w sejmikach wojewódzkich. Szczegółowe badania wykonane na dużych próbach w szesnastu województwach przynoszą opozycyjnym liderom obraz całkowicie jednoznaczny: wspólny obóz PO-N-PSL-SLD-niezależni bierze wszystko szturmem, z wyjątkiem Podkarpacia. Nawet dwa bloki PO-N i SLD-UED-PSL oddadzą pisowskiej władzy co najwyżej cztery województwa. I co, cieszą się i biorą to? Otóż w żadnym wypadku, bo rzecz dzieje się i rozgrywa poza zagrodą.
Peeselowscy baronowie za diabła nie pójdą z Czarzastym, a ten z kolei w żadnym wypadku nie dołączy do Schetyny, obawiając się bycia pożartym na wzór i podobieństwo Kasi Lubnauer. Wszelka racjonalność politycznych zachowań i decyzji kończy się w tym miejscu i urywa, jak nożem uciął. Wkroczyliśmy na ziemię niczyją, na której PiS dostanie za bezdurno piękną premię w postaci ośmiu, a może i więcej sejmików, z wielkimi unijnymi pieniędzmi w Regionalnych Programach Operacyjnych.
   Rzekłby kto, że zwycięża tu interes partykularny. Wierutna bzdura - zarówno interes ugrupowania, liderów, jak i działaczy średniego szczebla jest jeden i do bólu klarowny: wziąć władzę, stanowiska w zarządach i prezydiach sejmików oraz związane z tym frukta. Każdy przytomny obserwator czuje, że dotykamy tu czegoś znacznie głębszego, ugruntowanego i okopanego w głowach atawizmu, sięgającego zagrody Piasta Kołodzieja. No bo co? Ryzyko rozmycia tożsamości, zdominowania przez ugrupowanie silniejsze? Również bzdura, przecież nic nie stoi na przeszkodzie, aby dzień po zwycięskich wyborach utworzyć odrębne kluby i twardo negocjować podział łupów.
   Tu idzie o coś znacznie trudniej uchwytnego: zagroda jest i pozostanie nasza, nikt liderowi nie zarzuci zdrady czy choćby ulegania silniejszemu partnerowi - co nasze to nasze i takim po wieki pozostanie. Belg, Holender czy Niemiec nic z tego nie zrozumie, na szczęście nie musi.
Paweł Kocięba-Żabski        
  

środa, 21 marca 2018

Żarty się nieodwołalnie skończyły - czas wziąć odpowiedzialność za Polskę

   Wszystko nas od dłuższego czasu niepokoi. Szczerze mówiąc niepokoi za mało, gdyż na szczęście, nieszczęście - wszystkiego nie wiemy. Co gorsza wiemy bardzo, ale to bardzo niewiele - dokładnie tyle, ile kieszonkowy konus zechce nam ze swego planu ujawnić. Ujawnia malutko, za to bawi się opozycją jak kotek bezbronną i głupiutką myszką. Bawi się i wespół z Jojem Brudzińskim rechocze, bo zabawa zaiste przednia. Cały czas ma inicjatywę, cały czas - od trzech lat - rozgrywa to, jak chce i kiedy chce. Na tym polega żelazne prawo politycznej inicjatywy, prawo budujące - i słusznie - miażdżącą przewagę polityka myślącego nad Schetyną, Frasyniukiem, Lubnauer, Michnikiem, Jarkiem Kurskim i całą żałośliwą resztą.
   Mamy chwilowo do czynienia z erupcją buntu kobiet, kulawym i koślawym powtórzeniem czarnego protestu parasolek sprzed dwóch lat. Dlaczego kulawym i koślawym? Po pierwsze cynicznie sprowokowanym przez naczelnika, który szybko się nudzi i szuka ciągle to nowej polaryzacji - im ostrzejszej i gwałtowniejszej, tym lepiej. Po drugie mocno rozpaczliwym, bo ślepym - jak zawsze u nas bez politycznego planu i takowej perspektywy. Po trzecie smutnym z tego samego powodu,, dla którego świetlisty protest sądowy został spuszczony do kibla. Został spuszczony, bowiem tak zwani i pożal się Boże liderzy rozładowali go, kierując naiwny tłum (a w tym przypadku młodociany, na czym nam podobno bardzo zależy) pod Sąd Najwyższy. Po co? Żeby Jarek Kurski poczuł się lepiej? Ta zagadka do dziś spędza mi sen z powiek. A można było małą albo i nieco dłuższą chwilkę potrzymać pisowskich gierojów w zamknięciu. Trochę podnieść im adrenalinę. Ot taki majdanik, podobny chociażby do akcji Piotra Dudy w 2013, po podwyższeniu wieku emerytalnego.
   Można było, ale nasze kierownictwo uznało, że należy natychmiast rozładować napięcie, a tłum młodzieży rozpuścić do domu, względnie do najbliższej knajpy. Uczestniczył w tej żałosnej szopce Władysław Frasyniuk, bohater mojej i - niestety nie tylko mojej - młodości. Skutek: znakomity, od tej pory konus może być pewien, że na ulicę żaden wielki tłum już nie wyjdzie, bo tłum - szczególnie świadomy - nie znosi marnowania swojego wysiłku i jakiegoś tam, jakby to śmiesznie nie brzmiało, poświęcenia. Nasz tłum nie toleruje wesołych romków, którzy tylko udają liderów. Słusznie i naukowo. Co do wesołych romków - nie mam tu na myśli Władysława, jeno innych szatanów, którzy tam byli czynni. Nawet za czynni. W nieuchronnym rezultacie w listopadzie, gdy Kaczyński dorzynał sądy, protestowało jedynie kilkuset najtwardszych ulicznych wojowników z KOD i ORP. Nie trzeba dodawać, że czynili to osobno: w bezpiecznej odległości trzystu metrów od siebie nawzajem.
   Tym razem, gdy Kaja Godek forsuje totalny zakaz aborcji, nie będzie ani trochę inaczej, bo być nie może. Nic się w naszej żałosnej pseudoopozycyjnej gromadce nie zmieniło i rzecz jasna nie zmieni. Ani przed wyborami sejmikowymi, które koncertowo i na własne życzenie przegramy, ani też po niej, gdy okaże się wszem i wobec, że król jest nagi. Nagi i w swojej nagości strasznie śmieszny. Dotyczy to - podkreślam to jeszcze raz i z całą mocą: Schetyny, Lubnauer, ale nie tylko - jeszcze Michnika, Lisa, Kurskiego, Baczyńskiego i całej reszty znakomitego i wielce z siebie zadowolonego - towarzystwa.
   Skoro oni nie mają żadnego kontaktu z własnym mózgiem i duszą  - trudno, trzeba to wziąć na klatę. Musi - chwilę po masakrze w sejmikach - dojść do naszego polskiego qui pro quo. Nowa drużyna weźmie odpowiedzialność za Polskę, która leży w tej chwili na ulicy. Każdy - kto chce i nie chce - może sobie o nią i o nasz polski honor w tej chwili wytrzeć buty. Tak być oczywiście nie może i tak z pewnością nie będzie. Jeszcze tak nisko nie upadliśmy jako wspólnota - i jako naród.
   Kaczyński przez cały ten czas gra swoje żałośliwe, wszakże jakże skuteczne gierki. Gra na kolejne polaryzacje, doszczętne skłócenie wszystkich ze wszystkimi, które zapewnić mu ma tysiącletnią rzeszę narodu polskiego. Gra i cały czas wygrywa, bo z Michnikiem (w obecnej postaci) i Schetyną wygra każdy, nawet mocno ograniczony na umyśle. Na obecnym etapie Kaczyński  gra polskimi kobietami. I rzecz jasna wygra, bo korzysta z niespodziewanego luksusu politycznej inicjatywy. On rozdaje karty - i tak jeszcze przez kilka miesięcy pozostanie.
   Kierownictwo ruchu anty PiS, które wyłoni się po tej zaprogramowanej masakrze, musi trzymać się dwóch prostych zasad. Pierwsza: czuć się odpowiedzialnym, odpowiedzialnym w stu procentach za kraj. Druga: wszystkie listy, a przede wszystkim do sejmu i senatu, wyłonić należy w drodze powszechnych prawyborów. To obywatele zdecydują i to oni - w końcowym rachunku - pokonają pisowską dyktaturę.
Paweł Kocięba-Żabski  
   
 

piątek, 16 marca 2018

Wstyd krzywousty banksterze Mateuszu, a znacznie większy wstyd i hańba Tobie Kornelu

  Tani, a na grzbiecie rodaków uczyniony zarobek oraz wysługiwanie się bezwzględnym korporacjom, to powszechnie uznawany symbol moralnej klęski i zgnilizny III RP. Jeszcze chwilę temu nie byłem do końca pewien tego narodowego aksjomatu, jednak Twój syn - premier naszego wspólnego państwa - wreszcie mnie przekonał. Wcześniej Grzegorz Schetyna, równie przecież bohaterski, a jednocześnie zaprzysiężony przez Ciebie, Kornelu, w Solidarności Walczącej, nijak nie był w stanie przekonać mnie do tej polskiej ludowej mądrości, choć starał się niewątpliwie -  aczkolwiek nieco mimowolnie i raczej przykładem niż myślą.
  Co innego Twój Mateusz: nawet nie przez to, że bezwzględnie (jakieś nowe sformułowanie: może bez najmniejszych skrupułów?) oraz poprzez żałosne intrygi u zagranicznych właścicieli  wyeliminował prezesa Jacka Ksenia, prawdziwego i godnego najwyższego szacunku twórcę potęgi banku WBK BZ. Zdecydowanie jednak bardziej przez niegodne polskiego premiera kombinacje i ukrywanie majątku zdobytego na służbie u Irlandczyków. Twój Mateusz przyszedł tam przecież na gotowe, a wypromował go u irlandzkich właścicieli złowrogiej korporacji - na waszą usilną prośbę - nie kto inny jak Bogdan Zdrojewski i Ryszard Czarnecki; niewiele to miało wspólnego (nie pierwszy przecież i nie ostatni raz) z jakkolwiek pojętym profesjonalizmem a - co gorsza - z jakkolwiek pojętą uczciwością. Nawet Kornelu, z uczciwością katolicką, którą Ty - jako wzorowy Polak-katolik - niechybnie wysoko cenisz.
  Mateusz już znacznie wcześniej przekonał mnie do tej koncepcji wciskaniem na chama polskim frajerom frankowych kredytów (Boże święty, zupełnie jak ten straszny Petru, choć Rysio był tylko głównym ekonomistą, nie prezesem przecież); potem jeszcze poprawił, już jako pożal się Boże polski premier - ukrywaniem majątku, kombinowaniem jak koń pod górę oraz chowaniem się w tej mierze za żonę, z którą już parokrotnie zdążył pogłębić zakres rozdzielności majątkowej. Wiedz Kornelu, że Twój syn niczego w tej mierze nie wynalazł. To samo od zawsze czynią dyktatorzy z Hondurasu, Panamy czy Boliwii, a jeszcze bardziej konsekwentnie czynili w przeszłości Idi Amin, Bokassa i cała posowiecka Azja Środkowa.
  A po cóż mają się nerwowi i zazdrośni z natury Polacy zagłębiać w wątpliwe tajniki zakupów i sprzedaży nieruchomości przez swojego premiera? Niech się lepiej zajmą willą Kwaśniewskich w Kazimierzu czy tajemniczym zabójstwem Jaroszewiczów. Cóż mam zrobić Marszałku Seniorze - głoszący prymat woli narodu nad prawem stanowionym - że kojarzy mi się to nieodparcie z Nursułtanem Nazarbajewem, który podobnie ja Ty ma niezwykle udanego syna i do tego - wyobraź sobie - ukochanego następcę. Nie odróżnia się onże Nursułtan od swojego kolegi Alijewa, a ten - mój Kornelu - od całej reszty posowieckiego nieszczęścia i wiecznego wstydu przed światem. Tam syn pierwszego sekretarza to całkowicie naturalny następca. Jaki pierwszy sekretarz - pardon, przecież w obecnej nomenklaturze prezydent. Co to ma wspólnego z Tobą? W kolejnym akapicie chętnie Ci to zwięźle i przystępnie wytłumaczę
  Czym się różni Twój syn Mateusz od młodszego Nazarbajewa, a jeszcze bardziej od młodych - i niezwykle udanych - a jeszcze młodszych Alijewa i Kadyrowa? Wymienię trzy istotne różnice: jego (Mateusza)  stary był niegdyś prawdziwym antykomunistą; partia, do której syn się ostatecznie przykleił - choć wcześniej bardzo pieścił się z premierem Donaldem jako jego oficjalny doradca - okazała się już po dwudziestu latach demokracji straszliwie i nieubłaganie antykomunistyczna; a jeszcze na domiar wszystkiego PiS wspólnie z Tadeuszem Rydzykiem wygrał wybory. Mało tego: wygrał je także bez żadnych fałszerstw, tak charakterystycznych dla azjatyckich i latynoskich satrapów. Na szczęście mogę Cię zapewnić, że to już ostatni raz. Następne komisarze Joja Brudzińskiego obejmą swą staranną i wszechstronną opieką, gdyż nie mogą oni - niestety - zdać się wyłącznie na wątpliwe kaprysy summa summarum dość przypadkowego społeczeństwa.
  Co do pamięci o antykomunistycznej postawie i takowej walce, szczególnie action directe: najstarsi komunistyczni siepacze, a wraz z nimi ich dzieci i wnuki nie pomną - nawet na ciężkich torturach - wkładu PiSu w owe srogie zmagania. No, może ze znaczącym wyjątkiem posła Pięty, który okradał w Bielsku komunistyczne samochody oraz Joja Brudzińskiego, który - w chwilach wolnych od szczecińskiego duszpasterstwa - napadał i okradał ludzi w jeszcze bardziej komunistycznych pociągach. Antykomunistyczne bohaterstwo Joja ściągnęło nawet na jego młodą głowę straszliwe represje: po informacjach z prokuratury dyrekcja usunęła go z technikum. Twój wielki przyjaciel Jarosław wręcz uwielbia takie postaci. Zgoła nic na świecie nie zastąpi bowiem dobrego haka - dobry hak rules! Taki osobnik będzie wierny swemu kieszonkowemu szefowi do śmierci, a nawet trochę zza grobu. Zdaję sobie sprawę - chociaż przychodzi mi to z niejakim trudem, miły Kornelu - że prezes IPN Szarek wnet poprawi te drobne szczegóły. Tak jak w filmikach puszczanych w waszym lokalu "Konspira" we Wrocławiu, według których to Twoja SW niepodzielnie przyniosła Polsce niepodległość, a wszyscy jej prawdziwi twórcy i sprawcy owszem wizualnie w nich występują - jeno na wszelki wypadek niepodpisani. A po cóż podpisywać, jeżeli od maleńkości jest się dzieckiem Solidarności Warczącej, jedynej antykomunistycznej organizacji naszego globu?
  Wracając do premiera-prezesa irlandzkiego banku: zawsze dobrze jest się w życiu na jakiś wariant zdecydować: albo robimy rodaków na potęgę w bambuko - niekoniecznie z Żydami, można i z braku laku z Irlandczykami - albo rżniemy niezłomnych patriotów, rzecz jasna tych z żydożerczej i hitlerolubnej Brygady Świętokrzyskiej. Najgorzej jest miotać się pośrodku, próbując obsadzać obydwie te role - nieco sprzeczne przecież - naraz i niemal jednocześnie. Wtedy Kornelu pozostaje już tylko siara, poruta i ponury rechot osób choć trochę zorientowanych w sprawie.
  Kończąc już: my, którzy wbrew Tobie i Twojej bohaterskiej konspiracji (również po roku 89) stworzyliśmy III RP, tego mimo wszystko nie żałujemy, choć to nie my niestety (oj ta polska chora zawiść!) się w niej tak pięknie i zgrabnie urządziliśmy.  Do podobnego stopnia upadku i zidiocenia nie doprowadzi nas nawet młodszy z braci Kurskich - kolejny obok Ciebie przykładny katolik. We mnie - inaczej niż w zaprzysiężonym przez Ciebie Grzegorzu Schetynie i Rafale Grupińskim - narastają wszakże coraz większe i większe wątpliwości. W przeważającej mierze wobec cwaniaczków (również wywodzących się z SW), przeliczających niegdysiejsze zasługi na szmal wyprowadzany ze skarbowych spółek, chociażby KGHM. 
  Mówię Ci to Kornelu otwarcie i bez najmniejszej przyjemności: żarty się skończyły. Odtąd każda tania chytrość i każde nowonomenklaturowe złodziejstwo zostaną bezwzględnie rozliczone i ukarane. To Ci po starej znajomości - i przez szacunek dla Twojej postawy na początku stanu wojennego - z głębi serca obiecuję. Rozliczenie irlandzkiej korporacji, która zatrudniła Twojego syna, nie będzie stanowiło żadnego wyjątku.
  Ukrywanie dochodów w rajach podatkowych stanowi oczywiste oszukiwanie Państwa Polskiego, a przez to współobywateli - uczciwych podatników, w końcu - jakby Kornelu nie patrzeć - tak ukochanym przez Ciebie Polaków. Powiedz też synowi, żeby nie usiłował mądrzyć się - wyjątkowo nieudolnie zresztą - wobec światowego żydostwa. Po pierwsze dlatego, że go zjedzą na pierwsze śniadanie, po drugie dlatego, że w polemice z nimi lepiej posiadać minimalne intelektualne przygotowanie. Jak to mówią Rosjanie: podgotowkę. Lepiej niech spojrzy on w lustro i wytłumaczy się komukolwiek jeszcze przez was niezastraszonemu, z dochodów starannie skrywanych przed publicznością. Jakich dochodów? Chociażby trzydziestu trzech milionów, zarobionych jak to powiada Twój wielki przyjaciel Jarosław w globalnej korporacji, w naturalny sposób żerującej na dobrych a prostolinijnych Polkach i Polakach.
Paweł Kocięba-Żabski

niedziela, 4 marca 2018

Kielce przepracowały traumę pogromu, choć Polska ani trochę

   Już prawie półtora miesiąca trwa bezprzykładna i niewiarygodna awantura, którą dobra zmiana wywołała nowelizacją ustawy o IPN. Sprawa od samego początku ma dwa oblicza - moralno-historyczne i czysto polityczne - wymieszane ze sobą tyleż nieuchronnie, co na własne życzenie pisowskich nowelizatorów; i tych z Reduty Dobrego Imienia, którzy wiernie przepisali ukraińskie zapisy o kulcie i prawnej ochronie czci Bandery i UPA, i pożal się Boże legislatorów od Ziobry i Jakiego, po samego Kaczyńskiego, który to wszystko ostatecznie przyklepał i politycznie pobłogosławił. 
   Czuło się w tym wszystkim smrodek ziobrowej prowokacji, która poświęca polski fundamentalny interes narodowy dla małej żałosnej gierki wewnętrznej między "delfinami": oto Ziobro z małżonką, nadobną Patrycją, wsadzają na żydowską minę nowego premiera - niedoświadczonego politycznie, a jak się przy tej okazji dowodnie objawiło, kompletnie zielonego i raczej nierokującego jakiegokolwiek rozwoju. Nasz hurraprawicowy bankster okazał się sztywny, toporny, pozbawiony jakiejkolwiek empatii i wyczucia, a przy tym - jako absolwent historii - kompletnie niedouczony. Wielu z naszego grona bardzo to zaskoczyło (na przykład mnie - całkowicie), chwała więc mściwemu i zazdrosnemu Ziobrze za piękną demaskację nacjonalistycznej głupoty splecionej z banksterskim chłodem, drętwotą i znieczulicą. - Sztywny pal Azji - nic lepiej od nazwy starej kapeli nie określa naszego Mateusza.
   Wątek polityczny od samego początku był rozpaczliwy w swej bezmyślności i całkowitym braku ludzkiego i dyplomatycznego wyczucia: prowokujemy przecież bez najmniejszej potrzeby i sensu największe światowe polityczne i finansowe potęgi, od których w stu procentach zależy nasze bezpieczeństwo, geniusz z Nowogrodzkiej "zdziwiony jest reakcją Izraela", polskie kierownictwo demonstracyjnie lekceważy zarówno jednoznaczne stanowisko Waszyngtonu, jak i enuncjacje Światowego Kongresu Żydów. Kaczyński za chwilę jeszcze bardziej się zdziwi, gdy leniwe dotąd procedowanie art. 7 ulegnie gwałtownemu przyspieszeniu, a presja na węgierskiego "sojusznika" zostanie wielokrotnie zwiększona. Być może to zresztą niepotrzebne, bo Orban już zdążył Warszawę przehandlować - jak się okazuje przedwcześnie, bo tanio. Teraz by wytargował znacznie więcej, również od Żydów i Amerykanów. Nawet Putin zaczyna się obawiać, żeby Kaczyński nie przeholował, bo rosyjskie interesy nie lubią pośpiechu, a tak cenny sojusznik może przecież zawsze niepotrzebnie stracić władzę w wyniku karygodnej nadgorliwości.
   Żeby nieszczęście było pełne, premier Morawiecki z senatorem Żarynem dołożyli swoje: według nich Polski w 1968 nie było, a skoro tak, to sielsko-anielski naród polski nie ponosi żadnej odpowiedzialności za ówczesną antysemicką nagonkę. To bardzo ciekawa koncepcja, bowiem wynika z niej zupełnie bezpośrednio, że alianci oddali w Poczdamie Gdańsk, Szczecin, Wrocław, Opole, Zieloną, Górę  i Gorzów państwu nieistniejącemu, a w każdym razie nic nie mającego wspólnego z obecną Rzeczpospolitą. O wnioski, jakie z tych arcymądrych deklaracji wyciągnąć mogą Niemcy (nie tylko nacjonaliści zresztą), naprawdę nietrudno. Same się pchają w ręce i któregoś pięknego dnia za to zapłacimy.
   Jakieś polityczne korzyści dla obozu rządzącego? Owszem, doraźnie udało się Kaczyńskiemu zgromadzić wokół siebie i swej polityki wszystkie antysemickie upiory, które żwawo powyłaziły ze swych nor. Jest ich w Polsce mnóstwo, natomiast dżin został z butelki wypuszczony i naczelnik szybko straci kontrolę nad tą trucizną; błyskawicznie bowiem znajdą się w tej robocie lepsi od niego, do tego nieskrępowani żadnymi względami międzynarodowymi czy sojuszniczymi. Ta zabawa nie może się dobrze skończyć dla żadnej poważnej partii, PiS nie stanowi tu żadnego wyjątku.
   Aspekt moralno-historyczny sprowadza się uporczywego forsowania bredni - podniesionej do rangi naczelnej doktryny państwowej - jakoby Naród Polski w holokauście nie brał żadnego udziału. Udział brali nieliczni zwyrodnialcy, którzy z definicji nie są częścią narodu - byli co najwyżej jego wyrzutkami, surowo karanymi przez organa Państwa Podziemnego. To niezwykle ciekawa koncepcja, wedle której ponad stutysięczna armia szmalcowników, przynajmniej pięćdziesięciotysięczna armia bezpośrednich morderców (ponad sto Jedwabnych w Łomżyńskiem i na zachodnim Podlasiu oraz niezliczone przypadki prywatnej inicjatywy po lasach i ziemiankach) i milion z okładem tych, którzy przejęli żydowskie mienie i warsztaty to nie Naród Polski. Naród Polski to w tym przypadku 20-tysięczna Żegota i nasi Sprawiedliwi, którzy jeszcze 50 lat po wojnie bali się swoich sąsiadów.
   Wreszcie pogrom kielecki, w którym rok po holokauście polscy milicjanci, żołnierze wraz ze sfanatyzowanym tłumem mordowali ocalałych, a nasi święci harcerze wyciągali ich (albo przypadkowe ofiary o niewystarczająco aryjskiej urodzie) z pociągów i zabijali bez litości na peronach. Komunistyczna prowokacja? Prawie  całe dowództwo kieleckiego UB, KBW i milicji wywodziło się z NSZ i formacji pokrewnych - resort wyczyścił tamtejsze kadry dopiero po pogromie, gdy stało się jasne, że przedwojennego komunisty tam nie uświadczysz.
   I dopiero w tym miejscu szczypta nieudawanego, całkiem prawdziwego optymizmu. Zupełnym przypadkiem pojechaliśmy z kolegą - Pawłem Wrabcem z Obywateli RP - do Kielc w najgorętszym momencie awantury o polski holokaust. Trafiliśmy na osławione Planty 8, miejsce okrutnego mordu. Wiedząc, że mieści się tam od kilku lat siedziba stowarzyszenia imienia Jana Karskiego i muzeum pogromu, spodziewaliśmy się syndromu oblężonej twierdzy - jak chociażby w Jedwabnem, gdzie obelisk posadowiony na miejscu stodoły, znajduje się w strefie złowrogiej ciszy, całkowicie wyizolowanej z wrogiego otoczenia. W Kielcach wszystko okazało się zupełnie inne, wręcz odwrotne. Miejsce pogromu starannie wyremontowane, ale z wielką pieczołowitością dla wojennych i tużpowojennych detali, ośrodek i muzeum pełne ludzi z całego kraju oraz kielczan, nie tylko wycieczek z Izraela. Mimo koszmarnego kontekstu dobra i ciepła atmosfera, którą stworzyli bracia Bogdan i Andrzej Białkowie, twórcy i pomysłodawcy stowarzyszenia.
   Nie ma żadnej ochrony, nie było też nigdy żadnych incydentów, ataków czy malowania swastyko-szubienic, przez całe lata zmory na przykład synagogi wrocławskiej. Przechodnie gremialnie uśmiechali się i witali z gospodarzami ośrodka, gdy przez dłuższy czas staliśmy przed kamienicą. Kielecki dom zły został skutecznie wyegzorcyzmowany i powrócił do miejskiej i społecznej tkanki. Kojarzony z PiSem prezydent Lubawski od wielu kadencji wspiera to miejsce i publicznie mówi o tym, że trzeba prosić o wybaczenie, bo to kielczanie zamordowali swych sąsiadów-kielczan. W wyniku prawie trzydziestoletniej pracy środowiska skupionego wokół Wojciecha Białka miasto przepracowało traumę. Dżin został zagoniony z powrotem do butelki: tę drogę, odważnego, obywatelskiego - nie zadekretowanego z góry - rozliczenia z przeszłością połączonego z rzetelną edukacją, polecić trzeba każdemu miejscu w Polsce, w którym skrzywdziliśmy żydowskich współbraci.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 24 lutego 2018

Przegramy z PiSem na własne życzenie - to już raczej oczywiste

   Nie wiadomo już, czy przewodniczącemu Schetynie współczuć, czy też trzymać jednak za niego kciuki. Było - nie było - PO to jedyna siła antypisowska (?), która ociera się o 20% poparcia i posiada jakąś zdolność koalicyjną i pożal się Boże - zjednoczeniową. Schetyna jedno i drugie może za chwilę bezpowrotnie utracić, jeżeli będzie nadal udawał wszechmocnego hegemona, którym niegdyś niestety był, ale od dawna już nie jest. Nie trzeba dodawać, że czas - wbrew jego chytrym, a kiepsko skrywanym rachubom - nie będzie grał na jego korzyść. Żadna głowa wroga do niego rzeką ani strumykiem nie przypłynie, potencjalni sojusznicy (SLD, PSL) uciekają od niego jak najdalej można, a publiczne i utrzymane w bardzo starym stylu wasalizowanie i dorzynanie Nowoczesnej jeszcze pogarsza sprawę. Skończy się ta znakomita polityczna konstrukcja na 18-20 procentach w wyborach sejmikowych, co oznacza oddanie PiSowi 12 - 14 sejmików. Przynajmniej w dwóch z nich: jak najbardziej zachodnich i do tej pory naszych, rzecz przesądzą Bezpartyjni Samorządowcy prezydenta Lubina Roberta Raczyńskiego, którzy po wyborach pójdą w koalicję z PiSem. Nie za darmo naturalnie, lecz za liczne frukta, najchętniej w KGHM, choć nie tylko. Mam tu na myśli województwa dolnośląskie i lubuskie, do niedawna całkowicie poza zasięgiem czarnej sotni, jakby się literalnie nie nazywała - PiS, ONR, MW, czy Kukiz/Korwin łamany przez WiS - partię ojca naszego premiera.
   Ostatnie dni stały pod znakiem Gdańska i Nowego Sącza, które - każdy na swój niepowtarzalny sposób - wymknęły się spod kontroli pana Grzegorza. Gdańsk wymknął się z jego pieczy trochę mimo woli: po prostu Adamowicz oświadczył, że kandyduje na prezydenta z poparciem PO albo bez niego i na nic zdały się "zjednoczeniowe" apele Lecha Wałęsy doń kierowane. Odparł na nie z bezpretensjonalnym wdziękiem, że jego decyzja wynika z powszechnego wołania gdańskich wyborców. W Nowym Sączu z kolei lokalna Platforma podpisała z trzema innymi partiami oraz ruchami obywatelskim przełomowe - przynajmniej dla mnie - porozumienie o powszechnych prawyborach w koalicji demokratycznej.
   Wracając do Trójmiasta: czemu to akurat Wałęsę zaprzągł Schetyna do podobnie nieefektywnych aktywności? Fakt, jest z Gdańska, ale to słaby argument. Prawdziwy jest taki, że syn byłego prezydenta, eurodeputowany Jarosław już od roku jest poza partią: nie trzeba dodawać, że na znak protestu przeciwko polityce, stylowi  i metodom Schetyny. Ten liczy teraz, że przekona syna do kandydowania ( z rekomendacji PO rzecz jasna) za pośrednictwem ojca. Skoro Adamowicz Lechowi bezczelnie i bezpardonowo odmówił, syn powinien pomścić zniewagę i brak szacunku dla taty. Tak to sobie Schetyna na cito wykombinował. Może i nie najgorzej, choć to jak zwykle u Schetyny doraźne łatanie dziur, nie żadna strategia.
   Sęk w tym, że Schetyna stojąc w Gdańsku przy Wałęsie, a flankowany przez wiernego Neumana, śmiertelnie naraził się KODowi. Bezczelnie oświadczył bowiem, że zorganizuje Ruch Kontroli Wyborów, który już od roku z dobrym okładem organizuje KOD, nie on jedyny zresztą. Czyni to również Marcin Skubiszewski, związany z Obywatelami RP, pracując od dłuższego czasu nad Obserwatorium Wyborczym - w pełnej zgodzie i symbiozie z KODersami. List otwarty do Schetyny napisała w tej sprawie Magda Filiks, członkini zarządu krajowego KOD. Sposób, w jaki scharakteryzowała Schetynę i jego styl współpracy z ruchem obywatelskim nie nadaje się do cytowania. Po chwili jej kolega Jarosław Marciniak uściślił, co następuje: KOD musi poważnie rozważyć własny udział w wyborach, skoro Platforma i jej wódz totalnie zawiedli.
   Cóż to mianowicie dla nas wszystkich oznacza? Jeżeli KOD wymówi polityczną lojalność PO i zrezygnuje z programowej apolityczności przed wyborami, ogłaszając powstanie ruchu całą gębą politycznego - na przykład z Frasyniukiem jako patronem, a uczyni to, powiedzmy, późną wiosną - stworzy to bałagan niewyobrażalny, który przypieczętuje totalne zwycięstwo PiSu. Trzeba to było - kochani KODowcy - zrobić przynajmniej pół roku temu, żeby nie pogłębiać rozbicia i rozproszenia; i bez tego wystarczająco dramatycznego. Ani KOD - znienacka, ni w pięć ni w dziewięć bezpardonowo atakując akceptowanego jeszcze chwilę temu Schetynę, ani nikt inny nie dogada się gabinetowo z PO w kluczowej kwestii podziału tak zwanych miejsc biorących. Wielkiej koalicji demokratycznej, ani nawet ułomnego porozumienia międzypartyjnego nie ma i nie będzie. PiS weźmie swoje; co gorsza w wyniku naszej bezprzykładnej głupoty weźmie dużo więcej. Będzie to nasz demokratyczny wkład w tysiącletnią rzeszę narodu polskiego.
   Jaki jest ratunek? Prosty i jeszcze prostszy, jeżeli ktokolwiek chociaż chwilę pomyśli. Nie oddawajmy sejmików ani Wrocławia (siedmiu kandydatów antyPiSu) i innych miast za bezdurno! Stwórzmy jedną wspólną antypisowską listę demokratów i jednego kandydata tejże w JOW-owskich wyborach na wójtów, burmistrzów i prezydentów. Stwórzmy ją przy obywatelskiej akceptacji i współudziale poprzez powszechne prawybory ludzi akceptujących demokratyczne minimum. Mądrale z naszego obozu, którzy storpedują tę inicjatywę, poniosą moralną i polityczną odpowiedzialność za klęskę w najbliższych wyborach; za oddanie przytłaczającej większości sejmików z setką miliardów unijnych środków w RPO Jarosławowi Kaczyńskiemu do łaskawej dyspozycji.
   Jeszcze mamy pół roku na ruszenie głową. Dotyczy to Schetyny, ale w dużo większym stopniu Michnika, Baczyńskiego, Lisa, politycznych kierowników TVNu i Polsatu. To mainstreamowe media powinny relacjonować w tej chwili prawyborczą robotę na dole, nie mówiąc już o jej medialnym wsparciu. Nowego Sącza, w którym powszechne prawybory ogłosiło sześć partii i ruchów obywatelskich nikt z głównego nurtu nawet nie zauważył. I dobrze. Nie muszą broń Boże tego robić - węgierskim wzorem Kaczyński przyjdzie i po nich, znacznie skuteczniej niż Bartłomiej Sienkiewicz szedł po białostockich hitlerków z Jagiellonii.
Paweł Kocięba-Żabski   

niedziela, 4 lutego 2018

Katolicka Białoruś Narodu Polskiego, chwilowo jeszcze w UE

   Zgrabna i wpadająca w ucho fraza o "katolickiej Białorusi", w jaką przeobrażamy się w tempie ekspresowym, świetnie się nadaje do zwięzłego podsumowania ostatniej wojenki dobrej zmiany ze spiskiem żydowsko-amerykańskim, i to z kilku przynajmniej powodów. Intelektualne horyzonty batki Łukaszenki - zresztą raczej z okresu dyrektorowania w rodzimym kołchozie, bo nie te obecne, całkowita mentalna i polityczna izolacja kraju, wreszcie nieuchronne wpadanie w objęcia Władimira Władimirowicza - wszystkie te zjawiska zrównują Warszawę z Mińskiem w sposób zdumiewający, jeśli zważyć, że ciągle jeszcze - niejako siłą rozpędu - jesteśmy ważnym członkiem Unii Europejskiej. Co prawda mentalnie już dawno nie, ale to przecież szczegół drugorzędny. 
   Nowogrodzka twórczo też czerpie z dorobku ukraińskiego, bo to przecież Juszczenko pierwszy wyniósł Banderę na ołtarze, a Poroszenko rzecz dokończył, penalizując krytykę jego osoby i organizacji: Reduta Dobrego Imienia - naszego rzecz jasna - przepisała żywcem odnośne zapisy z ustawy ukraińskiej. Kaczyński nakazał nowelizację wprowadzić bez poprawek i teraz na trzy lata pójdą siedzieć nierozważni badacze skomplikowanych losów Brygady Świętokrzyskiej, Ognia, Burego, Ponurego i setki z okładem Jedwabnych w Łomżyńskiem i na Podlasiu. Co charakterystyczne, Polacy kupili kult wsiowych watażków z krwią niewinnych na rękach jeszcze chętniej niż Ukraińcy ze swoją zerową tradycją państwową i dramatycznym deficytem historycznych autorytetów w narodowym panteonie.
   Wątpliwej pikanterii dodaje sprawie fakt, że referentem nowelizacji w senacie okazał się gowinowiec Jarosław Obremski, polityk jak na pisowskie standardy nader liberalny, żaden przedstawiciel "ciemnego ludu", których przecież w izbie wyższej nie brakuje. I teraz nie wiemy zgoła, czy to Nowogrodzka się w ten sposób zabawiła kosztem Gowina, czy też sam Obremski uznał, że wypada i trzeba się zasłużyć w obliczu rychłej decyzji naczelnika w kwestii kandydatury na prezydenta Wrocławia: prezes bowiem jeszcze nie rozstrzygnął, kogo wyśle w bój o niegdysiejszą twierdzę Schetyny: "miękkiego" Obremskiego z nielubianego przez siebie Porozumienia (d. Polska Razem) czy "twardą" Stachowiak-Różecką z właściwego PiS. Sam Obremski - notabene wychowanek ojca Ludwika Wiśniewskiego - powinien połknąć język przynajmniej ze dwa razy, albowiem wśród najbliższych przyjaciół ma autorów prac o tematyce polsko-żydowskiej, pięknie podpadających pod paragraf o "przypisywaniu zbrodni holokaustu Narodowi Polskiemu". Naczelnik bywa perwersyjny w tym raczej wąskim zakresie, dlatego uwielbia takie sytuacje.
   Po co Kaczyński to zrobił, narażając się z błahej przyczyny (naturalnie w wymiarze geopolitycznym) Żydom i Amerykanom? Powstały, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, dwie szkoły: falenicka i otwocka. Falenicka powiada, że wódz się zgapił - o to nietrudno, zważywszy poziom jego międzynarodowego obycia - i zgapiwszy się, poczuł się zmuszony pójść za ciosem, aby nie stracić twarzy wobec prawdziwych Polaków. To niewykluczone, bo co jak co, ale ścisłą więź z Waszyngtonem prezes zawsze cenił sobie niezwykle wysoko, w przeciwieństwie do związków z lewacką Brukselą. Szkoła otwocka, przypisując Kaczyńskiemu dary nadprzyrodzone, uważa, że nawet Amerykanów i ich nomen omen Patrioty ma on już głęboko w dupie, a gra wyłącznie na skonsolidowanie wokół siebie wszystkich naszych patriotów o nieprzesadnym IQ, których przecież mamy rzesze niezliczone. Podobny zamysł naczelnika - przecież potem załagodzimy sprawę i tak do końca jednak Waszyngtonu nie stracimy - potwierdzałyby niewątpliwie najnowsze sondaże, dające PiSowi większość bezwzględną, niemalże konstytucyjną. Gdyby tak teraz, na fali narodowego wzmożenia, zdecydował się na przedterminowe wybory, pewnie by ją łatwo uzyskał i zamknął usta Brukseli, tak jak wcześniej uczynił to Orban.
   A że zrażając sobie Amerykanów, wpadamy chcący-niechcący do saka Moskwy? No cóż, idziemy tą drogą już dwa i pół roku. Najwyższy więc czas przywyknąć do myśli, że naczelnik - przy słabiutkiej i wciąż charakterystycznie słabnącej retoryce antyrosyjskiej - nie widzi w tym niczego złego. Zgoła przeciwnie: uważa, że mocni ludzie, silni przywódcy i wielcy patrioci (a przy tym przeciwnicy rozlazłego i zdemoralizowanego Zachodu) zawsze się dogadają i dobrze politycznie oraz psychologicznie zrozumieją. Wprawdzie nagłe wyrzucenie Antoniego odczytać mógł Putin jako akt wrogi (w końcu nikt od trzystu lat nie wykonywał roboty rosyjskiej w Polsce zgrabniej od niego), ale przecież to był ruch czysto taktyczny: Antoni zawsze może powrócić w należnej glorii i chwale.
   Wracamy tym samym, zatoczywszy niewielkie koło, do katolickiej Białorusi Narodu Polskiego. Co było do okazania, jak pisaliśmy w podstawówce na szkolnej tablicy. I co szczególnie, z głębi serca, dedykuję senatorowi Jarosławowi Obremskiemu.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 1 lutego 2018

Ilu Żydów zamordowaliśmy, wykorzystując nazistowskie przyzwolenie?

   Bolesny i przykry to widok, gdy świeżo upieczony premier, powołany przez Kaczyńskiego głównie dla zjednania Europy i świata, wpada na straszliwą minę problemu żydowskiego. Wpada z typowym dla PiSu impetem, który wyklucza jakąkolwiek refleksję, konsultacje, wreszcie ewentualne, symboliczne choćby, ustępstwa. Naczelnik od zawsze lekceważy Unię, kompletnie jej nie zna, nie rozumie i nie szanuje. Morawieckiego posłał na brukselskie salony dopiero wtedy, gdy zorientował się poniewczasie, że Orban od dłuższego już czasu targuje z Junckerem cenę za sprzedanie Warszawy. Już to jedno obnaża dramatyczną wręcz indolencję Nowogrodzkiej w polityce europejskiej, czyli de facto zdolności do obrony strategicznych interesów kraju. Sprawa żydowska kompromituje Kaczyńskiego tym bardziej, że wyraźnie stawiał on na ekskluzywne stosunki z Ameryką i jej najbliższym sojusznikiem - Izraelem. Stawiał, stawiał, po czym dał się całkowicie zaskoczyć prymitywnym nadgorliwcom z Reduty Dobrego Imienia. Ci przez ponad dwa lata lobbowali za wpisaniem do ustawy o IPNie drakońskich zapisów żywcem ściągniętych z ukraińskiego prawa o ochronie czci Bandery i UPA; lobbowali, aż skutecznie wylobbowali. Żaden z pisowskich intelektualistów od siedmiu boleści (Zybertowicz ze swoją maszyną propagandy, Legutko, Krasnodębski?) nie uprzedził naczelnika, czym to grozi. Na pewno Ludwik Dorn zdawał sobie sprawę z nieobliczalnych konsekwencji nowelizacji, lecz on już Kaczyńskiemu raczej nie doradza. 
   Senat mógł ustawę zatrzymać, odesłać do komisji, dać przez to szansę grupie roboczej powołanej przez Morawieckiego i Netaniahu. Nic z tych rzeczy: w imię polityki miłości do skrajnej prawicy i oczywistego lęku przed jej gniewną reakcją Nowogrodzka nakazała senatorom kolejne ekspresowe głosowanie bez jakichkolwiek poprawek. Uczyniła to wiedząc już o jednoznacznej reakcji amerykańskiego kongresu. O czym w tej sytuacji radzić mają uczestnicy grupy roboczej? Być może o przyszłorocznej pogodzie. Co do Amerykanów i osobiście tak wielbionego przez pisowców Trumpa - przecież nie po to przenosi on ambasadę do Jerozolimy, aby dopuścić do publicznego upokorzenia strategicznego partnera przez Warszawę. Było to od początku oczywiste, podobnie jak siła żydowskiego lobby w Waszyngtonie i międzynarodowym biznesie oraz wyjątkowe uwrażliwienie zachodnich stolic i opinii na sprawę holokaustu.
   Kolejny już raz Kaczyński udowadnia, że ma dwie lewe ręce w polityce zagranicznej. Kolejny raz pokazuje też wszystkim ludziom używającym mózgu w Polsce, że nie jest w stanie (nie chce? - to całkiem bez różnicy) reprezentować naszych interesów w wymiarze strategicznym; wręcz przeciwnie: z uporem godnym lepszej sprawy wpycha Polskę w stan kompletnej izolacji i bezradności. Symbolem tego stanu rzeczy stała się już permanentna nieobecność europosłów i przedstawicieli PiS w zespole pracującym nad przyszłym unijnym budżetem. Oni tak mają i tego z pewnością nie zmienimy - zbierzemy za to zatrute owoce w nieodległej przyszłości.
   Co do meritum sporu oraz gwałtownej reakcji Izraela i środowisk żydowskich w diasporze, trzeba powiedzieć jedną rzecz wyraźnie i drukowanymi literami: jako naród wiemy wszystko o obozach śmierci i straszliwych warunkach panujących w gettach. Wiedzą o tym jeszcze lepiej Żydzi i na pewno nie protestowaliby przeciwko walce z "polskimi obozami". Jednak z trzech milionów zamordowanych polskich Żydów jedynie około dwóch milionów zginęło za drutami i za murami gett. Co się stało z brakującym milionem? Reduta dobrego imienia na to pytanie nie odpowie, prędzej doprowadzi do realnego zakazu badań i wyroków skazujących dla drążących temat. Nasi rodacy brali sprawę w swoje ręce nie tylko w Jedwabnym, na samym Podlasiu było to ponad sto miejscowości. Podobieństwa do rzezi wołyńskiej są uderzające: nie używano broni palnej, mordy były starannie zaplanowane i wykonywane przez czas dłuższy, a więc metodycznie. Mówimy tu o działaniach zorganizowanych, akcji indywidualnych wobec ukrywających się w lesie czy po piwnicach nikt nie zliczy - tutaj żadne statystyki nam nie grożą, pozostaje jedynie (w świadomości żydowskiej jako oczywistość) ten brakujący milion. To właśnie miał na myśli przyszły premier Izraela, twittując o tych, którzy zginęli nie widząc niemieckiego munduru.
   Liczba szmalcowników jest szacowana  na 150-500 tysięcy. Liczba tych, którzy przejęli żydowskie mienie, to przynajmniej milion. W działania Żegoty i wszystkich Sprawiedliwych zaangażowanych było może 20 tysięcy osób. I tak bardzo dużo, bo ryzykowali śmiercią swoją i rodziny. Radziłbym Reducie Dobrego Imienia pilne korepetycje w Żydowskim Instytucie Historycznym, natomiast Kaczyńskiemu krok wstecz i natychmiastowe wyciszenie tematu. Wszelkie zapieranie skończy się dla nas bardzo smutno: przerażającą prawdę ujawnią za nas inni - za nas i przeciwko nam, wyrywając ją z okupacyjnego kontekstu.
   Kaczyński flirtuje z nacjonalistami wedle starej zasady, że po prawej stronie PiSu tylko ściana. Ten flirt jest z każdą chwilą bardziej kosztowny, bo tu jest Polska - miejsce Zagłady i największego ruchu oporu w Europie jednocześnie. Tylko polityczny ślepiec tego nie rozumie.
Paweł Kocięba-Żabski        

czwartek, 18 stycznia 2018

Genialny szachista-strateg boleśnie wydymany w Zielonej Owieczce

   Powtarzanie się zawsze jest nudne i męczące, jednak czasem nieuchronne, bo nie da rady inaczej. Nieustająco bowiem słyszymy z różnych stron zachwyty (autentyczne niestety, zupełnie niewymuszone) nad geniuszem strategicznym Kaczyńskiego, który - jak niegdyś Fischer, Karpow i Kasparow - planuje, cóż tam planuje, on po prostu widzi oczyma duszy dwadzieścia ruchów do przodu. Z każdej sytuacji potrafi wyciągnąć korzyści, nic go nigdy nie zaskoczy, bo wszystko przecież przewidział i przemyślał zawczasu do najdrobniejszego szczegółu. Zachwyty te płyną z najróżniejszych stron, bo oprócz miłujących wodza wyznawców rozpowszechniają je coraz to częściej bezstronni (?) publicyści tudzież - o zgrozo - ludzie z antypisowskiej strony barykady, którzy głośno wołają już nie o "polskiego Macrona", tylko o "naszego Kaczyńskiego". Trudno nie zauważyć tu niezdrowej, a bardzo  inteligenckiej przecież, fascynacji mocą i skutecznością naczelnika.
   Nasz Kaczyński bardzo by się przydał, nie mamy go i cierpimy mocno z tego powodu. Warto wszakże doprecyzować, o czym mówimy. Jeżeli o charyzmatycznie ideowym, sprawnym i konsekwentnym partyjnym liderze, to pełna zgoda - oni takiego mają, a my wręcz przeciwnie. Może kiedyś się dochowamy, względnie objawi się on poprzez gwałtowną iluminację, w sytuacji rewolucyjnej, która często wymusza podobne zjawiska - vide Wałęsa w sierpniu 80. Jeżeli natomiast mówimy o prawdziwym mężu stanu, który prowadzi pewną ręką 40-milionowy kraj i kieruje się wyłącznie jego strategicznym i długofalowym interesem, sytuacja wygląda wręcz dramatycznie, za to w pełni sprawiedliwie: my nie mamy nic i oni nie mają nic. A dokładniej: my po dezercji Tuska mamy wielu przyzwoitych fachowców bez politycznej charyzmy i talentów, a oni rzeczywiście i dosłownie nic - wielkie krzyczące zero.
   Kaczyński poszedł na swoją żałosną wojenkę z Unią z powodów osobistych oraz czysto wewnętrznych. Osobistych, ponieważ musiał - i chciał - odreagować oraz pomścić (to dopiero wieczny mściciel) - fakt długoletniego przebywania poza politycznym mainstreamem, na odległym marginesie populistycznego bestiarium. - Każdy z nas ma swojego Kaczyńskiego - pocieszali Tuska zachodni liderzy jeszcze kilka lat temu, poklepując go po ramieniu. Przyczyny wewnątrzpolityczne były oczywiste jak słońce na niebie: cóż może łatwiej uwieść zakompleksioną część naszego narodu (ciągle jeszcze większościową niestety) niż wstawanie z kolan, wyzwalanie się z banksterskiego i neokolonialnego poddaństwa, 100-tysięczny antyeuropejski - w formie i treści - marsz wyklętych narodowców i Polska mocarstwowa na czele Międzymorza, a wszystko to pod łopot husarskich skrzydeł. To był majstersztyk, swoista miniatura wczesnego Hitlera - ale takie zabawy mają  niestety swój szybki kres, a później narastający z każdą chwilą koszt, nad którym wybitny strateg powinien bezwzględnie panować. Czy Kaczyński nad tym panuje z punktu widzenia twardo rozumianego polskiego interesu narodowego? Ani trochę, to całkowicie go przerasta. Kto nad tym panuje? Viktor Orban, i to - uważnie obserwując ostatnie cztery lata - w stu procentach.
   W tym miejscu dochodzimy niestety do sedna sprawy. Kaczyński oparł swoją wojnę z Brukselą na absolutnej lojalności jednego sojusznika. To błąd kardynalny, nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno tego robić. Skoro połamał wielokrotnie Konstytucję i zobowiązania traktatowe, to doczekawszy się w końcu - po dwóch latach perswazji i ostrzeżeń - wdrożenia artykułu 7 - wisi całkowicie na węgierskim vecie. Nie ma żadnego planu B, musiałby się bowiem rakiem wycofać z kluczowych elementów "reformy" sądowej i w sprawie TK. To zaś oznacza utratę twarzy i autorytetu oraz dekompozycję własnego obozu. Słowem wszystko albo nic! To kompletna dziecinada, amatorka wołająca o pomstę do nieba, granicząca z poważną psychiczną aberracją, która wyklucza racjonalny osąd, po prostu chłopski zdrowy rozum. Wielu wśród dobrej zmiany świetnie zdaje sobie z tego sprawę (Konrad Szymański!), jednak tchórzliwie milczą i potulnie wykonują polecenia z Nowogrodzkiej.
   Powróćmy jednak do naszego antybrukselskiego duetu bratanków, który tyle godzin naradzał się w Zielonej Owieczce. Trudno niestety o bardziej niedopasowanych partnerów, psychologicznie i politycznie z kompletnie różnych bajek. Kaczyński to polski ambicjoner, inteligencki sarmata, prowincjonalny wizjoner, ale też ewidentny zakładnik swoich kompleksów, urazów, żali i pretensji. Orban - wszystko na odwrót: chłopak z ludu, piłkarz, bezczelny cwaniak i geszefciarz, który sprzeda własną matkę, ale potem zaraz odkupi, żeby ludzie nie gadali. W nieszczęsnej niedzickiej Owieczce spotkały się dwa światy, Skutek mógł być tylko jeden: z Owieczki wyszedł Orban, a zaraz za nim jeden nieduży baranek.
   Sytuacja Budapesztu jest niebezpiecznie (dla Kaczyńskiego naturalnie) jednoznaczna. Węgry konsekwentnie dostają najwięcej unijnych środków na głowę mieszkańca (obok malutkich Łotwy i Estonii) - tylko w perspektywie 2014-2020 ponad 25 mld euro. Pieniądze te trafiają w lwiej większości do oligarchicznego układu Orbana - nawet nie oligarchicznego, bo to za mały kraj: zwyczajnie rodzinno-koleżeńskiego. Trzej koledzy z dzieciństwa i wczesnej młodości, rodzina, zięć, wójt rodzinnej gminy - tak skonstruowana grupa przepuszcza przez siebie prawie wszystkie unijne środki na infrastrukturę. Orban zmienił konstytucję, przechwycił sądy i wolne media nie po to, by wstawać z kolan i walczyć z brukselską dominacją. Uczynił to po to, by nikt nie patrzył mu na ręce, nie bruździł i nie psuł miliardowych interesów. Pieniądze umie wyciągać nawet od Putina, przede wszystkim na elektrownię atomową w Paks. Wszystko, absolutnie wszystko, jest u niego kwestią interesu, a w przypadku sojuszu z Warszawą - ceny. Odgadnijmy proszę, kto wygra konkurs ofert, kto da więcej? Warszawa czy Bruksela? W tym kontekście warto dobrze rozumieć jeszcze jedno - zabranie funduszy Węgrom oznacza tak naprawdę zabranie pieniędzy rodzinnemu układowi premiera.
   Doświadczenia PiSu z Orbanem? Proszę bardzo, oto pierwsze z brzegu: głosowanie na Tuska - ewidentna i całkowita zdrada; głosowania w KE w sprawie trybunalskich, a potem sądowych zaleceń wobec Warszawy - węgierski komisarz każdorazowo za; wreszcie głosowanie art.7 wobec Polski w KE - węgierski komisarz za. Gdzie tu jest przestrzeń na złudzenia?
   Jak Kaczyński mógł popełnić tak elementarny i przedszkolny błąd? Jest tylko jedna odpowiedź: w polityce doskonałym motorem bywają uczucia czysto negatywne, jak nienawiść, pielęgnowane urazy czy zawiść. Jednak gdy przychodzi do dużej gry, do gry o interes kraju, o interes narodowy w długiej perspektywie, te czarne motywatory zaćmiewają umysł, zaburzają najprostszy osąd. Czynią z inteligentnego skądinąd człowieka kompletnego idiotę. Wszyscy za to za chwilę słono zapłacimy.
Paweł Kocięba-Żabski   

sobota, 13 stycznia 2018

Co się dzieje, a co się nie dzieje w PO i Nowoczesnej - cz.1

   Do czego jest nam potrzebna parlamentarna opozycja? Na tak postawione pytanie, z gruntu przecież idiotyczne, jeszcze trzy miesiące niemal każdy machnąłby ręką. Jak to do czego? Ma ona przecież, wykorzystując uprawnienia mandatu kontrolować rządzących, patrzeć im na ręce, krytykować, wreszcie na każdym kroku prezentować z mównicy i poza nią alternatywne rozwiązania, własny pomysł na Polskę w każdym możliwym obszarze. Zaś w sytuacji skrajnej, takiej, jaka wydarzyła się w grudniu 2016, dawać świadectwo, blokować mównicę, obstruować, bo nie ma lepszej medialnej membrany w Polsce niż sejm. Wszystko jasne? Tak i nie. Tak, bo oddawanie pola, gdy ma się takie instrumenty w ręku to najczystsza głupota. Nie, bo nasza parlamentarna opozycja wykorzystuje z tych atutów może 10 procent (przy życzliwej interpretacji), a w miarę upływu czasu - co jest naprawdę szokiem dla wielu - coraz to mniej i mniej. Jeżeli spojrzeć na to z punktu widzenia jakiejś strategii odsuwania PiS-u od władzy, mamy coraz bardziej do czynienia z fatalnym paradoksem usypiania publiczności: no tak, mamy przecież swoich posłów, oni czuwają, liderzy mają przecież jakiś plan, jakoś to będzie. Sedno jednak w tym, że nie mają i nie będzie. 
   Gdy uważnie prześledzić ruchy Schetyny i Neumana w ubiegłym roku, gdy pokusić się o ich logiczne uporządkowanie w czasie - zostawmy strategię, pozostańmy na poziomie taktyki -  wyłania się obraz dwuelementowy: po pierwsze zaniechań, po drugie konsekwentnej gry na zwłokę, pozorowania ruchów. Oto gromko wzywamy do budowania szerokiej koalicji, jednocześnie nic w tym kierunku nie robimy - przeciwnie - podgryzamy i faulujemy na każdym kroku potencjalnych partnerów. Tak, żeby w efekcie medialnym wyglądało na to, że my, a jakże, jesteśmy konstruktywni i chcemy, a oni nie. Bo nie mają struktur, bo nie mają aktywów w terenie i boją się całkowitej majoryzacji. 
   Polityka ocenia się wyłącznie po owocach: gdyby dziś Kaczyński wyciął numer i przeforsował przedterminowe wybory w kwietniu, opozycja byłaby złapana w głębokim rozkroku, tak naprawdę w szpagacie. Po dwóch latach pracy (?) nie ma żadnych ustaleń, nie ma dogadanych mechanizmów, nie ma parytetów, nie ma też (poza częściowo Warszawą) żadnych ustaleń personalnych. Zróbmy mały eksperyment myślowy: prezydent nie dostaje od Kuchcińskiego budżetu w konstytucyjnym terminie i 2 lutego ogłasza przedterminowe wybory. Na zgłoszenie list nasi liderzy mają 30 dni - więc łatwo na palcach policzyć, że parytety i personalia muszą dogadać (w gronie przynajmniej trzech, a więc PO, N i SLD) w przeciągu góra dwóch tygodni. Nic, dosłownie nic nie zostało zrobione, żeby prezesowi podobnego prezentu nie robić. Mało tego - jeżeli on się jeszcze waha, a zapewne tak jest, skrajna indolencja przeciwnika popycha go do podjęcia ryzyka.
  Sytuacja wokół projektu "Ratujmy kobiety" utrwala go w przekonaniu, że właśnie nadarza się fantastyczna okazja do zdobycia większości konstytucyjnej. Dlaczego? Ano dlatego, że do normalnej dysfunkcji i lenistwa naszych reprezentantów doszedł gwałtowny kryzys ideowy w Nowoczesnej i równie gwałtowna erozja autorytetu Schetyny w PO (jeszcze się nie zdarzyło tak ostentacyjne lekceważenie klubowej i partyjnej dyscypliny). Dodajmy do tego komiczne już zawirowania w trójkącie Schetyna-Lubnauer-Petru związane z kulisami zjazdowej porażki tego ostatniego i sposobem ogłoszenia Planu Petru. Poziom zaufania sięga w tym trójkącie zera absolutnego, za to każdy z jego uczestników życzy pozostałym jak najgorzej i otwarcie cieszy się z kłopotów, w jakie popadają. Kaczyński może to zlekceważyć i nie skorzystać z okazji. Istotne dla nas jest to, że gdyby jednak skorzystał, nasze wojsko jest w rozsypce, a sztab ma trudności z elementarną komunikacją wzajemną. Polacy są podobno mistrzami improwizacji, zaś potrzeba matką wynalazku - jednak są granice brawury, w dwa tygodnie nie nadrobi się dwuletniego nieróbstwa. Wystawiamy się w ten sposób (to znaczy wystawiają nas) na prosty strzał; naczelnik musi setnie bawić się tą sytuacją, zapewne nie mniej niż głosowaniem projektu Nowackiej.
   Dramatyczny kryzys czarnej środy miał jedną prostą przyczynę. Kierownictwa partii i klubów nie tylko nie prowadzą żadnej pracy ideowej, ale też umiarkowanie interesują się przekonaniami swoich parlamentarzystów w sprawach światopoglądowych, po prostu kompletnie je lekceważą. Kaczyński ma w tej materii pancerny monolit, opozycja niepewną i niejasną mozaikę. Trzeba i należy bardzo surowo ocenić szefów za kompletny brak wyobraźni, politycznej inteligencji i przygotowania, jednak problem jest głębszy. Tematykę społeczną tradycyjnie traktuje się po macoszemu, zawsze przecież zasłonić się można brakiem dyscypliny w związku z wolnością sumienia. 
   Teraz - nie nagle przecież, to już trwa dwa lata z okładem - w wyniku skrajnej polaryzacji postaw, ofensywy pro-life i potężnego Czarnego Protestu sytuacja się radykalnie zmieniła. To prawdziwa bomba polityczna, która wybuchła w rękach przywództwa opozycji, bomba, która miesiącami spokojnie sobie czekała. Było mnóstwo czasu na przemyślenie strategii, przygotowanie najdrobniejszych szczegółów. Który to już raz górę wziął jednak kompletny brak politycznego wyczucia, po prostu nosa, połączony ze skrajnym lenistwem. Nowoczesna znalazła się nagle na krawędzi rozpadu z dość błahego przecież powodu (zachowując proporcje). Dlaczego? Ponieważ aktyw tej partii w całej Polsce zbierał ofiarnie podpisy pod projektem, a tu nagle okazało się, że klub jest w połowie zwyczajnie konserwatywny. Przecież Ryszard Petru rozdając wyborcze jedynki dwa i pół roku temu, wszystkie kryteria brał pod uwagę, a nie sprawy światopoglądowe. Nikt tego nie zbadał - nawet prostą ankietą - i wyszło na to, że Petru wpuścił Lubnauer na niebezpieczną minę. Ona zwyczajnie nie zdawała sobie sprawy z głębokości problemu, a ten sam damski duet, który sprytnie rozegrał rywala, okazał się nagle całkowicie bezbronny i bezradny. Nie trzeba dodawać, że Ryszard skrzętnie to wykorzystał - to w końcu psychologicznie zrozumiałe.
c.d.n.
Paweł Kocięba-Żabski