niedziela, 26 marca 2017

Potrzebujemy prawdziwej i głębokiej zmiany, nie tylko przegonienia PiS na krótką metę

   Właśnie w tej chwili wchodzimy w zupełnie nową polityczną fazę i dobrze by było zarówno właściwie zrozumieć, jak i precyzyjnie nazwać, na czym ona polega. Po półtora roku raczej bezkarnych wyczynów dobrej zmiany - za ewentualną dla niej karę można było do tej pory uznać jedynie fakt, że pomimo potężnych transferów socjalnych i obniżenia wieku emerytalnego PiSowi nigdy nie urosło powyżej magicznej granicy 40% - doczekaliśmy wreszcie prawdziwego przełomu w Brukseli, który narodem potrząsnął na tyle mocno, że kaczystom poważnie tąpnęło. Tąpnęło i co dalej? Jak kania ddżdżu potrzebujemy teraz potężnego, obywatelskiego ruchu społecznego, który by to tąpnięcie zamienił w solidny zjazd aż do wyborczego końca, a niezaczadzonej narodowym socjalizmem części narodu przyniósł nadzieję, że zwycięstwo nie będzie oznaczało prostego powrotu do epoki Tuska - słowem nie będzie gorzkie, jałowe i tylko na chwilę.
   Trend wyłaniający się z trzech pobrukselskich sondaży pokazuje trzy postawowe rzeczy: po pierwsze skończył się okres miodowy PiSu, wielkie rozdawnictwo socjalnych prezentów zostało skwapliwie skonsumowane i spowszedniało - Kaczyński więcej podarków nie ma, teraz czarować będzie już tylko spektakularnymi aresztami, procesami i komisjami śledczymi; po drugie opozycji traktowanej sumarycznie prawie nie rośnie, łączny jej wynik to ciągle niecałe 40%, przy solidnych 45% PiS i Kukiza liczonych razem; po trzecie efektowne samobóje Kijowskiego i Petru wykonane na przełomie roku sprawnie i skwapliwie wykorzystał doświadczony Schetyna, rozstrzygając dylemat prezesa, kto będzie szefem opozycji. Antypisowski elektorat w naturalny sposób skupił się wokół jedynego poważnego zawodnika na pokładzie, nie bacząc na wcześniejsze grzechy i całkowity brak głębszej zmiany w PO. Tak zwany efekt Tuska również zadziałał wyłącznie dla Platformy: uskrzydlony Schetyna uzyskał idealny dla siebie status krajowego Donalda i dodatkową gwarancję, że prawdziwy Donald przez długie dwa i pół roku nie odbierze mu przywództwa.
   Jeśli PO wskoczyła na miejsce tuż za PiSem i dmucha mu teraz w szyję, nie unikniemy kilku pytań, nieprzyjemnych dla tej partii, a jeszcze bardziej nieprzyjemnych dla ludzi pragnących autentycznej przemiany w Polsce, nie zaś prostego odsunięcia Kaczyńskiego od władzy i wygodnego powrotu w stare partyjniackie koleiny. Czy Platforma dokonała wewnętrznego rachunku sumienia, czy rozumie, jak wspaniały grunt przygotowywała przez lata pod zwycięstwo tanich populistów? Czy zerwała z ogłupiającym i niszczącym wszelkie indywidualności systemem wodzowskim, idealnym dla bezideowych aparatczyków, a skutecznie odrzucającym niezależnych z natury ideowców z NGOsów i ruchów miejskich? Czy wewnętrzne mechanizmy w partii Schetyny różnią się w sposób istotny od standardu pisowskiego? Czy wreszcie sam Schetyna dojrzał do roli lidera, który na partnerskiej i podmiotowej zasadzie budował będzie szerokie porozumienie Polski europejskiej i demokratycznej?
   Bardzo bym chciał choćby takiej przemiany głównej partii opozycyjnej i sposobu myślenia jej lidera, żeby i ona i on przynajmniej zadawali sobie podobne pytania. Jeśli uznają, że gwałtowny przyrost sondażowy zwalnia ich z tego przykrego obowiązku, niech Pan Bóg ma nas w swojej opiece. Partyjniacki do bólu i fatalny dla kraju klincz PO-PiS trwać będzie wtedy w najlepsze, poziom publicznego zaangażowania młodego pokolenia spadnie jeszcze niżej (jeśli to w ogóle możliwe), a ewentualne odsunięcie Kaczyńskiego od władzy potrwa co najwyżej jedna kadencję albo zdecydowanie krócej.
  W nowej sytuacji trzeba sobie odpowiedzieć na dwa fundamentalne pytania - dlaczego tak ważny był KOD w jego zeszłorocznej postaci i do czego jest Polsce potrzebna, wręcz niezbędna, autentyczna demokratyczna lewica. Obywatelski ruch demokratyczny, angażujący dziesiątki tysięcy ludzi, dawał szansę na odnowienie sceny politycznej, wpuszczenie do niej świeżej kwi, wymuszenie wreszcie na partiach wyższych standardów oraz ideowego i programowego wysiłku z prawdziwego zdarzenia. Kluczowym jego zadaniem było również (i ciągle jest) stworzenie naturalnej symbolicznej płaszczyzny dla wspólnej listy opozycji, konstruowanej oddolnie, po partnersku, bez dominacji i w efekcie dyktatu najsilniejszej partii. Aż nie do wiary, że ruch obywatelski, jakiego od dawna w Polsce nie widzieliśmy, rozsypał się i zamilkł z powodu tak błahego jak defekty charakteru Mateusza Kijowskiego. Byłoby to tym smutniejsze, im bardziej jest w tej chwili - wobec słabnięcia PiSu - potrzebny.
   Co do demokratycznej lewicy z prawdziwego zdarzenia na poziomie przyzwoitych 20% - jej wieloletnia nieobecność okalecza polską politykę, czyni ją wręcz ułomną, całkowicie bez sensu oddaje kwestie socjalne w pacht PiSowi, a partie konserwatywno-liberalne pozbawia wiarygodnego społecznie sojusznika z lewej strony. W rezultacie rosnące w siłę ruchy ekologiczne i feministyczne są w tak zwanej dużej polityce całkowicie osierocone, a reprezentowana przez nie dynamika społeczna i wartościowy zasób nowych, ideowych i wreszcie dużo młodszych działaczy może być kompletnie zmarnowany. Bez pamiętnej wałęsowskiej "lewej nogi" ani się nie uniknie powtórki z arogancji PO, ani nie zagwarantuje prawdziwej zmiany i stabilności koalicji bez PiS. Wszystko jedno, kto tego dokona, choć Bogiem a prawdą już dawno powinna ruszyć z kopyta Nowacka z Piechno-Więckiewicz i Biedroniem - przy założeniu, że partia o znamiennej nazwie "Razem" nie zepchnie  tym razem lewicowej koalicji pod próg, tylko wyrośnie wreszcie z przedszkolnego sekciarstwa.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 23 marca 2017

Tusk zagrożony pisiorską tiurmą to straszny wstyd w Europie, ale też szansa na uwolnienie od koszmaru

   Gdy na przełomie października i listopada pisałem o szykowanym dla Tuska oskarżeniu o "zdradę dyplomatyczną" w sprawie Smoleńska, zabrakło mi twórczej wyobraźni. Dwie rzeczy wydawały się wtedy oczywiste z politycznego punktu widzenia: oskarżenie byłego premiera z egzotycznego artykułu 129 KK służyć ma zablokowaniu przedłużenia Tuskowi europejskiego mandatu (powinno więc nastąpić najpóźniej w styczniu), zaś powaga i ciężar zarzutów - zdrada, nawet dyplomatyczna, oznacza przecież spiskowanie z wrogiem - wywiedzione zostaną z analizy kontaktów i korespondencji ekipy Tuska z Rosjanami p r z e d katastrofą, prowadzących do podstępnego rozdzielenia wizyt i w konsekwencji narażenia prezydenta na zasadzkę Putina. Waszczykowski dostał wtedy dyrektywę, by nie publikować "białej księgi" z okołosmoleńskimi dokumentami, aby śledczy do ostatniej chwili szukać w nich mogli odpowiednich haków. Wyglądało to wszystko na ponurą fantasmagorię chorego umysłu, ale politycznie składało się w sensowną całość.
   Nasza rzeczywistość nie zna jednak litości dla analitycznych mądrali, a o strategicznej spójności roboty naczelnika  należy jak najszybciej zapomnieć. Nowogrodzka nie uruchomiła operacji na przełomie roku, nie postawiła europejskich liderów w skrajnie trudnej sytuacji (przewodniczący RE pod poważnym zarzutem karnym, zagrożony Europejskim Nakazem Aresztowania), tylko czekała z tym absolutnie biernie do brukselskiej kompromitacji z Saryuszem. Dlaczego? Domyślać się należy, że najzdolniejsi nawet śledczy nie są cudotwórcami, więc materiał okazał się tak słabiutki, że  niezdatny nawet dla swoich prokuratorów i potencjalnie swoich sędziów. Wyglądało na to, że pomysł niezwykły w swojej bezczelności i brawurze upadł pod ciężarem zrozumiałego imposybilizmu własnych funkcjonariuszy.
   Odgrzewanie go teraz, gdy brukselskie mleko już się rozlało, a Tusk kolejny raz widowiskowo upokorzył prezesa, stanowi absurd tak jaskrawy, że musi kryć się za nim rozgrywka wewnątrz własnego obozu, jak się nietrudno domyślić między numerami 1 i 2, czyli Jarosławem i Antonim. Właśnie strategicznie przecież, biorąc po uwagę nadrzędny interes władzy PiS, trudno znaleźć głupszy i bardziej krótkowzroczny scenariusz. Antyeuropejski i małostkowo-agresywny kurs wobec Tuska w ciągu niecałych dwóch tygodni już zdążył przynieść poważne straty PiSowi, a olbrzymie i niezbyt zasłużone korzyści PO Schetyny, w konsekwencji jednak również opozycji jako całości. Nietrudno dociec przyczyny: ludzie środka, zdystansowani do obydwu walczących stron przełkną dość łatwo demolowanie nielubianych powszechnie sądów łącznie z Trybunałem czy "abstrakcyjnej" praworządności, natomiast głęboko w genach mają zapisany lęk przed utratą zbiorowego bezpieczeństwa, osamotnieniem, a już na pewno bezmyślną konfrontacją z Rosją i Niemcami jednocześnie. Przechodziła dotąd dość gładko wojenka z Komisją Wenecką czy połajanki z Timmermansem, bo większość publiczności traktowała to jako godnościowe pstrykanie w nos eurokratów, rzecz "nie na poważnie". Brnięcie w to teraz, w dodatku z mściwą zajadłością, gdy po brukselskim 27-1 do ludzi dotarło, że to jednak jest na poważnie, powiększy tylko straty i dostarczy opozycji tak potrzebnego jej paliwa.
Doniesienie do prokuratury w imieniu MON wykonał Macierewicz i tylko jemu cała sprawa przynieść może bezpośrednie i szybkie korzyści. Uderza żałosna miałkość uzasadnienia: to po to sztab fachowców przez wiele miesięcy prześwietlał tysiące mejli i notatek z kierunku wschodniego MSZ, by w efekcie niczego z tego nie użyć i po raz setny uczepić się wyboru 13. załącznika Konwencji Chicagowskiej? Naprawdę niczego nie znaleźli, co by się nadawało do zbudowania zgrabnej a przekonującej konstrukcji o tuskowych knowaniach z Putinem p r z e d katastrofą? Sedno sprawy może tkwić w tym, że Tuska nienawidzi sam Kaczyński i to jemu osobiście mogło zależeć na solidniej skonstruowanym oskarżeniu. Macierewiczowi może być wszystko jedno, byle znaleźć się ponownie na pierwszej linii frontu i odwrócić uwagę od własnych kłopotów.
A tych ministrowi wojny nie brakuje. W PiS sporo jest jednak ludzi przytomnych, którzy rozumieją, że zwalczanie PO nie musi koniecznie oznaczać wyrzucania kilkudziesięciu wyszkolonych za ciężkie pieniądze (w znakomitej większości przez Amerykanów) generałów i kilkuset pułkowników, wstrzymania jakichkolwiek zakupów sprzętu i gwałtownego osłabienia naszej pozycji zarówno wewnątrz NATO, jak i wobec Rosji. Misiewicz jako symbol zarządzania armią nie budzi niczyjego entuzjazmu, a osławiona (pod)komisja smoleńska okazała się jawną farsą: jeśli Antoni przez długie lata opowiadał o sztucznej mgle, ataku elektromagnetycznym, obezwładnieniu tupolewa w powietrzu, trzech wybuchach i pancernej brzozie, po szesnastu miesiącach sprawowania władzy wypadałoby jednak rzucić publiczności cokolwiek - komisja jest naga, nie ma zgoła nic i tak zapewne pozostanie. W tej sytuacji aż się prosi o ucieczkę z jakimkolwiek oskarżeniem Tuska do przodu i sparaliżowanie wewnętrznych oponentów, choćby budzącego się nieśmiało z letargu prezydenta. 
Co teraz nastąpi? Formalne postawienie zarzutów, szukanie w warszawskim sądzie okręgowym sędziego, który odważyłby się wobec pełnej fikcyjności oskarżenia wydać europejski nakaz? Wszystko możliwe, choć zapewne skończy się na nękaniu Donalda licznymi wezwaniami na przesłuchania "w sprawie". Po jego solidarnym wyborze na resztę kadencji oznacza to konfrontację z Unią w najgorszym możliwym stylu oraz w najbardziej małostkowy i kompromitujący z istniejących sposobów. Po partackim zgłoszeniu Macierewicza nie ma już możliwości wycofania się z oskarżeń bez utraty twarzy wobec najtwardszego elektoratu. Będą musieli w to brnąć, ośmieszając nas w Europie, za to pracowicie oraz długofalowo wzmacniając słabą jeszcze miesiąc temu opozycję.     
 

poniedziałek, 13 marca 2017

W jakiej dyscyplinie Kaczyński jest wybitnym strategiem, a nawet geniuszem

    Gdyby przeprowadzić dziś mistrzostwa świata w pracowitym jątrzeniu, jadowitych insynuacjach czy kopaniu między ludźmi jak najgłębszych rowów dla własnej doraźnej korzyści, Kaczyński ma tytuł w kieszeni. Daleko w tyle pozostawia nawet tak zdolnych zawodników jak Trump, Putin czy Erdogan. Nasz strategiczny geniusz zamienia się niestety w strasznego dziadunia, kompletnie zagubionego w nadwiślańskiej mgle, gdy przychodzi do rozgrywki o najżywotniejszy interes kraju. Przeistacza się wtedy we wsiowego głupka do tego stopnia, że budzi to uzasadnione podejrzenie co do jego najistotniejszej motywacji.
    To, że naczelnik nienawidzi Unii i traktuje ją jako strukturalną przeszkodę dla przekształcenia Polski w katolicko-narodowy bantustan pod swoją wyłączną kontrolą, to rzecz pewna. Niepewność sprowadza się do tego wyłącznie, co zamierza ze swoją nienawiścią zrobić w praktyce: gdzie szukać sojuszników i w jakie to miejsce zaprowadzić współobywateli, którzy od zawsze marzyli, by być pełnoprawną częścią bogatego i bezpiecznego Zachodu. Skrajnie nieudolne rozegranie sprawy Tuska zdradza i obnaża głębszą motywację właśnie - szlag z tym, czy pozostanie on na funkcji czy nie, ważne, żeby zrobić z niego zdrajcę narodu i łajdaka, a z Unii, którą ten renegat reprezentuje, groźnego wroga wolnej i niepodległej Polski, nielepszego od zaborców czy świętej pamięci Związku Radzieckiego. Skutecznie zohydzić Unię Europejską zdrowej części narodu: to jedyny strategiczny cel, jaki klarownie wyłania się z żałosnej brukselskiej awantury. 
   Jeśli Jarosława w ogóle nie obchodzą olbrzymie straty, jakie Polska ponosi w tej sprawie dziś, nietrudno się domyślić, że jeszcze większe nie spędzą mu snu z powiek w najbliższej i dalszej przyszłości. Dlaczego pisowska Polska nigdy nie będzie liderem Międzymorza, Wyszehradu, ani w ogóle niczego? Bo nasi bliżsi i dalsi środkowoeuropejscy sąsiedzi widzą w Unii swą najważniejszą i jedyną tak naprawdę szansę, a Kaczyński przeszedł już Rubikon i reprezentuje wyłącznie własne fobie i niewiarygodną megalomanię. Dlatego bez zahamowań zraża ich i obraża, zarzucając wysługiwanie się Niemcom. Zachwycona Marine Le Pen upatruje w nim najważniejszego sojusznika w zbożnym dziele rozwalania zjednoczonej Europy, a finansujący ją Putin kiwa z uznaniem głową - tu nie trzeba nawet dywersyjnych operacji, wystarczy siedzieć i czekać.
   Trudno uwierzyć, że jeszcze półtora roku temu Polska grała w Europie pierwsze skrzypce w ramach Trójkąta Weimarskiego, w szybkim tempie doszlusowując do pozycji Włoch i Hiszpanii, sprawnie reprezentując interesy nowych krajów i konsumując (to jeszcze chwilę potrwa) jedną czwartą funduszy spójności. Krajem nie kierowali wtedy żadni genialni stratedzy - Tusk jako premier konsumował najzwyczajniej w świecie znakomitą koniunkturę, jaka przy pomocy Angeli Merkel i po raz pierwszy w naszych dziejach przyjaznych Niemiec sama pchała mu się w ręce. Z prostej i szczerej do niego nienawiści Kaczyński nie zostawi z tego kamienia na kamieniu.
   Nie wierzcie bracia z PiSu i okolic, że ma on w głowie jakiś genialny alternatywny plan. Nie ma żadnego - będzie robił tajemnicze miny, konsekwentnie dążył do zniszczenia wykreowanych przez siebie wewnętrznych i zewnętrznych wrogów (wewnętrznych może i poturbuje, zewnętrznych nawet nie draśnie), skłóci nas ze wszystkimi prawdziwymi sojusznikami, po czym pozostawi sieroty po sobie w szemranej szarej strefie sam na sam z Putinem. Na końcu wspólnie z Macierewiczem ogłoszą, że Zachód nas zdradził, nie po raz pierwszy zresztą.  
   Krzyczeć, że jeszcze nie jest za późno, to mało. Podobnej szansy cywilizacyjnej i rozwojowej nie mieliśmy od czterystu lat, a cieszymy się nią raptem dwanaście, to jest przez ledwie pół jednego pokolenia. Wystawiać ją na szwank, z poważnym ryzykiem utraty na własne życzenie, to głupota nieprawdopodobna, wręcz zbrodnicza. Będziemy oglądać jej barwne przejawy w najbliższych miesiącach, może stracimy wreszcie cierpliwość. Jeśli w niezaczadzonej części zostały nam jeszcze resztki rozumu.
Paweł Kocięba-Żabski