piątek, 29 grudnia 2017

Smutny rok 2017 się wreszcie kończy, a co przed nami? - cz.2

Partyjna opozycja - najważniejsze, a jednocześnie najsłabsze ogniwo antypisowskiego oporu

   Dramatyczny brak kreatywnego przywództwa i dominacja małych kalkulacji nad sensownym planem głównym - tak można podsumować kończący się rok w głównych partiach opozycyjnych. Zgodnie z prognozami mądrych publicystów na scenie nie powstało nic nowego - szczególnie żal ziejącej pustki po lewej stronie - i z pisowskim walcem konfrontować się będziemy z tym, co mamy. A mamy niestety niewiele.
   Przez cały rok Grzegorz Schetyna uprawiał smętną grę pozorów, raz na miesiąc ogłaszając zjednoczeniowe negocjacje, których albo w ogóle nie było, albo były markowane. Charakterystyczne i paradoksalne okazało się zaś to, że gdy Petru milczał w tej sprawie bądź opowiadał ogólniki, Lubnauer bezceremonialnie i wprost wypowiedzi Schetyny dementowała. Gdy liderzy PO i N ustalili wreszcie pierwszy konkret w postaci kandydatury duetu Trzaskowski/Rabiej, Ryszard Petru zapłacił za to własnym przywództwem. Jedyna więc istotna zmiana, a więc skuteczny spisek pań w Nowoczesnej, odbyła się de facto przeciwko zjednoczeniu opozycji, a pod hasłem obrony tożsamości partii. Lubnauer będzie z pewnością lepszym szefem niż gasnący Ryszard, jednak spoczywa na niej odpowiedzialność znacznie większa niż tylko za macierzystą organizację. Wobec kunktatorskiej taktyki PO, musi wykazać zjednoczeniową inicjatywę, impet i polityczną ofensywę; w końcu mniejszych partnerów nie brakuje, można i należy postawić Schetynę przed faktami dokonanymi, na zasadzie - wchodzisz, nie wchodzisz, my się i tak jednoczymy. 
On sam wydaje się niestety przyjmować cichą ofertę Kaczyńskiego, która wynika z manipulacji ordynacją: PiS wygra wyraźnie na wschodzie i w centrum, za to ty Grzegorzu weźmiesz zachód i wielkie miasta, a przy okazji pozbędziesz się konkurencji, która pójdzie pod realny - mniej więcej 20-procentowy próg. - Wtedy - zdaje się podpowiadać Kaczyński - zostaniemy na placu sami, ty i ja. Ty jako szef opozycji, ja wiadomo.
   Schetynę kusi taka wizja, więc zjednoczenie widzi wyłącznie na własnych warunkach, niezwykle trudnych do przyjęcia dla słabszych partnerów, szczególnie dla Nowoczesnej, z walczącą o akceptację u swoich nową przewodniczacą. Sytuacja to iście diabelska, bo czas niemiłosiernie ucieka, a Grzegorz wie, że szanse N, SLD, Razem, czy PSL na samodzielne zdobycie mandatów w sejmikach są żadne bądź prawie żadne, więc liczy na ich prostą kapitulację w ostatniej chwili. Jednak prawdziwy i rasowy lider opozycji powinien grać grę zupełnie odwrotną - grę o wyraźne pokonanie PiSu w skali kraju, nawet za cenę wyraźnych ustępstw wobec koalicjantów, po to, by w 2019 odsunąć go od władzy. Droga, którą wybierze Schetyna, będzie kluczowa dla losów kraju na dłużej, bo trudno przypuszczać, żeby tak łatwo dał się - po niejednoznacznych wynikach w samorządach - odsunąć od władzy jak Petru.
   Gra idzie o wielką koalicję demokratyczną partii i ruchów społecznych, prawdziwą Zjednoczoną Opozycję, posiadającej dla wyborców walor nowości, programowej i personalnej. Dlatego tak ważne byłyby prawybory, które zaangażowałyby ludzi na dole i wyłoniły chociaż w części nowych liderów. Uniknęlibyśmy w ten sposób zakulisowych przetargów, awantur i ryzyka rozpadu koalicji w ostatniej chwili.  W wyborach samorządowych koalicja demokratyczna może w wielu miejscach powstać samoistnie, w 2019 musi za jej powstaniem i stabilnością stać obiektywny mechanizm, czytelny i zrozumiały dla wyborców. 

Chociaż trochę Franciszka w Polsce

   Jeżeli by katolickość - po grecku powszechność - oceniać po poziomie uznania autorytetu Watykanu i posłuszeństwa wobec niego, to polski Kościół popadł w znacznej większości w ciężką schizmę, nieco skrywaną, za to powszechną. Franciszka trzeba przeczekać, jego ewangeliczne zapędy zignorować, w końcu dłużej klasztora niźli przeora. W kwestii uchodźców, stosunku do obcych i nacjonalizmu, rozjazd jest dramatyczny. Większość biskupów uważa postępowanie papieża za nieroztropne, by nie użyć mocniejszego słowa i unikając oficjalnego sprzeciwu, kontestuje je po cichu, ale za to konsekwentnie. Twardogłowi, jak arcybiskupi Głódź i Jędraszewski w ogóle się do nauki papieskiej nie odnoszą, za to zadają jej kłam prawie w każdym kazaniu, popierając antyuchodźczą politykę PiS i wychwalając narodowców. Wierni pozostają w stanie głębokiego podziału: część czuje się znakomicie w ksenofobiczno-nacjonalistycznym sosie, część - i to niemała - czuje się ograbiona z własnego miejsca na ziemi, jeśli nie z wiary w ogóle.
   Na tym tle uderza zachowanie czterech hierarchów, którzy do Franciszka i jego nauki odnoszą się z autentycznym szacunkiem i przekonaniem, próbując zaszczepiać ją u nas, szczególnie wśród młodych księży. Czynią to od dłuższego czasu obydwaj prymasi - Wojciech Polak i senior Henryk Muszyński oraz arcybiskupi Nycz i Gądecki. Jest to rzecz ważna dla przyszłości - idzie o to, by wyspy liberalnego, otwartego katolicyzmu nie były traktowane jako relikty przeszłości, które za chwilę utoną w nacjonalistycznym morzu. Żeby młodzi księża nie uważali za oczywistość, że karierę zrobić można wyłącznie płynąc z głównym nurtem, a jedyną alternatywą pozostaje los księdza Lemańskiego. Przeczy temu codzienne zachowanie biskupa Rysia w Łodzi, przeczy też na szczęście długofalowa polityka młodego prymasa. Franciszek znajduje więc w Polsce wrażliwych słuchaczy, na razie niewielu, ale za to znaczących.
Paweł Kocięba-Żabski


środa, 27 grudnia 2017

Smutny rok 2017 się kończy, a co przed nami? - cz. 1

   Skoro do końca roku zostało już tylko kilka chwil, spróbujmy go podsumować w taki sposób, żeby wynikały z tego wnioski, nadzieje i obawy na 2018, bo u nas przecież wszystko tkwi w stanie zawieszenia: PiS już prawie wygrał na dobre, ale znajduje się jednak dopiero na ostatnim wirażu, a jeszcze przed nami ostatnia prosta; prezydent Duda skompromitował się do cna w końcówce przepychanek z Piotrowiczem, jednak niezmiennie tkwi w nim dziwaczny gen nieobliczalności, który ujawnił się latem; opozycja nadal jednoczy się głównie poprzez podział, ale wewnętrznie powoli dojrzewa do ogromnego zadania i sprawdzianu, jakim będzie dla niej i dla nas wszystkich maraton wyborczy 2018/19. Nie znajdziemy w niej wodza ani idei na miarę potrzeb, ale potrzeba - i to jaka - pozostaje najlepszą matką wynalazku. Nawet w Kościele, po raz pierwszy od przynajmniej dekady, trzech kluczowych hierarchów zaczyna konsekwentnie mówić głosem Franciszka: prymas Polak, kardynał Nycz i abp Gądecki.
A więc po kolei:

PiS i Unia

   Kaczyński postawił ostatecznie na Morawieckiego, rezygnując chwilowo z własnych ambicji (ależ czy inaczej postępował często Piłsudski, na którego się konsekwentnie kreuje?), przesądzając kierunek marszu na najbliższe dwa lata. Konsolidacja, zbudowanie własnego układu biznesowo-finansowego na wzór Orbana i - tu mamy alternatywę klasyczną dla dialektyki naczelnika: albo rekoncyliację z Brukselą (chociażby przeciągnięcie procedowania artykułu 7 do wyborów parlamentarnych) albo ostateczna rozprawa z opozycją, której przedsmak poczuli poseł Gawłowski z senatorem Grubskim, a rykoszetem dostał nielubiany przez kolegów Kogut. - Patrzcie, co my możemy z nimi zrobić, a zaraz potem z waszymi u nas interesami - zdaje się mówić Brukseli Kaczyński. - Ale możemy zawsze nieco odpuścić, pójść na jakieś pozorowane ustępstwa, rozmydlić sprawę i dać wam jakąś minimalną satysfakcję. Macie premiera Mateusza sprawnie używającego waszego języka, sytuacja jest otwarta. Jak się nie dogadamy, dorżniemy opozycję do końca, bo ciąg technologiczny mamy już pięknie domknięty. Wybierajcie więc!
   Kaczyński gra ostro, bo hazard to jego żywioł. Z każdego rozwiązania chce wyciągnąć dla siebie strategiczne korzyści, porażki nie przewiduje. Z kolei unijni liderzy mają do czynienia z sytuacją bez precedensu, więc cierpią - najbardziej kanclerz Merkel - na doskwierający szczególnie starym wyjadaczom brak właściwego dla tej sytuacji doświadczenia i gotowych rozwiązań pod ręką. Na Kaczyńskiego znacznie lepszy jest Macron, który nie ma niemieckich kompleksów i strachów z przeszłości i potrafi być bezwzględny z młodzieńczym uśmiechem na ustach. Nie ulega wątpliwości, że Brukseli może w tej sytuacji pomóc jedynie mądra i politycznie kompetentna polska opozycja: jeśliby wprowadzenie sankcji i obcięcie przyszłego budżetu zostało uzależnione od jej strategii, wreszcie nabrałaby właściwego ciężaru gatunkowego.      

Prezydenckie nieszczęście

   Andrzej Duda po powrocie z Wietnamu zgasł jak świeczka pod ręką kościelnego. Kościelnym niewątpliwie był Kaczyński, który w rozmowach z młodszym kolegą nie tracił czasu: zrezygnował z własnego premierostwa (żeby nie być w żadnym momencie zależnym od woli Pałacu), uwolnił świadomie straszak Szydło w roli prezydenckiej alternatywy, wreszcie pokazał potencjalnego następcę w roli premiera. O straszeniu ewentualnym Trybunałem Stanu już nie wspomnę, bo tych uporczywych przecieków z Nowogrodzkiej nawet chyba strachliwy Adrian nie brał do końca poważnie. W grudniu prezydenta było z każdą chwilą mniej, Piotrowicz bezczelnie wprowadzał poprawkę po poprawce, pokazując światu - na twarde polecenie prezesa - kto tu rządzi, a kto tu sprząta. Charakterystyczne było, że Duda nie był w stanie wytargować nic w zamian, nawet przestał próbować i udawać. W grze była głowa Macierewicza - naczelnik powinien ją poświęcić we własnym długofalowym interesie, ale uznał, że jeszcze przyjdzie na to czas - i przyszłoroczne referendum konstytucyjne, które Duda lekkomyślnie ogłosił jako rzecz przesądzoną, robiąc z siebie zakładnika prezesa. Zależy ono od senatu, a więc od kiwnięcia palcem. Wygląda więc na to, że prezydent oddał wszystkie karty za mglistą obietnicę. Przy słabiutkim charakterze Dudy kolejna turbulencja może nastąpić jedynie przy potężnych protestach społecznych i porażce PiS w wyborach samorządowych - wtedy żona i ojciec wrócą do gry, a Adrian będzie miał kolejny kompleks do przełamania. Na razie wydaje się całkowicie rozpokorzony i pogodzony z losem.
Cdn.
Paweł Kocięba-Żabski

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Polska dumna i jagiellońska - dla Europy, a ona dla nas

   Przyszło Boże Narodzenie i od razu zmieniło perspektywę. Przecież jeżeli to pisowskie nieszczęście uda się szybko obalić, przez co uratujemy naszą obecność w Europie, trzeba będzie natychmiast posklejać to, co w tej chwili wydaje się beznadziejnie i na wieki rozdzielone. Może chodzi też o coś większego, niż tylko polski dramat wewnętrznego rozdarcia i klasycznej bratersko-siostrzanej nienawiści. Europa potrzebuje przecież, jak nigdy przedtem, mądrej i silnej tożsamości. I Polska, ten kraj przedmurza i pogranicza, może w jej tworzeniu (odbudowywaniu?) rzeczywiście pomóc. Może, a pewnie nawet musi, choćby przez własny bolesny i bijący po oczach - tu i teraz - przykład. Przed chwilą prymusa europejskiej poprawności, a po chwili zadręczające wszystkich enfant terrible nacjonalizmu i prymitywnego religianctwa w najgorszym wydaniu. Owszem zdarzył się po drodze kryzys uchodźczy i faszystowskie wzmożenie na całym Zachodzie, ale to jedynie silniej pokazuje, jak bardzo jesteśmy barometrem cywilizowanego świata.
   Brzmi to mocno mesjanistycznie, ale w tym przypadku nie trzeba akurat bać się patosu. Przecież jeżeli Kaczyński, z jego kieszonkowym formatem i kieszonkową rewolucją zwycięży, to szybko zapomnimy o jakimkolwiek mesjanizmie: znajdziemy się dokładnie pomiędzy Białorusią starzejącego się batki w dresie, Węgrami taniego cwaniaczka Orbana, a Austrią młodocianego kanclerza, który wypłynął na jednym temacie - uchodźców, tak znienawidzonych przez tamtejszą prowincję starego Fritzla i małego Hitlera. Czyli znajdziemy się tam, gdzie być może nasze i naszych sąsiadów miejsce, ulubione przez Haidera, Babisza, Mecziara i księdza Tiso. Będziemy najbardziej wyrośniętym z żałosnych karłów, głęboko upośledzonych przez los i przetaczanie się potęg nad nieufnymi chłopskimi i mieszczańskimi (to ostatnie akurat nie u nas) głowami. Karzeł to jednak zawsze karzeł, nawet taki, co ma dziesięć centymetrów więcej.
   Jeżeli poradzimy sobie sami z wewnętrznym skarleniem i triumfem narodowo-katolickiej miernoty, czeka nas najcięższa praca: odbudowania, a być może stworzenia na nowo naszej narodowej wspólnoty. Nie powrócimy już nigdy do rzeczywistości Gazety Wyborczej, czyli politycznej poprawności ożenionej z mentalnością korporacyjną. Sprowadza się ona do tego, że wielcy tego świata wiedzą lepiej, przecież nie przypadkiem są wielkimi. Otóż nie wiedzą, niczego poza własnym interesem nie rozumieją, a i ten łatwo pada przy kompletnym braku politycznej i duchowej wyobraźni. 2008 rok był tego najbardziej dramatycznym i wyrazistym przykładem. Najtępsi populiści czerpią z tej pseudoliberalnej impotencji obiema rękami, wypływają na tym fenomenie i udają geniuszy, świetnie czujących społeczne podglebie. Musimy, jako narodowa wspólnota i jako pełnoprawna już i pełnoletnia część Europy położyć temu kres: to drugie - wedle słów Wojtyły - z europejskich płuc ma tu do spełnienia misję wyjątkową. Oby obecne nihilistyczno-egoistyczne  (Czechy, Austria, Słowacja) i endeckie (Polska, Węgry) turbulencje i miazmaty posłużyły głębokiemu przełomowi i równie głębokiemu przełamaniu: powrócimy wtedy do wspólnej Europy z własnym przesłaniem. Europa nie będzie już wtedy karolińska, ale jagiellońska właśnie.
   Kto się bardziej nadaje do podobnej roboty, jeśli nie jagiellońska Polska? W jej granicach kilka religii i kilkanaście narodów, w tym przynajmniej trzy dopuszczone do politycznej władzy: koroniarze, Litwini i Rusini. Prawdziwa Unia Europejska na wschodzie kontynentu czterysta lat przed jej powstaniem. Do tego Konfederacja Warszawska (bezwzględna wolność religijna) u szczytu religijnych wojen, rok po rzezi hugenotów w noc św. Bartłomieja. Wiemy, że potem górę wzięła kontrreformacja, ksiądz Skarga, a potem dużo głupsi od niego, ale tradycje - historyczną i narodowa mamy najpiękniejszą i najbardziej zobowiązującą z możliwych.
   Europa potrzebuje nas, a my jej. Po raz pierwszy od 500 lat możemy wnieść jej w wianie potężną i wiarygodną tradycję, prawdziwy fundament wspólnoty. Chrześcijaństwo otwarte i czułe na każdą krzywdę, męstwo i bezkompromisowość przedmurza, mądrość i poczucie humoru nieustannej ofiary imperialistycznych potęg. Zanim jednak cokolwiek wniesiemy, musimy odrobinę popracować nad sobą sami. Stać się nieco mądrzejsi, po pisowskim doświadczeniu, ale również dzięki niemu.
Wtedy powiemy coś światu od siebie, troszkę może innego niż granatowa policja u nas oraz UPA i SS Galizien u nich.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 21 grudnia 2017

Wisznia Mała, Inowrocław i MIG 29 skryty w zagajniku

   Co łączy śmierć policyjnego antyterrorysty w podwrocławskiej Wiszni Małej z fatalnym w skutkach postrzeleniem wywiadowcy w Inowrocławiu i zaangażowaniem przeszło dwudziestu funkcjonariuszy w przeszukanie mieszkań i baru Franciszka Jagielskiego ze Straży Obywatelskiej oraz wożenie go pod konwojem między Łodzią a Warszawą? Mniej więcej to samo, co trzygodzinne poszukiwania pilota MiGa parę kilometrów od bazy z serią dramatycznych usterek w nowiutkim prezydenckim Herculesie. Czyli skrajnie niekompetentny minister, zajmujący się wyłącznie czystkami, konsekwentnym rugowaniem doświadczonych fachowców i promocją lizusów o dwóch lewych rękach. Praktyczne skutki okazują się identyczne, niezależnie, czy chodzi o resort oszalałego Macierewicza czy pozornie normalnego Błaszczaka. Najprostsze czynności są bezlitośnie partolone, wypadek goni wypadek, resortowe komisje badają zdarzenie po zdarzeniu, by po roku wydać zdawkowo-idiotyczny komunikat. Profesjonaliści uciekają z takiej służby jeden po drugim, nawet jeżeli jakimś cudem przetrwali pisowskie rugi: nie ma w niej dla nich miejsca i z pewnością nie będzie. Wszystko to bezlitośnie obnaża słabiznę autorytarnego układu, a za chwilę autorytarnego państwa. Łopoczące sztandary i patriotyczno-religijna celebra z wierzchu, żałosna partanina, pozoranctwo i symulowanie pracy pod spodem.
   Komendantowi głównemu policji Jarosławowi Szymczykowi coraz częściej dymi się z nosa o dziwnie wydłużonym kształcie, gdy usiłuje oficjalnie kryć rażącą niekompetencję i występki podwładnych. Tak było ze sprawą Stachowiaka, tak też z osławioną akcją na bankomat w Wiszni. Wedle relacji uczestników nie było tam żadnej tarczy, ani ukrytego za nią szyku antyterrorystów. Po prostu bandytę-psychopatę spłoszyła przejeżdżająca karetka, wyskoczył więc z pakamery i natychmiast otworzył ogień do wysiadających bezładnie z wozu funkcjonariuszy. Ich dowódca nie został przez rozpoznanie uprzedzony, z kim ma do czynienia - szli po niego jak po zwykłego rzezimieszka, nie zachowując szczególnej ostrożności. 
   W Inowrocławiu z kolei policjanci uczestniczący w próbie zatrzymania recydywisty ostrzelali się nawzajem. Jeden z nich, z policyjną kulą w głowie, został skazany na trwałe inwalidztwo. Według zgodnej relacji świadków przestępca uciekał do samochodu i nie zdołał wystrzelić ani razu. Charakterystyczne jest to, że na oficjalnych konferencjach prasowych nie dowiemy się śladu prawdy: komendant Szymczyk i jego podwładni uciekają oczami, błądzą wręcz nimi po ścianach - słowem ich mowa ciała nie pozostawia złudzeń co do prawdziwości przedstawianych wersji. Przykry to widok, gdy szef policji zmuszany jest do oczywistych kłamstw. Jego autorytet wśród podwładnych leci natychmiast na łeb, o odzyskiwanym uprzednio latami zaufaniu społeczeństwa nie wspominając. Sytuacja kadry dowódczej w wojsku, służbach i policji jest łudząco podobna: czystki objęły ponad 80 procent dowódców i komendantów, w policji miotła zadziałała do szczebla komend powiatowych i wszystkich biur specjalistycznych. Nie ma już prawie w służbie fachowców, którzy rozbili Pruszków i Wołomin i zęby zjedli na likwidowaniu zorganizowanej przestępczości lat 90-tych. Nie przekażą bezcennego doświadczenia młodszym. Szkoda tym bardziej niepowetowana, że starzy mafiosi właśnie wychodzą seryjnie na wolność.
   Minister Błaszczak ubezwłasnowolnił właśnie komendantów wszystkich poddanych sobie służb. Powołuje ministerialne biuro kontroli wewnętrznej (właściwe biura służb zostaną mu podporządkowane), działające ponad głowami komendantów, swoiste oczy i uszy ministra, całkowicie poza normalną podległością służbową. Autorytet komendantów spadnie jeszcze niżej, wszyscy będą donosili na wszystkich, za to fachowcy oraz samodzielni i charakterni śledczy uciekną od tej atmosfery jak najdalej. Do tej pory przestępcy mieli używanie w miesięcznice smoleńskie, teraz będzie raj przez cały rok.
Paweł Kocięba-Żabski    

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Wyborcze fałszerstwa z bolszewicką prostotą!

   W świetle najnowszych zmian w kodeksie wyborczym będzie wyglądało to następująco: w przyszłoroczną listopadową niedzielę obwodowa komisja wyborcza wraz z mężami zaufania będzie bacznie obserwować, jak obywatele oddają głosy do przezroczystej - a jakże - urny. Dodatkowo wszystko nagrają kamery. W nocy, już na zapleczu, poza zasięgiem kamer, tajemniczy don Pedro poprawi, co trzeba. Rankiem druga komisja, rześka i wypoczęta, przystąpi raźno do liczenia głosów. Może będzie nieco zdziwiona sporą ilością skreśleń i poprawek, ale przecież będą one w pełni legalne i dopuszczalne w obliczu znowelizowanych przepisów. Gdyby coś nie zagrało, problem przesunie się płynnie w kierunku mianowanych przez Błaszczaka komisarzy - już niekoniecznie sędziów, a zapewne wszystkich z wyjątkiem sędziów. Komisarze wykonają, co im polecono, a wtedy nowo powołana izba Sądu Najwyższego uzna ważność wyborów - jeśli ich wynik usatysfakcjonuje naczelnika, względnie nie uzna w wypadku przeciwnym. Ciąg technologiczny rysuje się jak malowanie, wcale nie gorszy i niemniej zgrabny od tego policyjno-prokuratorsko-sądowo-medialnego.
   Kluczowa wydaje się tutaj przyjacielska relacja z dzieciństwa Kaczyński - Hermeliński, a więc naczelnika z mianowanym przez Dudę szefem Państwowej Komisji Wyborczej, w przeszłości zresztą działaczem PC. Niedawny bunt Hermelińskiego otworzył Kaczyńskiemu oczy: subtelne operacje w postaci manipulowania przez komisarzy okręgami (osławiony gerrymandering), ich odpowiednie zmniejszanie (na zachodzie) i powiększanie (na wschodzie) zakończyłyby się kolejną kompromitacją PKW, a w tym przypadku i rządu. Nie ma już czasu na podobną operację, jeżeli miałaby być porządnie przeprowadzona, wraz z wdrożeniem - i solidnym przetestowaniem - nowego oprogramowania. Naczelnik uwierzył więc na słowo przyjacielowi z dzieciństwa i wyciągnął z całej sytuacji do bólu praktyczne wnioski. Zamiast podejmować ambitną próbę manipulacji systemowej i technologicznie zaawansowanej, poprzestał na mechanizmie najprostszym i starym jak świat. Obsłuży go znakomicie Błaszczak wraz z armią aktywistów Ruchu Kontroli Wyborów, a jeśli do tych zabraknie pełnego zaufania - naczelnik jest chorobliwie podejrzliwy - znajdą się z pewnością właściwe osoby, najchętniej ze służbową legitymacją. Nie o taki efekt chodziło szlachetnemu skądinąd przewodniczącemu PKW, ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.
   Minister spraw wewnętrznych zgłasza kandydatów na wyborczych komisarzy, PKW może ich powołać, bądź nie. W tym drugim przypadku minister powoła ich sam. Proste i bezpruderyjne, z godnym uwagi naciskiem na bolszewicką klarowność i prostotę rozwiązań. Poważna partia musi mieć zaufanie do sposobu ustalania wyniku wyborów, musi on być najprostszy z możliwych, nie przemędrkowany, bo ktoś się pogubi albo zawiedzie system. Kaczyński nie ma zbyt przesadnego wyobrażenia o zdolnościach swoich współpracowników i podległego im aparatu.
Jak się przed tą zabójczą prostotą obronić? Nad tym zagadnieniem usiąść powinien na dłużej sztab speców po stronie demokratycznej, ale parę uwag ciśnie się samych na ustach. Urna w nocy nie może zostać sama, mężowie zaufania powinni spać z nią w objęciach. Niewątpliwym ratunkiem jest jak najwyższa frekwencja, w końcu skala fałszerstwa na poziomie podstawowym nie będzie raczej masowa. Warto napisać na karcie, na kogo się zagłosowało - dopiski nie powodują teraz nieważności - warto też przedziurawić pozostałe kratki. Wszystkie te sposoby starej ciotki traktować jednak należy z dużym dystansem: fałszerstwo może bowiem przenieść się na szczebel okręgowy czy nawet centralny, jeśli komisarze znajda się poza społeczną kontrolą.
   PiS nieprzypadkowo krzyczał wniebogłosy o domniemanych nadużyciach w roku 2014 i donosił do nich uprzejmie w Brukseli. Była to klasyczna projekcja psychologiczna: wynik okazał się zły, PSL dostał na oko za dużo - aha, wszystko jasne, ludowcy zrobili dokładnie to, co my byśmy zrobili na ich miejscu. Kaczyński  wierzy swoim wyborcom w stopniu nader ograniczonym i ma świętą rację. Strzeżonego Pan Bóg strzeże!  
Paweł Kocięba-Żabski
Więcej na obywatelerp.org

sobota, 16 grudnia 2017

Kiedy zostaniemy bez lekarzy? Już jutro, czy może dopiero pojutrze?

   Na dzień dobry i dobre przywitanie zderzy się premier Mateusz z głęboką patologią, jaka od lat trawi polską służbę zdrowia, a pod Radziwiłłem znacząco przyspieszyła. Patologia sprowadza się do bezwzględnego wyzysku personelu, wyzysku w części pańszczyźnianego - z tradycyjnym niewolniczym przywiązaniem do ziemi - a w części już bardziej nowoczesnego, kojarzącego się ze stosunkami pracy w bangladeskiej manufakturze. Pierwsza dotyczy lekarzy rezydentów, druga wszystkich pozostałych, ze szczególnym uwzględnieniem polskich pielęgniarek, choć względny dobrobyt lekarzy wynika wyłącznie z tego, że tydzień pracy dyrekcje wydłużają im do 60 godzin i lepiej. Przy podobnym kieracie statystyczny delikwent nie ma nawet siły, czasu i ochoty, żeby tych parę tysięcy wydawać. Być może skorzysta na tym rodzina, na pewno nie kochanka czy kochanek, bo w miesięcznym grafiku zabraknie dla nich wolnej godzinki. Dominują lekarze i pielęgniarki przed emeryturą, a właśnie młodzi najpoważniej rozważają decyzje wyjazdowe.
   Z lekarzami-rezydentami sprawa jest jasna: ministerstwo przypisuje ich do szpitali i oddziałów z rozdzielnika, fundusz pracy płaci im głodowe wynagrodzenia, a dyrekcje orzą nimi aż fruwa, bo są przecież na musiku i nie podskoczą. Dorabiają pełnopłatnymi dyżurami po godzinach, co zrównuje ich położenie z kotami w komunistycznej armii, gdy królowała w niej fala, względnie z chłopami z kongresówki sprzed uwłaszczenia i zniesienia pańszczyzny. Po protestach rezydentów Radziwiłł podniósł im trochę wynagrodzenia, co natychmiast wkurzyło lekarzy po specjalizacji. To klasyczny system naczyń połączonych - jeśli odrobinę poprawi się los jednej grupy wyzyskiwanych i eksploatowanych, natychmiast odzywa się druga. - To jak, rezydenci dostaną 2,5 na rękę za 40 godzin, a my - często z drugim stopniem specjalizacji i doktoratem mamy zasuwać po 50 godzin i więcej? O niedoczekanie! I tak, szpital po szpitalu, po szpitalu szpital, specjaliści zaczęli masowo wypowiadać osławione umowy opt-out, czyli klauzule pracy niewolniczej powyżej 48 godzin tygodniowo.
   I co się stało? Momentalnie okazało się, że intensywne terapie nie mają pełnego obłożenia, a na kardiologii trzeba odkładać połowę planowych operacji. System rozsypał się jak domek z kart, a o jego tak zwanym bezpieczeństwie możemy w ogóle zapomnieć. Król jest nagi, koniec udawania, że specjalistami na trzech etatach można normalnie i na przyzwoitym poziomie obsłużyć chorych. Bo rzeczywiście nie można, a umowy opt-out nie tylko w sposób skandaliczny łamią cywilizowane prawo pracy, ale przede wszystkim ściągają śmiertelne zagrożenie dla chorych. Ośmiu doktorów przed pięćdziesiątką zmarło w ciągu tego roku podczas wykonywania obowiązków; nikt z nas nie chciałby poznać jakości i precyzji ich pracy tuż przed zapaścią - to samo dotyczy znakomitej większości ich podpierających się nosem kolegów.
   W państwie PiS pieniądze znajdują się na podwyżki i zabawki niezliczonych służb, w których obłożenie pracą jest śmiesznie małe, jeśli ich codzienne zajęcie można w ogóle nazwać pracą. To samo obejmuje aparat propagandy, strzelnice w każdym powiecie (czemu nie bloku?), IPN, prokuratorów i funkcjonariuszy sądów dyscyplinarnych. Nie wspominam już o bogatym rozdawnictwie socjalnym, bo przecież twarde 45% poparcia dla rządzących nie wzięło się z powietrza. W mentalności i szczwanych rachubach prezesa służba zdrowia kompletnie nie mieści się w interesującej go części politycznego kombajnu; robi za niechcianą sierotę, outsidera i taka jest też w rządzie pozycja ministra Radziwiłła. Nic chłop nie może, a frustracji daje wyraz poprzez ostentacyjne występowanie z Izby Lekarskiej - tak jakby tam sobie znalazł bezpiecznego dla siebie przeciwnika.
   Morawiecki jest o niebo bystrzejszy od Szydło, pytanie zasadnicze dotyczy jednak twardości jego charakteru i politycznej siły. Doskonale zna Zachód i wie, że bez przynajmniej 6% PKB na ochronę zdrowia - teraz, nie za osiem czy dziesięć lat - i sprawnego systemu, szpitalna maszyneria się kompletnie rozsypie. Dlaczego akurat teraz? Mamy w Polsce 120 tysięcy lekarzy, przynajmniej na połowę z nich czekają z otwartymi ramionami dyrektorzy placówek w Niemczech, Szwecji, Norwegii - zresztą tak naprawdę wszędzie. I lekarzowi, i w jeszcze większym stopniu pielęgniarce gwarantują z marszu pięciokrotnie wyższą płacę (za 40, nie za 60 godzin!), mieszkanie i pomoc w szybkim znalezieniu pracy dla życiowego partnera. Po prostu staliśmy się pełnoprawnym członkiem Unii. Przez ostatnich 10 lat wyjechało 12 tysięcy, a więc 10 procent. W tej chwili już tak nie będzie. Jeśli Morawiecki nie przestawi finansowej wajchy, nie wykona szybkich ruchów i nie przekona do nich błyskawicznie naczelnika, nie będzie czego zbierać. Wyjedzie trzydzieści, czterdzieści tysięcy, bo taki jest w tym momencie stan psychiczny i moralny środowiska. Premierze z Wrocławia - do roboty, każda chwila jest cenna!
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 14 grudnia 2017

Dlaczego to musiał być Morawiecki?

   Tak naprawdę z przyczyny najpewniejszej z możliwych, bo kompletnego braku wyboru. Skoro naczelnik starannie - tak jak wcześniej Tusk ze Schetyną - wyczyścił partię ze wszelkich osób myślących samodzielnie i kreatywnych (Dorn, Ujazdowski, Kowal et consortes), to stanął wreszcie wobec diabelskiej alternatywy: albo on osobiście, w kieracie premierowskich obowiązków od rana do późnego wieczora - w wielkiej części reprezentacyjnych i protokolarnych - albo młody Morawiecki. Z całą pewnością nie była to łatwa decyzja. Aparat i twardy elektorat PiSu nigdy szczerze i do końca nie zaakceptuje bankstera zatrudnionego przez międzynarodowy kapitał, który zarobił 20 milionów wciskając ludziom frankowe kredyty, gdy oni - pisowscy bohaterowie - walczyli o solidarną i prawdziwą Polskę. Teraz oddawać konfitury obcemu - o niedoczekanie wasze! Szydło z broszką i z Brzeszcz to była krew z krwi i kość z kości ich najprawdziwsza przedstawicielska. Ten elegancik jest całkowicie obcy i jako wieloletni doradca Tuska obcym pozostanie.
   Naczelnik borykał się też - zobaczmy, przecież trwała ta walka z własnymi myślami dwa miesiące z okładem - z własną wrodzoną paranoją i podejrzliwością. Przecież ten elegancik o krzywym pseudo-uśmiechu to nieodrodne dziecko Kornela, dziecko Solidarności Walczącej, która już po transformacji wyhodowała (nie było w tym grama przypadku) dwóch prezesów wielkich banków: Jagiełłę z PKO BP i samego Morawieckiego z WBK BZ, później wykupionego przez Santandera. Kaczyński powinien osobiście przestudiować proces bezwzględnego i podstępnego rugowania przez Morawieckiego Jacka Ksenia, poprzedniego prezesa i  twórcy potęgi WBK. Dodatkowo warto precyzyjnie przeanalizować stopień opanowania przez ludzi Solidarność Walczącej KGHM i jej bogatych spółek zależnych w każdej chwili, która otwierała po temu możliwość. To bardzo ciekawy casus!
Jeśli jednak naczelnik przestudiował ten problem i się nie boi, bądź nie wyciągnął z tego prawidłowych wniosków, zapłaci za to szybciej niż myśli. Morawiecki jest zimny, wyrachowany i przebiegły. Nadto, co najważniejsze i kluczowe, z pewnością nie widzi w Kaczyńskim żadnego autorytetu. Gdy jego jego ojciec się ukrywał, a ubecy wywozili nastoletniego Mateusza do lasu, każąc mu kopać sobie grób i strasząc załadowanym naganem, naczelnik siedział wygodnie na Żoliborzu i popijał herbatkę, podpieszczając kota. - Trzynastego grudnia spałeś do południa - ta fraza zabija możliwość autentycznego szacunku kogokolwiek  z SW do Jarosława. Dewotki i aparat rekrutowany z frustratów początków transformacji będą go kochać bezwarunkowo, traktować jak mistrza i wodza. SW nigdy i pod żadnym pozorem.
   Kaczyński brzydził się Szydło, jej prowincjonalizmem i bezdenną głupotą. Nieustająco dawał temu wyraz w rozmowach z zausznikami, ciężko to przeżywał i głęboko życzył sobie jakościowej zmiany przywództwa. Ponieważ nie znosił jakiegokolwiek sprzeciwu, nikt własny i zaufany mu nie pozostał. Wymiana na kolejną miernotę nie wchodziła w grę. Dlatego po bólach i rozterkach wybrał, jak wybrał. Teraz za to zapłaci, a opozycja powinna wychwalać Mateusza pod niebiosa i demonstracyjnie pokazywać, że to jest swój chłop z liberalnej paczki, wychowanek i pieszczoch żydowskiego kapitału, który już niebawem - w zgodzie z doktryną niezadłużania się - podniesie znacząco podatki. Tak jak uczyniłby na jego miejscu każdy inny zdrowo myślący bankier.
Za ryzykowną decyzją Kaczyńskiego stać może również głębsza refleksja o utrwaleniu władzy PiSu poprzez zbudowanie finansowego zaplecza z prawdziwego zdarzenia. Antyelitarni i ludowi w gębie chcą oni zbudować potężny układ oligarchiczno-klientelistyczny na wzór Moskwy, Budapesztu i Ankary. Żadną miarą nie mogła go zbudować przaśna i prymitywna Szydło. W końcu jeśli korumpować politycznie i przeciągać na stronę nowej władzy elity biznesowo-finansowe, to trzeba mieć zawodnika, który będzie dla nich wiarygodny i będzie mówił tym samym językiem. Ta misja nowego premiera wydaje się znacznie ważniejsza i bardziej długofalowa niż łagodzenie konfliktu z Brukselą. Eurokracja straciła już jakiekolwiek złudzenia wobec PiSu i żaden władający przyzwoicie angielszczyzną figurant jej nie oszuka. Nawet jeśli obieca tak horrendalne ustępstwo, jak respektowanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości w sprawie Puszczy Białowieskiej. 
Naczelnik Kaczyński uczynił ten krok w sporej części z nudów. Jego natura nie znosi politycznego bajora, potrzebuje konfliktu i nowych wyzwań. Trzymam kciuki za premiera Mateusza, żeby ich prezesowi dostarczył w pełnej rozciągłości.
Paweł Kocięba-Żabski    

sobota, 9 grudnia 2017

Kaczyński przewiezie się boleśnie na młodym Morawieckim

   Przeprowadzając rekonstrukcję w stylu kolumbijskiej telenoweli i dotkliwie upokarzając Beatę ukochaną przez twardy pisowski elektorat i doły partyjne, Kaczyński pokazał, że czuje się już całkowicie pewnie w roli dyspozytora mocy. Wzmacnia to przekonanie wybór premiera: Morawiecki nic nie ma wspólnego z pisowską średnią, wywodzi się z całkiem innego zakonu - "Solidarności Walczącej" - i na dłuższą metę okaże się niesterowalny - bardziej będzie liczył się z rodzonym ojcem niż z chrzestnym, pomimo pracowitego stwarzania pozorów. Partia sfrustrowana i rozczarowana, nominat niepewny i niesprawdzony w żadnej poważnej próbie, zdołowana frakcja tapirów (Kempa, Witek i koleżanki), mocno podrażnieni w rozbuchanych ambicjach Ziobro, Kamiński i Macierewicz - wszystko to pokazuje ogromną determinację naczelnika i ilustruje jego zamiłowanie do politycznego hazardu. Morawiecki bardzo łatwo może wejść w ścisły sojusz z prezydentem i wtedy operacja odwołania go nic nie będzie miała wspólnego z protekcjonalnym potraktowaniem Szydło. Może trafić kosa na kamień. Może też się bardzo na nim wyszczerbić.
   Komentatorzy zwracają uwagę na banksterską, liberalną i elitarną stronę nowego premiera: słusznie, to bez wątpienia drażni i poniża partyjnych "normalsów" z Nowogrodzkiej, nie mówiąc już o ludzie smoleńskim czy klubach Gazety Polskiej. Swoją wściekłość dobitnie i bezpośrednio zdążył już wyrazić Piotr Duda w imieniu "Solidarności", To jednak typowe dla naczelnika: stawia na człowieka kompletnie pozbawionego zaplecza, który w pierwszej fazie będzie wisiał wyłącznie na poparciu Nowogrodzkiej. Paradoksalnie już Szydło była znacznie silniej umocowana w partii i elektoracie. Jednak to w sporej części tylko złudzenie, za które Kaczyński może jeszcze bardzo słono zapłacić. To nieistotne, że młody Morawiecki ma poglądy znacznie bardziej liberalne od pisowskiej średniej, okulary i piękne skrojone garniturki - istotne jest to, z jakiego środowiska ideowego się wywodzi i wobec kogo odczuwa prawdziwą lojalność. Miał piętnaście lat, gdy ubecy wywozili go do lasu, chcąc złamać ukrywającego się ojca. Kaczyński, który 13 grudnia spał do południa, nigdy nie będzie dla niego autentycznym autorytetem, jakim jest dla swoich wyznawców. To zupełnie inna szkoła i inna liga. Zarówno Mateusz Morawiecki, jaki i wieloletni prezes PKO BP Zbigniew Jagiełło to najmłodsze dzieci SW, które polityczny radykalizm i wizjonerstwo Kornela przekuły w konsekwentną do bólu menedżerską karierę. Nie znaczy to jednak, że zapomnieli o swoich korzeniach.
   W sensie psychologicznym naczelnik działa na swoje stadko jak szaman. Na premiera wybrał jedyną osobę w swoim otoczeniu, która na jego szamańskie sztuczki jest całkowicie odporna. Nie jestem przekonany, czy w pełni świadomie. Mógł zachłysnąć się powodzeniem ostatnich dwóch lat i głęboką słabością opozycji. Musi go setnie bawić źle skrywana wściekłość Ziobry czy Macierewicza, ale to igranie z ogniem: Morawiecki to klasyczny długodystansowiec, który się okopie, przetrzyma kryzysy, dogada strategicznie z prezydentem, wreszcie obsadzi swoimi wszystkie naprawdę strategiczne pozycje. Z najwyższą przyjemnością obejrzę próbę jego aksamitnego odwołania; oj połamie sobie na nim zęby nasz żoliborski domowy demiurg, który przywykł do słabości i ślepego posłuszeństwa.
Motywacje Kaczyńskiego zawsze pozostają w głębokim cieniu, ale trzy czynniki wydają się decydujące: głęboki niesmak co do intelektualnych kwalifikacji Szydło, potrzeba załagodzenia konfliktu z Brukselą i polityczna izolacja Mateusza. Naczelnik jednak nie wie, w co wdepnął - jego własne polityczne szaleństwo, tak atrakcyjne i seksowne dla akolitów, to pikuś  przy szaleństwie Kornela Morawieckiego. Ten dopiero myśli - zawsze tak było - całkowicie odrębnie. Przekonanie wodza, że to starszy, nieszkodliwy pan po przejściach wydaje się w stu procentach racjonalne, ale nie o racjonalność tu chodzi. Mateusz nie po to zostawiał prezesurę polskiego Santandera, aby się komukolwiek kornie podporządkować. Zrobił to, bo wziął w nim górę gen ojca i jego organizacji.
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 7 grudnia 2017

Czy III RP umrze w ciszy?

   Kaczyński bawi się z nami w kotka i myszkę - dobrze by było zetrzeć mu z twarzy ten przebiegły uśmieszek i pokazać pod sejmem własną siłę i determinację. Prezydent Duda przestał cokolwiek udawać, ociupinę poprawił swoją pozycję we własnym obozie i najwyraźniej jest z tego powodu aż nadto szczęśliwy. Żadne kolejne upokorzenia tego nie zmienią, choć kształt jego ustaw po wetach do złudzenia przypomina ten sprzed wet. Pogodził się z tym bez większego problemu i czerpie teraz chorą satysfakcję z publicznego poniżenia premier Szydło: teraz to ona ma najgorzej, traktowana jest jak piąte koło u wozu i właśnie osuwa się w niebyt. Duda patrzy na to z bliska i odbiera tę samą lekcję, co każdy nominat naczelnika - jesteś nikim, nic od ciebie nie zależy, zrobię z tobą, co zechcę. Przedłużająca się rekonstrukcyjna szopka taki właśnie ma charakter: pedagogicznej psychodramy, w której każdy wytarzany i przeczołgany przez Kaczyńskiego zrozumieć ma, gdzie jest jego miejsce w szeregu i posłużyć jako żywy przykład dla pozostałych. Nie ma najmniejszego znaczenia to, że rząd dużego europejskiego państwa jest konsekwentnie destabilizowany i zawisa w politycznej próżni. Lekcja musi zostać odrobiona do końca. Przy okazji spora część mediów i opinii publicznej tym się właśnie zajmuje, a nie dorzynaniem wolnych sądów. Pięćdziesiąty piąty przeciek z Nowogrodzkiej bardziej bywa zajmujący niż kolejny blitzkrieg prokuratora Piotrowicza, przewidywalny w końcu i schematyczny do bólu.
W tej chwili polityczny sens mają wyłącznie działania nadzwyczajne, o charakterze ogólnonarodowym, które nie pozwolą naszej demokracji umrzeć w ciszy. Po uchwaleniu ustaw sądowych i nowego kodeksu wyborczego posłowie opozycji mogą darować sobie mozolną dłubaninę w komisjach i rytuały sali plenarnej - ten parlament straci bowiem ostatecznie demokratyczny mandat. Traci całkowicie mandat izba, która uchwala antykontytucyjne ustawy, to proste jak budowa cepa. Trudno powiedzieć, czym się w tym momencie staje: zorganizowaną grupą przestępczą czy też stadem baranów. Posłowie opozycji powinni w tej sytuacji organizować obywatelski opór społeczny i mu przewodzić, tak, żeby nie zdradzić swoich wyborców i ich zaufania. W dłuższej perspektywie skupić się zaś wyłącznie na budowaniu jak najszerszego obozu demokratycznego, który skutecznie odsunie zamachowców od władzy. 
Wszelkie udawanie, że nic takiego się nie stało, powrót po świętach i Nowym Roku do normalnej parlamentarnej krzątaniny, to potulne wykonywanie scenariusza Kaczyńskiego. On pragnie banalizować zło, przyzwyczajać ludzi do niego łyżeczka po łyżeczce, usypiać czujność i ośmieszać bijących na trwogę. Nie jest w tej roli pierwszy, nie jest też oryginalny. W latach trzydziestych miał mistrzów znacznie lepszych od siebie - sęk w tym, że nikt się nie spodziewał powrotu tamtego horroru tak szybko, a już na pewno nie w Unii Europejskiej i przy znakomitej koniunkturze gospodarczej. Musimy się otrząsnąć z tej mieszaniny niedowierzania - sen to czy jawa? - i głębokiego paraliżu. Tak, naczelnik buduje w Polsce państwo autorytarne, czyni to nawet szybciej i sprawniej niż jego faszystowscy poprzednicy. To, jakiej siły i jakiej skali przemocy użyje wobec niezadowolonych, zależy wyłącznie od niego. Może okazać się surowy, może - jeśli pacyfikacja dokona się sama - ostentacyjnie dobrotliwy.
Polacy zawsze byli krnąbrni, trudni w prowadzeniu twardą ręką i buntowniczy. Zobaczymy, jak będzie tym razem, gdy za pysk nie chwyta nas Ruski czy Niemiec, tylko rodzimy narodowy katolik.
Paweł Kocięba-Żabski

wtorek, 5 grudnia 2017

Posłowie opozycji - czas wreszcie ruszyć głową!

   Państwo opozycyjni parlamentarzyści, ruszcie wreszcie głową! Rytualne gesty sprzeciwu wykonywane setny już raz wobec przewodniczącego Piotrowicza na komisji sprawiedliwości, czy pisowskich marszałków na sali plenarnej, to zdecydowanie za mało. To jedynie teatr marionetek na rozpisane z góry role, w którym Kaczyński robi za scenarzystę. Skoro ani jedna poprawka opozycji nie została nigdy przyjęta, a wypowiedzi jej posłów są bez litości ograniczane, trzeba znaleźć inną formułę opozycyjności - kreatywną i ofensywną, która zaskoczy rządzącą partię i przyprawi ją o prawdziwy ból głowy. Inteligentnie i odważnie użyty immunitet to potężna broń: byle nie na polu przeciwnika, nie zawsze w miejscu i czasie przez niego wybranym. Robili to z powodzeniem posłowie komunistyczni i socjalistyczni przed wojną, własnym ciałem zasłaniając demonstrantów przed policyjną pałką; nasi też się muszą nauczyć sztuki bycia przede wszystkim z ludźmi, z własnymi wyborcami, a dopiero potem na komisjach, na których i tak zostaną bezlitośnie przegłosowani.
   Wielu z nas odczuwa narastający żal i pretensję do policji wykorzystywanej przeciwko manifestantom - nasz gniew skupia się na konkretnych funkcjonariuszach, ślepo wykonujących polecenia zwierzchności. Jasne jest jednak, że odmowa wykonania rozkazu przez policjanta oznacza prawdziwy heroizm i pewny koniec służby - parlamentarzyści mają w tej mierze nieporównanie większe możliwości i nieporównanie większą odpowiedzialność. Wykorzystując swój mandat, immunitet i naturalny autorytet powinni być wszędzie tam, gdzie obywatele stają w obronie demokracji i praworządności, być zawsze w pierwszym szeregu, demonstrować solidarność i budować opozycyjną wspólnotę tam, gdzie jej najbardziej potrzeba. Jeżeli po jednej stronie barykady pojawia się państwowa przecież policja i tajne służby, po drugiej nasze państwo, ciągle jeszcze demokratyczne, powinni reprezentować posłowie i senatorowie z legitymacjami w ręku i nad głową.  Z całą pewnością gorliwość funkcjonariuszy spadnie przynajmniej o połowę, a demonstranci nie będą czuli się osamotnieni w konfrontacji z aparatem państwowej przemocy.
   Trzeba ustalić prostą zasadę: poseł jest zawsze tam, gdzie jego najodważniejsi i najbardziej zaangażowani wyborcy. Tak powinien rozumieć swoją lojalność i obowiązki przedkładając je nad mechaniczne wykonywanie mandatu pod pisowską batutą. Skoro PiS od pierwszej chwili zrzucił maskę i konsekwentnie do bólu łamie prawa parlamentarnej opozycji, czas przestać przejmować się sejmowym konwenansem. Trudno, posypią się kary, ale gra idzie o wszystko! W przyszłej kadencji może już nie być dwustu opozycyjnych posłów, dysponujących realną siłą przy wspólnym działaniu. Grudniowa okupacja mównicy, a potem sali plenarnej była aktem desperacji, sprowokowanym przez Kuchcińskiego - teraz, gdy mordowane są sądy, czas na akcje podobne, ale przemyślane i solidnie przygotowane. Nie ma najmniejszego sensu potulne wykonywanie mandatu do końca kadencji w momencie, w którym antykonstytucyjny zamach stanu staje się faktem na naszych oczach.
   Nie ma też większego sensu podsuwać posłom gotowych recept na mocne polityczne i symboliczne zachowania; w końcu nie przypadkiem zostali wybrani i mają łeb na karku. Rzecz idzie o sposób myślenia: pracowita i żmudna robota w komisjach, która zawsze stanowiła firmowy znak jakości dobrego parlamentarzysty, wobec pisowskiej autorytarnej maszynki traci nieubłaganie sens. Trzeba odnaleźć nowy sens swojego mandatu, właściwy dla obecnego wyzwania i potrzeb.
   Efektywne politycznie zachowania symboliczne w sejmie to jedno, a maksymalne zaangażowanie we własnym okręgu to drugie. Poseł czy senator powinien być ojcem i matką wspólnej antypisowskiej listy w wyborach samorządowych, z pełną świadomością, że buduje ją również na wybory parlamentarne. Trudno, potrącą mu z diety za nieobecność na komisji, za to skutecznie przyłoży rękę do odsunięcia PiSu od władzy. Oni mają w garści aparat państwa, spółki, za chwilę aparat wyborczy i sądy - my mamy przede wszystkim partie i ruchy społeczne, które współprowadzić powinni również doświadczeni i wyrobieni parlamentarzyści. Z tego będą za chwilę rozliczani, nie z prymusowskich zachowań w opanowanym przez przeciwnika parlamencie.
Warto więc skończyć apelem: obudźcie się! Do końca kadencji zostały dwa lata, wykorzystajcie je do prawdziwej polityki i pracy dla kraju na każdym sensownym polu. Nie grajcie pisowskiego scenariusza w sejmie, w którym żadna wasza poprawka nigdy nie będzie przyjęta. Przejmijcie wreszcie polityczną inicjatywę i pokażcie lwi pazur! 
Paweł Kocięba-Żabski

czwartek, 30 listopada 2017

Dlaczego Kaczyński ponownie upokarza Dudę?

   Złapał kozak tatarzyna, a tatarzyn za łeb trzyma - tak można w telegraficznym skrócie ująć wzajemne stosunki prezesa i prezydenta w ciągu trwającej już prawie dwa miesiące "rekonstrukcji" gabinetu Szydło. Ale w czym tkwi problem i z jakiej to przyczyny naczelnik odwleka osobiste przejęcie sterów o kolejne tygodnie? Przecież Duda w swoich projektach sądowych również ochoczo połamał Konstytucję i w zupełnie wystarczającym stopniu zadbał o miażdżącą przewagę PiSu w KRS i Sądzie Najwyższym. Nawet większości 3/5 przy wyborze członków Krajowej Rady bronił raczej dla zachowania pozorów, godząc się na bezwzględną większość (tę Kaczyński ma z dużym zapasem) w tak zwanym drugim ruchu. Przypieranie prezydenta do ściany kompletnie ośmieszającymi go poprawkami (zgłaszanie kandydatów do KRS przez prokuratorów Ziobry, ubezwłasnowolnienie I prezesa SN, omnipotencja szefa izby dyscyplinarnej, itd.) wydaje się w tym kontekście nieracjonalne i przeciwskuteczne. W końcu Adrian nie po to urządził lipcowe emancypacyjne show, by teraz dać się przeczołgać na oczach wszystkich zainteresowanych; sprowokowanie ponownego, choćby jednego weta, byłoby koszmarnym błędem Nowogrodzkiej o nieobliczalnych następstwach. O cóż więc chodzi?
   Odpowiedzi trzeba szukać w najgłębszych zakamarkach osobowości Kaczyńskiego i jego politycznych nawyków. Naprawdę podjął już decyzję, żeby wypełnić polityczny testament Lecha i po raz drugi zostać premierem - tym razem już zwycięskim, czyli takim, który władzę oddaje sam i z własnej woli, bo nikt nie będzie w stanie mu jej zabrać. Skoro tak, czemu zwleka, narażając rząd Beaty na postępującą destabilizację i rozchwianie? Na jego miejscu każdy inny polityk w Polsce dałby Dudzie głowę Macierewicza, względnie zmusił go do jakiegoś gestu wobec prezydenta, podzielił sprawiedliwie władztwo "czterdziestolatków" w sądach i konsumował w spokoju owoce dwóch lat nieprzerwanych triumfów, szczęśliwie zdarzonej koniunktury gospodarczej i własnego przywództwa. Lepiej już nie będzie, w końcu zaczną się schody. Symboliczną klamrę trzeba zamykać teraz, albo w ogóle zapomnieć o premierostwie. Kaczyński to wszystko świetnie wie, a jednak dąży do upokorzenia prezydenta za wszelką cenę, zniszczenia jego autorytetu we własnym obozie. Tego samego prezydenta, którego współpracy i lojalności bezwzględnie potrzebuje przy operacji rekonstrukcja.
   Wygląda na to, że po pierwsze chce postawić na swoim w stu procentach   - ma to wspólne z Leninem i wczesnym Mussolinim - po drugie nie dopuszcza do siebie myśli, że ktokolwiek może go szantażować (choćby myśleć o tym, czy stawiać żądania) w sprawie objęcia przez niego kierownictwa rządu. Jeśli rzeczywiście poświęcił Macierewicza, co byłoby ruchem aż nadto racjonalnym, tym bardziej musi demonstracyjnie rozjechać opór w sprawie sądów. Wszyscy we własnym obozie i wszyscy w Polsce muszą wiedzieć, że premier Kaczyński z żadnymi czterdziestolatkami nie negocjuje; może ich co najwyżej skarcić i pogrozić palcem. 
Andrzej Duda mógł bronić podmiotowości i autorytetu swojego urzędu jedynie w sposób pryncypialny i oparty o Konstytucję. Jeżeli zgodził się na pseudoprawne gierki, wziął w nich ochoczo udział, a domagał się jedynie większej działki dla siebie - szanujcie mnie, jestem przecież prezydentem! - to odsłonił Kaczyńskiemu najmiększe podbrzusze. - Wrócisz z Wietnamu i co zrobisz? Powtórnie zawetujesz, będziesz umierał za drugorzędne w istocie poprawki? Dlatego naczelnik dociska pedał do oporu i nie pozostawia Dudzie żadnego dobrego wyjścia. Można powiedzieć, że niezbyt wysoko ceni sobie jego komfort i samopoczucie.
   Aż przykro patrzeć, jak solidarnie tarzane i upokarzane są przez Piotrowicza i Warchoła panie Romaszewska i Surówka-Pasek. Prokurator Piotrowicz kolejny raz używany jest do pognębienia i poniżenia przeciwnika: w poprzedniej odsłonie byli nim koledzy z opozycji z lewej strony sali, teraz nasz ulubieniec robi to samo z prezydentem. Trudno powiedzieć, czy Kaczyński liczy się na poważnie z możliwością powtórnego weta - jednak w gruncie rzeczy jest skłonny poświęcić premierostwo dla klarowności sytuacji. Jemu się warunków nie stawia, jego można tylko o coś nieśmiało poprosić.
Paweł Kocięba-Żabski

poniedziałek, 27 listopada 2017

Prawybory w zjednoczonej opozycji

   Im bliżej wyborów samorządowych, a tak naprawdę całego wyborczego maratonu, tym bardziej widać, jak bardzo parlamentarna i pozaparlamentarna opozycja potrzebuje sensownej i klarownej formuły zjednoczenia, zrozumiałej dla wyborców i wciągającej ich w ten proces. Sekretne ustalenia liderów, czynione nad głowami władz własnej partii, nie mówiąc już o jej szeregowych członkach czy zwykłych głosujących obywatelach, kończą się tak jak w sprawie warszawskiej: najpierw Schetyna wysuwa Trzaskowskiego tak jakby żadnych rozmów koalicyjnych nie było, potem Petru idzie w tej sprawie na ustępstwa i ogłasza je publicznie, nie pytając o zgodę nawet szefowej własnego klubu czy zarządu, po czym przegrywa partyjne wybory. W efekcie nikt nie wie, czy jest porozumienie, jakie oraz kogo i do jakiego stopnia zobowiązuje. To przykład modelowy, jak nie wolno prowadzić polityki, jeśli ma ona być wiarygodna przynajmniej dla własnego zaplecza i elektoratu. Im więcej konspiracji i zakulisowych zagrywek, tym wątlejsze społeczne poparcie dla ich rezultatów. Elektorat PiSu toleruje takie rzeczy i uważa je za normalne, bo model wodzowski traktuje jak przyrodzony. Elektorat antyPisu pragnie zjednoczenia i wspólnej listy, ale na zrozumiałych i czytelnych zasadach.
   Polityczny cel operacji jest jasny jak słońce - doprowadzić do wspólnych list Polski niepisowskiej w wyborach samorządowych oraz zbudować w tej sprawie sojusz najszerszy z możliwych - jego podstawą muszą być opozycyjne partie, ale obejmować powinien również bezpartyjnych samorządowców, ruchy obywatelskie (tak zwane miejskie w przypadku większych miast) i kandydatów NGOS-ów. Niedopuszczalny jest zarówno dyktat partii najsilniejszej, jak i parytety ustalane w wąskich gronach za zamkniętymi drzwiami. Szefowie partii muszą się przełamać i zerwać z nawykami wodzowskimi i centralistycznymi; jeśli tego nie uczynią, nie osiągniemy ani szerokiego porozumienia, ani też wyborczego sukcesu w skali kraju. Chaotyczny żywioł będzie wojował ze zwartą i karną maszyną Kaczyńskiego - lokalnie z pewnością odniesie sukcesy, ale tej maszyny nie zatrzyma, nawet nie spowolni jej biegu.
   Mechanizm polityczny, który buduje wiarygodność kandydatów bądź listy, wciąga ludzi w proces ich wyłaniania, wreszcie jest najsprawiedliwszy i najbardziej transparentny, to powszechne prawybory. Powszechne, czyli dopuszczające każdego obywatela, który podpisze się pod minimum programowym Polski demokratycznej, praworządnej i samorządnej. Prawybory stanowią normę we Francji i w USA (tam od zawsze organizuje je aparat państwowy), uczestniczy w nich zazwyczaj kilkanaście procent obywateli; stanowią najbardziej demokratyczną formę wyłaniania kandydatów. Alternatywą jest bowiem głosowanie członków  ugrupowania czy koalicji względnie - jak w naszym przypadku - arbitralna decyzja szefa bądź starszyzny partyjnej. Prawybory przenoszą decyzję najniżej jak można: oddają ją w ręce zainteresowanych wyborców. Eliminują zakulisowe zabiegi u liderów, interwencje centrali i powszechne dziś argumenty finansowe (kandydat finansuje część czy całość kampanii za tak zwane miejsce biorące). Jeśli są dobrze zorganizowane, ich wyniku nie sposób sensownie podważyć. Suweren zdecydował, sprawa jest zamknięta.
   Rysują się trzy zasadnicze warunki powodzenia tego przedsięwzięcia: zgoda polityczna głównych partii i ruchów społecznych co do samej idei, wypracowanie precyzyjnych reguł prawyborczej gry oraz szybkie podjęcie kierunkowej decyzji: wspólne listy kandydatów muszą być gotowe najpóźniej do końca lipca, potem wchodzimy już we właściwą kampanię wyborczą, w której zmierzyć się trzeba będzie z prawdziwym przeciwnikiem. Mamy więc przed sobą osiem miesięcy - czasu na organizację jest więc dosyć, jeżeli liderzy nie będą zwlekać. W przypadku sejmików wojewódzkich i wielkich miast alternatywą może być konstruowanie wspólnej listy w oparciu o średnią aktualnych sondaży - wyłącza to jednak z gry, a w konsekwencji z poparcia, ruchy obywatelskie i miejskie, w znacznej mierze również bezpartyjnych samorządowców.
   Naturalnym kontekstem powszechnych prawyborów zjednoczonej opozycji jest polski model partii AD 2017: wodzowski, skrajnie scentralizowany i hierarchiczny. Powszechną praktykę stanowi przywożenie kandydatów-spadochroniarzy w teczce, ubezwłasnowolnianie lokalnych struktur i arbitralne decyzje centrali. W krajach starej Unii, na pewno w Niemczech, Holandii i całej Skandynawii PiS i PO byłyby natychmiast zdelegalizowane z powodu antydemokratycznych statutów i jeszcze bardziej antydemokratycznej praktyki. Prawybory powinny przełamać te fatalne praktyki i skutkować w przyszłości głęboką reformą partii politycznych, której potrzebujemy jak powietrza, jeżeli chcemy obronić polską demokrację na dłużej i nie opierać się wiecznie na pospolitym ruszeniu.
Paweł Kocięba-Żabski
Więcej na stronie obywatelerp.org 
   

poniedziałek, 13 listopada 2017

Prawica wykonała olbrzymią pracę, teraz nasza kolej!

   Jakie jest wspólne nieszczęście Wyszehradu, czyli Polski, Czech, Słowacji i Węgier, które z każdym miesiącem bardziej doskwiera i przeraża nasze elity? To uczucie politycznej i duchowej pustki, jaka powstaje po stronie proeuropejskich liberalnych demokratów, tych którzy powinni być solą naszej prawie już trzydziestoletniej niepodległości. Względnie najlepiej jest jeszcze w Polsce, w której dwie partie liberalne mają łącznie 35% elektoratu, a większa z nich jest mocno zakorzeniona w regionach. Dla porównania w rozsądnych skądinąd i pragmatycznych Czechach jedyna partia konsekwentnie proeuropejska, czyli socjaliści, zdobyła w niedawnych wyborach 7% wobec ponad 32% zwycięskiego populistycznego ANO (Akcji Niezadowolonych Obywateli) miliardera Andrzeja Babisza i 12% eurosceptycznego ODS. Tradycyjnie niezły wynik uzyskali komuniści, opowiadający się od zawsze za bezwarunkowym wyjściem z Unii. Wynik ten oznacza ostateczny koniec epoki szlachetnej i otwartej polityki Havla, który nie tylko nie doczekał się następców, ale jego scheda traktowana jest jako dysydencki epizod, bez związku z myśleniem i potrzebami normalnych Czechów. W mieszczańskim społeczeństwie, przy kwitnącej gospodarce, zmiotło wszystkie liberalne autorytety: w sondażach zaufania liderują pospołu antybrukselski i prorosyjski prezydent Zeman i jego kandydat na premiera Babisz, oskarżany o współpracę ze słowacką bezpieką, notoryczne oszukiwanie fiskusa i korupcyjne interesy z państwem. Oskarżenia zupełnie mu nie przeszkadzają, przeciwnie - jeszcze zwiększają prestiż self-made-mana i skutecznego stratega.
   Elity, które wyrosły i okrzepły przy Havlu, bohaterowie nielicznej czeskiej opozycji demokratycznej mają w tej chwili podobny wpływ na rzeczywistość jak u nas Wałęsa, Frasyniuk czy Bujak. Nie uczestniczą w życiu politycznym, bo w obecnych partiach nie miejsca ani dla nich ani dla ich sposobu myślenia. Zostali wypłukani gdzieś po drodze, a nie pozostawili rasowych następców. Jednocześnie społeczeństwo czeskie bije rekordy eurosceptycyzmu i niechęci wobec obcych - dotyczy to Cyganów i - identycznie jak w Polsce - uchodźców abstrakcyjnych. W Polsce lukę wypełnił tradycyjny nurt narodowo-katolicki, w Czechach swoisty nihilizm, na którym żeruje Babisz. Jedno i drugie ma wspólnego wroga: to Bruksela, liberalna demokracja i polityczna poprawność. Zarówno Kaczyński jak i Babisz pragną państwa fasadowego, w pełni kontrolowanego przez siebie. W rezultacie państwa Wyszehradu solidarnie wchodzą w czarną dziurę; jeśli w niej pozostaną na dłużej, Unia w obecnym kształcie będzie nie do utrzymania.
   Skąd się bierze ta nagła polityczna zapaść po latach prężnego rozwoju gospodarek, połączonych dodatkowo z potężną niemiecką lokomotywą? Dlaczego powstaje przemożne wrażenie, że liberalnej demokracji nie ma komu bronić? Na pewno częściową odpowiedzią są miliony wykluczonych, którzy nie odnaleźli się w transformacji albo przynajmniej nie załapali się na największe frukta. Jednak większe znaczenie ma niezaspokojony głód wartości, tożsamości i uczestnictwa, budującego wartość zbiorową, wspólnotowy etos. Szczególnie w Polsce ma to ogromne znaczenie, ale również Czechom doskwiera rola montowni Niemiec i Europy - w odczuciu młodego i średniego pokolenia drugorzędna i wtórna. Doskonale wyczuł to Babisz, znakomicie czuje to Kaczyński. Jego ostatnie dwa lata to pasmo finansowego i przede wszystkim prestiżowego dowartościowania Polski B i C, a więc wszystkich tych, których liberalna doktryna pozostawiała na uboczu. - Gdy się szybko rozwijamy, to przecież wszyscy się bogacą - takie myślenie liberałów przygotowało wdzięczny grunt dla populistów. 
   Jest i druga strona tego medalu, która sprowadza się do kadry pracowitych wykładowców, pracowników frontu ideowego, chciałoby się powiedzieć politruków. Prawica, przede wszystkim korwinowcy, narodowcy i kluby Gazety Polskiej wykonały na tym polu olbrzymią pracę; odbyły się tysiące spotkań, często w parafiach z błogosławieństwem i dobrym słowem proboszcza, z założenia najwięcej na głębokiej prowincji, gdzie nie docierają liberalne media. Owoce tych tysięcy spotkań -  obowiązkowo zawsze filmowanych i udostępnianych w sieci - widzimy choćby na Marszu Niepodległości. Ktoś tych kibiców z całej Polski skrzyknął, ktoś ich przekonał do maszerowania pod sztandarem ONR czy Młodzieży Wszechpolskiej. Przez długie lata prawica wykonała mozolną robotę formacyjną, dziesiątki - jeżeli nie setki - tysiące godzin poświęconych przekonywaniu i tłumaczeniu politycznego abecadła. Naturalnie zdecydowanie łatwiej jest przekonywać do idei narodowej, z dyżurnym zestawem wrogów niż do wartości liberalnych; jednak druga strona (z pewnością PO) nie wykonała nawet dziesiątej części tej pracy. Wychodziła z założenia, że poprzez naszą obecność w Europie robota wykona się sama, samoistnie i nieodwracalnie. 
   Teraz mleko w sporej mierze się rozlało. Chłopców dowartościowujących się patriotycznie na Marszu Niepodległości już nie odzyskamy. Brak jakiejkolwiek pracy ideowej i programowej po stronie liberalnej przez ostatnie lata przyniósł zemścił się bezlitośnie i mści się każdego dnia. Dlatego oprócz jednoczenia opozycji niezbędna jest ciężka praca formacyjna u fundamentu, z wykorzystaniem najzdolniejszych speców od psychologii społecznej, najnowszej historii i internetu. Wystarczy kliknąć jakiekolwiek hasło z najnowszej historii i momentalnie wyskakuje kilkadziesiąt filmików z prawicową albo skrajnie prawicową interpretacją wydarzenia. Okrągły stół, Magdalenka, noc teczek: proszę bardzo, komuś się chciało, ktoś to opracował i wrzucił. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie ma na to odpowiedzi demokratyczno-liberalnej. Jesteśmy za leniwi? Nikomu się nie chce tłumaczyć oczywistości? W tym tkwi sedno sprawy: oni włożyli tysiące godzin pracy, są ideowi i przejęci swoją misją, a my ziewamy przekonani o swojej intelektualnej i moralnej wyższości. Nie miejmy złudzeń - liberalni demokraci nie odzyskają w Polsce władzy, jeśli nie zaangażują się na full, na 100%, przynajmniej tak samo jak przeciwnik. Czekanie na autokompromitację PiSu nic nie da, bo prawica zbudowała bardzo solidne fundamenty społeczne swej władzy. Teraz my musimy zakasać rękawy i włożyć w sprawę swoje dziesiątki tysięcy godzin. I to natychmiast! 
Paweł Kocięba-Żabski

piątek, 3 listopada 2017

Grzegorzu Schetyno, czy Ty się nadajesz?

   Jeżeli Grzegorz Schetyna będzie nadal budował Zjednoczoną Opozycję w stylu czwartkowej prezentacji Trzaskowskiego - kandydata na prezydenta stolicy, Kaczyński ma zagwarantowaną władzę dożywotnią, a nawet zza grobu. Już wiele miesięcy temu lider PO wzywał do rozmów o wspólnym kandydacie na prezydenta Wrocławia, po czym po kilku dosłownie dniach ogłosił, że będzie to jego kandydatka, Alicja Chybicka. Nazajutrz od Bogu ducha winnej pani profesor odcinała się już Nowoczesna, Dolnośląski Ruch Samorządowy i cała reszta zainteresowanych. Efekt: we Wrocławiu mamy w tej chwili pięciu potencjalnych kandydatów opozycji (oprócz Chybickiej m.in. posłów Protasiewicza i Jarosa) i dwóch niezależnych, a to nie jest nasze ostatnie słowo. Metoda pod hasłem "negocjujmy mozolnie, negocjujmy, a ja z partyzanta będę ogłaszał kolejnych kandydatów" wydaje się niezawodna: zawsze ten sam schemat niespodziewanej konferencji prasowej i po chwili zdumionych min niedoszłych koalicjantów przed kamerami. W takim właśnie ogniu wykuwa się jedność i wzajemne zaufanie opozycji.
   Należy z tego wnosić, że za miesiąc Schetyna z równym przekonaniem ogłosi Jarosława Wałęsę w Gdańsku, Zdanowską w Łodzi i Jaśkowiaka w Poznaniu. Partnerom - politycznym i społecznym - nie pozostanie nic innego, jak ogłosić swoich i we wszystkich większych miastach kandydat PiSu walczył będzie z czwórką albo piątką naszych. W końcu w Warszawie Nowoczesna ma Kamilę Gasiuk-Pihowicz, a lewica Barbarę Nowacką, które nie szefowały kampanii HGW, a wyborczo wcale nie są od Trzaskowskiego słabsze! Prezes obserwuje te harce z serdecznym uśmiechem: teraz wystarczy tylko zmienić ordynację, zlikwidować drugą turę i dumne niezdobyte twierdze same oddadzą władzę w dobre ręce. Jak to będzie wyglądało? Ano w Warszawie Patryk Jaki 25%, a za nim czwórka naszych, powiedzmy po 15-20%. Dla PiSu druga tura to oczywista przeszkoda, którą przy własnej partyjnej dyscyplinie należy bezwzględnie usunąć. Najlepiej w ostatniej chwili, żeby się przeciwnik nie zdążył przegrupować.
   Schetynie wydaje się najwyraźniej, że działa racjonalnie i z pozycji siły - pozostali będą w końcu musieli niechętnie poprzeć jego kandydatów. To typowy okaz generała poprzedniej wojny, w której wygrywał jak chciał i mógł potem z satysfakcją popalać cygaro. Ta wojna będzie całkowicie inna i będzie o wszystko, głównie o życie: druga kadencja PiSu będzie oznaczała całkowitą zmianę reguł gry i niemal pewne kadencje następne. Wybory samorządowe są szczęśliwie pierwsze, PiS nie czuje się w nich mocny, samorządu nie lubi i tego nie ukrywa. Skoro tak, opozycja musi je zdecydowanie wygrać, by złamać zwycięski impet naczelnika i wyłonić - właśnie w zwycięskich potyczkach samorządowych - wspólną listę na wybory parlamentarne. W świetle takiego wyzwania i takiej odpowiedzialności małe gierki z Trzaskowskim i Chybicką są w oczywisty sposób szkodliwe i przeciwskuteczne. Podrywają wzajemne zaufanie, prowokują działania - wstyd powiedzieć - odwetowe. Na głównym rozgrywającym opozycji spoczywa szczególna odpowiedzialność za całokształt: powinien czynić wręcz ustępstwa słabszym partnerom, żeby skonsolidować drużynę. Na pewno nie wolno mu występować z pozycji siły (jakiej siły? 18, 20%? - z tym się w skali kraju niczego nie zwojuje!) ani stawiać ich przed faktami dokonanymi. To przejdzie raz, przejdzie drugi, a w końcu rozbije nieodwracalnie słabiutką jeszcze i nieugruntowaną jedność.
   Wielu powie: no właśnie, przecież ten Schetyna się kompletnie nie nadaje. I tutaj żarty się kończą całkowicie. Do wyborów samorządowych został rok, do parlamentarnych dwa lata. PiS dobija do 50% w sondażach. Wszystko, czym w tej chwili dysponujemy to około 35-40% wspólnie liczonego poparcia dla PO, N, PSL i SLD. Schetyna powinien to poparcie przekuć w zwycięstwo w samorządach - jeśli tego nie potrafi, to rzeczywiście się nie nadaje. Ale oznacza też, że jeśli się nie nadaje, to już przegraliśmy. Nowa polityczna jakość nie powstała, czas dla tego niezbędny kurczy się niemiłosiernie. Swojej wspólnej reprezentacji nie wyłoniła ani lewica - Bóg jeden wie, na co czeka Barbara Nowacka? - ani ruchy obywatelskie, przewodzące letnim protestom sądowym. Po lewej stronie mamy dwa ugrupowania walczące o przekroczenie progu 5% (SLD i Razem), które nigdy nie pójdą razem. SLD bezwzględnie powinno włączyć się w Zjednoczoną Opozycję, żeby przynajmniej jego elektorat nie posłużył (jak poprzednio) umocnieniu przewagi partii rządzącej. Ruchy obywatelskie mogą i powinny powołać polityczną reprezentację, ale to powolny i delikatny proces; nie one przesądzą w walce o sejmiki wojewódzkie, na pewno pomogą w wielkich miastach. Pomogą - jeśli dojdzie do ich konstruktywnej współpracy z opozycją. Mogą też rozbić ostatecznie głosy antyPiSu, jeśli do niej nie dojdzie.
   Ustalmy więc, co mamy, a czego nie mamy. Mamy Schetynę i istniejącą partyjną opozycję, która budzi w dużej części antyPiSu uśmieszek politowania; nie mamy za to niestety ani zjednoczonej lewicy ani politycznej reprezentacji silnych ruchów obywatelskich. Czasu pozostaje niewiele, PiS jest mocny jak nigdy, a materia społeczna pozostaje krnąbrna i nieprzewidywalna.
   Dziś pozostaje apel do lidera PO: Spójrz Grzegorzu rano w lustro i podejmij męską decyzję - chcę uratować Polskę przed PiSem, czy nie? Zrobię wszystko, co potrafię, czy będę kombinować, że jakoś to się samo ułoży? Odstąpię od egoizmu w imię większej sprawy? Jeśli nie, to powinieneś sam wyciągnąć wnioski i to szybko. Jeżeli Polska niepisowska pozostaje bez lidera, powinniśmy o tym wiedzieć. 
Paweł Kocięba-Żabski

poniedziałek, 30 października 2017

Państwo obywatelskie, bo obywateli, a nie czających się w mroku spryciarzy

   Dominujący dziś w Polsce spór idzie również o to, ile widzimy i ile jesteśmy w stanie dostrzec z realnych mechanizmów rządzących naszym życiem politycznym i w konsekwencji - szerzej - społecznym. Coraz częściej czujemy, że kompletnym teatrem marionetek staje się rząd, parlament, Trybunał Konstytucyjny, prokuratura, za chwilę grozi to sądom podlegającym konsekwentnie wymienianym prezesom, a w kolejce - w perspektywie kilku miesięcy czekają media prywatne, bo publiczne robią już wszystko na rozkaz albo jego usłużne domniemanie. Lista tego, czego nie wiemy i co pozostaje tajemnicą mafijno-partyjniackiego układu (jak dobrze, że naczelnik tak spopularyzował ten zgrabny termin) ciągle się wydłuża: nie mamy pojęcia, kto tak naprawdę aferą podsłuchową pogrążył i zdewastował rządy Tuska i Kopacz (Rosjanie, ludzie Kamińskiego, czy może też pospołu?), nic nie rozumiemy z tego, kim naprawdę jest Macierewicz i czyje interesy realizuje (Putina? Kaczyńskiego z Putinem powiązanych jakąś szaloną megalomanią?), a może i własnej zaburzonej psychiki, która pod koniec kariery dostała wreszcie w ręce państwowe i militarne zabawki? A Trybunał Konstytucyjny kierowany przez ludzi, wychowanych i prowadzonych przez służby? "Wyborcza" napisała o Muszyńskim i Przyłębskich swoje i co dalej? Dokładnie to samo, co z Piątkiem i jego książką o Macierewiczu. Czyli literalnie nic, końcówki w wodę, a prawdy  możemy się jedynie domyślać po jej odległych symptomach. Tam, gdzie powinna królować bezwzględna transparentność postaw, motywacji i interesów, mamy do czynienia z królestwem interpretacji, fantomów i fantazmatów. Sam naczelnik wydaję się tym stanem rzeczy zachwycony, bo tak właśnie sobie zawsze wyobrażał politykę: jako misterną robotę ukrytego za kulisami wszechmocnego demiurga.
   Dlaczego Macierewicz niszczy armię? Dlaczego Kaczyński wypycha Polskę z bezpiecznej, obywatelskiej i gospodarczo potężnej Europy? Oni przecież z założenia ukrywają prawdziwe myśli i intencje, wychodząc ze starego jak świat założenia, że polityczna kuchnia nie nadaje się dla prostaczków. Tym można pokazać co najwyżej ćwierć prawdy, dokładnie tyle, by móc nimi swobodnie i wygodnie manipulować. Transparentność i obywatelskie zaangażowanie oraz  kontrola władzy to piękna i bardzo ambitna idea - właśnie się od niej szybko oddalamy, w tempie jednostajnie przyspieszonym. W miejsce powszechnie zrozumiałych i czytelnych procesów dostajemy świat mętnych insynuacji, ukrytych mechanizmów i wtajemniczonych cwanych gap wyposażonych w tajemną wiedzę z pierwszej albo drugiej ręki. Czy ktoś poza Kaczyńskim wie, dokąd zmierzamy i gdzie jutro wylądujemy? Czy on sam na pewno to wie? Jak się to ma do odpowiedzialności za duże europejskie państwo i naród, która powinna być wspólna, przynajmniej dla zaangażowanych i aktywnych obywateli? Szkoda nawet pytać, bo ma się nijak. Tajemniczy Don Pedro przechwycił kierownicę, reszta to przypadkowi pasażerowie, zdani na łaskę kapryśnego losu i wątpliwej formy kierowcy.
   System demokratyczny oparty na partiach może się rzecz jasna łatwo wyrodzić i to na dwa sposoby na raz, które najprecyzyjniej możemy obserwować na Węgrzech (wersja soft) i w Turcji (wersja hard). Po pierwsze partie stają się wydmuszką, w istocie jedynie koterią połączoną wspólnym interesem i podporządkowaną wodzowi, który rozdaje frukta. Po drugie wszelkie bezpieczniki, takie jak trybunały, sądy, wolne media przeobrażają się w czystą fasadę, w pełni kontrolowaną przez egzekutywę. Reszta pozostaje już domeną układu rodzinno-klanowego, który błyskawicznie tworzy posłusznych sobie i wiernych rodzinie oligarchów. Na Węgrzech względnie niezależne pozostały jedynie miejscowe filie światowych korporacji, choć i one muszą się układać z rodziną Fideszu. W przeciągu jednego pokolenia obywatele dostali wpływ na własne życie i odpowiedzialność za wspólnotę, po czym ją szybko i bezpowrotnie utracili. Wszystko to dzieje się w kraju unijnym, a w przypadku Erdogana natowskim. Formalnie Budapeszt i Ankara to nadal demokracje, nawet referendum "sułtańsko-prezydenckie" ten ostatni wygrał jedynie o włos. Ale wygrał, skonsolidował dyktatorską władzę i skazuje prawdziwych i domniemanych przeciwników na dożywocie. W ciągu zaledwie kilku lat demokracja zamieniła się we własną parodię, pustą w środku i wypraną z jakiejkolwiek realnej treści.
   Polska jest większa niż Węgry i zdecydowanie bardziej zakorzeniona w Europie niż Turcja. To samo w sobie nas nie uratuje, a poprawi nam jedynie chwilowo samopoczucie. Pomoże nam jedynie mozolna i konsekwentna budowa obywatelskich wspólnot, od dołu do samej góry. Dlatego dokładnie odwrotnie, niż robi to PiS, trzeba budować i realizować program Polski uczestniczącej i obywatelskiej, w której nikt nie pozostaje w teorii ani w praktyce poza demokratyczną kontrolą i jurysdykcją. Oznacza to wzmocnienie istniejącego samorządu terytorialnego, jego odbiurokratyzowanie i wypełnienie obywatelską treścią, likwidację urzędów wojewódzkich, wprowadzenie wyborów powszechnych marszałków województw, radykalne odchudzenie administracji rządowej, w szczególności agencji i delegatur. Oznacza to również, a może przede wszystkim głęboką reformę prawa o partiach politycznych. Koniec z powszechnym obecnie systemem spadochroniarzy, koniec z dyktowaniem list przez ścisłe kierownictwo, a dokładnie przez szefa - lista wyborcza  ma być odzwierciedleniem prawyborów w okręgu. Finansowanie partii z budżetu - tak, ale warunkowe i pod ścisłą publiczną kontrolą: na prace programowe, na think-tanki, na wartościowe ekspertyzy, nie na kampanie reklamowe robione przez pociotków, garnitury, cygara czy ochronę prezesa. Słowem jak najwięcej świadomego i aktywnego obywatela, a jak najmniej Galla Anonima, schowanego za biurokratycznym pancerzem. Na każdym szczeblu obowiązkowe konkursy, poddane rzetelnej społecznej kontroli, jednoznaczne oddzielenie administracji i szkolnictwa od kościołów - nie z powodu antyklerykalizmu tylko odcięcia ich z zasady od nieformalnych i niekontrolowanych wpływów. Zmiana senatu w izbę reprezentującą samorządy terytorialny i zawodowy: to stary pomysł wzorowany na bundesracie, który wzmocnił pozycję landów wobec centrali; daj Boże naszym samorządowym województwom taką pozycję w systemie władzy.
   Pisowskie doświadczenie musi nam posłużyć jako trwały i nieodwracalny przełom w myśleniu o wspólnocie. Jeśli oni wszystko centralizują, paradoksalnie rozmywając przy tym jakąkolwiek odpowiedzialność (komu wystawimy ostatecznie rachunek, Kaczyńskiemu pod osiemdziesiątkę?), to my programowo budujemy wspólnotę z czytelnym i transparentnym modelem odpowiedzialności. Obrady komisji i rad wszystkich szczebli oraz sejmików obowiązkowo w internecie - wszyscy zainteresowani mają prawo wiedzieć, co wybrani przedstawiciele im szykują. Powszechny i bezwzględny dostęp do informacji publicznej, bez obecnych wybiegów-wytrychów, które przesądzają o kulturze tajności; Obywatel ma prawo wiedzieć, chyba, że naprawdę nie chce, czego się przecież nikomu nie zabroni.
   Jednym słowem wszystko, co wciąga ludzi w orbitę życia małej i dużej wspólnoty oraz daje im realne uczucie współuczestnictwa i współdecydowania, musi cieszyć się prawdziwym i nieudawanym  priorytetem. Pierwsza "Solidarność" sformułowała w 1981 roku program Samorządnej Rzeczypospolitej - nie zmarnujemy pisowskiej twardej szkoły życia i przeżycia, jeśli ten testament po prawie czterdziestu latach wypełnimy. Jest to myślenie na wskroś patriotyczne i państwowotwórcze - właśnie ono, a nie świat koterii i niejasnych wpływów przykryty narodowym frazesem oraz dewocyjnym zakłamaniem. Taki front walki z PiSem ma głęboki sens i szansę powodzenia.
Paweł Kocięba-Żabski  
Więcej na stronie obywatelerp.org 

piątek, 27 października 2017

Silne państwo a głodujący rezydenci

   Strajk rezydentów bezlitośnie obnaża silne i sprawne państwo PiS. Silne, gdy trzeba napuścić publiczność na aktualnie zwalczaną grupę społeczną, silne, gdy miliardy mają się znaleźć na propagandę czy (niektóre) zabawki pana Antoniego. Silne również wtedy, gdy społeczeństwu regularnie ograbianemu z wolności, jej bezpieczników prawnych, medialnych czy obywatelskich, trzeba zastosować socjalną anestezję na kredyt: 500 plus, wcześniejsze emerytury i płacę minimalną. Służby zdrowia w propagandowej kampanii nie przewidziano, bo to materia niewdzięczna i skomplikowana, trudna do szybkiego wykorzystania natychmiast, tu i teraz. Skoro nie przewidziano, skoro priorytety dobrej zmiany dotyczą służb specjalnych, IPN-u i własnego aparatu medialnego, to trzeba protest przeczekać, biorąc głodujących na zmęczenie i obsmarowując ile wlezie. Jeśli sędziom miesiącami przyprawiano gębę złodziei i aferzystów, to jaki problem wypuścić psy gończe na niekochanych w większości doktorów. Natomiast mowy nie ma o tym, aby silne podobno państwo wzięło się za barki z samym problemem - strukturalnym i finansowym - który narasta i w końcu eksploduje.
   Eksploduje głównie dlatego, że zakorzeniliśmy się na dobre w Unii Europejskiej i najmłodsze pokolenie lekarzy i pielęgniarek wreszcie ma wybór - agencje od ręki załatwiają pracę w Niemczech, Szwecji czy Norwegii, pomagają również znaleźć pracę współmałżonkowi czy życiowemu partnerowi. Jeśli zważyć, że 20 tys. rezydentów tworzy współczesny zasób niewolniczy do czarnej roboty (ich udział w dyżurach przekracza zapewne 50%), a ciężar pracy frontowej na styku z pacjentem wykonują w wielkiej mierze właśnie oni, to lepiej nie myśleć o skutkach exodusu na przykład połowy z nich. System by się natychmiast zawalił, a na SORze czekalibyśmy nie 10 godzin, jak obecnie, ale dwie doby i dłużej. Pokusa jest olbrzymia: płaca od ręki sześciokrotnie wyższa, obciążenie nieporównanie mniejsze, możliwości profesjonalnego rozwoju nieograniczone, choćby z powodu wyrwania się z ogłupiającego i odczłowieczającego kieratu. Możemy do lekarzy-rezydentów apelować o poświęcenie i patriotyzm, jednak jasne jest, że w przypadku każdej innej naszej grupy zawodowej, mało kto by się wahał. Od 2005 roku Zachód wydrenował jedną dziesiątą polskich lekarzy, prawie 12 tysięcy osób - zaskakująco mało, jak na kosmiczną dysproporcję w zarobkach i prestiżu. Średnia wieku lekarza i pielęgniarki w Polsce znacznie przekracza pięćdziesiątkę: jeżeli odetniemy dopływ młodzieży, w ciągu najbliższych pięciu lat czeka nas katastrofa.
   Winnych tego stanu rzeczy nie trzeba szukać daleko. To bezduszność i bezmyślność państwa oraz egoizm i krótkowzroczność liderów środowiska, nie wszystkich rzecz jasna. Jeśli orze się rezydentami bez litości i opamiętania, milcząco traktując wieloletni okres ich pracy jako czyściec i odpowiednik roli "kotów" w dawnym wojsku, to zasadne jest pytanie o odpowiedzialność ordynatorów i dyrektorów szpitali. Naturalnie powiedzą, że zawsze tak było i że winny jest "system", a oni tylko zapewniają ciągłość pracy w placówkach i na oddziałach. To prawda, jednak stojąca za tym mentalność uderzająco przypomina PRL-owskich trepów: ja przez to piekło przeszedłem, teraz wasza kolej. Nikt się nie czuje odpowiedzialny za obraz całości, a już na pewno nie resort zdrowia pod Konstantym Radziwiłłem. Wyjadą - trudno, ściągniemy z Ukrainy, dobierzemy z Białorusi. Kluczowa jest tu psychologia - jeżeli teraz upokorzy się głodujących i protestujących w całym kraju rezydentów i lekarzy wspomagających, rozpocznie się fala decyzji wyjazdowych, bez oglądania się na jakiekolwiek skutki. Państwo PiS rozpoczęło bezmyślną nagonkę, bo taką ma naturę i takie kompetencje; inaczej niż w przypadku sędziów, lekarze, a już na pewno młodzi, mają wybór. Mogą zagłosować nogami.
   System niewolniczy, swoistego przywiązania do ziemi, jaki zafundowaliśmy rezydentom, bardzo wiele mówi o nas samych. Przełożeni świetnie zdają sobie sprawę z jego skrajnej niesprawiedliwości oraz szkodliwości, jednak natura takiej relacji jest klasycznie obrzydliwa: mam na ciebie trzymanie, zależy ci na zdobyciu specjalizacji, więc zasuwaj 60 godzin na tydzień, a potem się odkujesz na młodszych. Fundusz Pracy płaci ci głodową stawkę, szpitala to nie obciąża, a dorobisz sobie dyżurami, podpierając się nosem i na kroplówce. Taką mamy mentalność szefów szpitali i ordynatorów i z taką stykają się nieodmiennie lekarze-rezydenci. Ten wrzód musiał wreszcie pęknąć - jeśli pani premier, wynajęta przecież do innych zadań i skrajnie niesamodzielna, ministerstwo, a na końcu samo środowisko zlekceważy, mówiąc brutalnie oleje ten krzyk rozpaczy, szykujmy się na załamanie systemu. W tej chwili rezydenci wykonują pracę za starszych kolegów (ci mają prywatne praktyki i inne obowiązki, zrozumiałe przecież w naszych warunkach) w charakterze wygodnej w użyciu niewolniczej siły roboczej - gdyby ich zabrakło, służby zdrowia w Polsce zwyczajnie nie ma.
   Państwo PiS silne jest w rozdawnictwie, służbach i w propagandzie na własną cześć: w tym przypadku zderza się z dramatycznym problemem strukturalnym i społecznym, dotykającym wcześniej czy później wszystkich obywateli. Ciekawe, czy strategicznemu geniuszowi z Nowogrodzkiej starczy rozsądku i wyobraźni, żeby zatrzymać nadchodzące nieszczęście. Starsi lekarze, a w szczególności menedżerowie placówek muszą poczuć się wreszcie współodpowiedzialni za całokształt, nie jedynie za rozpiskę dyżurów do końca tygodnia. Rezydenci strajkują  również, a może przede wszystkim dla nich, żeby ratować system zagrożony u podstawy.
Paweł Kocięba-Żabski         

niedziela, 22 października 2017

Potrzebujemy Zjednoczonej Opozycji - politycznej, społecznej i każdej innej

   Wszyscy, no może prawie wszyscy, uwielbiamy gry strategiczne, w których miażdżymy armię Mordoru, względnie pomnażamy majątek w błyskotliwej permutacji. Królewnę i całe królestwo temu, kto podjąłby się teraz rozłożyć strategicznie Kaczyńskiego na łopatki, a jeszcze - na deser - stworzyć Polskę lepszą i sprawiedliwszą od III RP. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują niestety, że magik ten się jeszcze nie narodził, a scenariusze dla nas napisze ponura i przaśna rzeczywistość, nie za bardzo przejmując się naszą wolą i wyobrażeniami. 
   Pokora wobec tego stanu rzeczy, zrozumienie brutalnych konieczności, przed jakimi stoimy, to najważniejsza cecha polskiego stratega AD 2017, ważniejsza nawet od kreatywności, której liderom parlamentarnej opozycji tak bardzo brakuje. Przykłady: pierwsze z brzegu - taktyka PSLu wobec nadchodzących wyborów samorządowych. Będą pierwsze i one ustawią psychologicznie następny ciąg zdarzeń. Jeśli złamie się w nich skutecznie zwycięski impet PiSu, odbierzemy Kaczyńskiemu mit nieuchronności jego rewolucji (kontrrewolucji?) i paraliżujące wejrzenie bazyliszka. I co na to niegłupi przecież Kosiniak-Kamysz? On do wyborów pójdzie sam, bo jego elektorat wyklucza się z liberalnym. Chłopie, to nie ma najmniejszego znaczenia - jeśli pójdziesz osobno, przepadniesz, a twoje głosy skonsumuje pisowski smok. Pobudka: to nie będą normalne wybory, jakich widzieliśmy ostatnio dwadzieścia - to będzie bitwa na polach Pelennoru, absolutnie o wszystko, de facto o życie. PiS chce zabić PSL, żeby zająć jego miejsce na wsi i w małych miasteczkach. Drapieżnik czai się do skoku, a ofiara na własne życzenie odbija od gromady, wręcz prosi się tragiczny finał.
   I zupełnie z innej strony, choć nie mniej ważnej, a może społecznie i wyborczo ważniejszej od starych partii: oto Paweł Kasprzak, lider Obywateli RP pragnie jednoczyć reprezentację ruchów społecznych i NGOsów, ale wyklucza jakąkolwiek koalicję z partiami, nawet ich poparcie w regionie x czy y. Czyni to bezwarunkowo, bo partie mu się nie podobają. Nie wiem, czy się nie podobają bardziej jemu czy mnie, licytować się nie będziemy. Wiem za to na na 100%, że jeśli jednolita lista pisowska zderzy się z kilkoma naszymi, to nie będzie już potrzebny Kukiz - PiS samodzielnie zdobędzie większość w dwunastu, trzynastu sejmikach, a te trzy dla nas na pociechę wykończy w krótkich abcugach CBA. Nie żyjemy niestety w odległej galaktyce, tylko tu i teraz. Istniejące partie też się znienacka nie rozpłyną na czyjekolwiek życzenie! Można i trzeba z nimi zdrowo konkurować, jeżeli ma się po temu potencjał, pamiętając wszakże, że PiSowi bez różnicy, kogo morduje - starą III RP czy nowych freedom fighterów. Jeśli będziemy się nawzajem wykluczać z koalicji i z drużyny, PiS już to wygrał. Poparcie dla niego jest potężne i wciąż rośnie aż pod symboliczne 50% - zobaczymy za chwilę, jaki sondażowy efekt przyniosą agenturalna afera w TK i dramatyczny protest rezydentów. PiS - 52? - 55? Platforma -14? Społecznicy i NGOSy zero, bo nie wchodzą do gry? Zdaję sobie sprawę, że część pisowskiego poparcia jest nadmuchana patriotyczno-narodową propagandą, że ludzie chodzą zaczadzeni, że ten efekt czarnoksiężnika przeminie, ale na razie mamy to, co mamy.
   Co do Obywateli RP: zapisali piękną kartę w ciągu ostatnich dwóch lat, stając naprzeciwko pisowskiej potęgi najpierw samotnie, w kilka osób, potem w liczniejszym gronie. Teraz, podobnie jak pozostałe ruchy obywatelskie stoją przed wyzwaniem wzięcia odpowiedzialności za kraj. Jeśli się na to zdecydują, staną do politycznej rozgrywki na równych prawach z opozycyjnymi partiami. Takie są reguły demokratycznej gry - nikogo z niej nie wykluczamy, zresztą to niemożliwe bez metod putinowskich. Gdyby doszło do wielkiej koalicji, wtedy proporcje między partiami a ruchami społecznymi musiałyby być wynegocjowane na podstawie wiarygodnych sondaży lub - co znacznie lepsze - powinny wynosić 50/50. Jeżeli do wielkiej koalicji nie dojdzie, o wszelkich proporcjach w Sejmie i Senacie zadecyduje wyborca.   
   A propos pokory i rozumienia grozy położenia: dopóki nie ma sytuacji otwarcie rewolucyjnej, w której decyduje ulica, często w sposób krwawy i daleki od jakichkolwiek ideałów, liczą się wyłącznie przekonania wyborcy - w Warszawie, ale przede wszystkim w głębokim terenie. Można uważać opozycyjne partie za zło wcielone, ale w tej chwili tylko one są notowane w sondażach, tylko one są społecznie rozpoznawalne w całym kraju. Jak może jakikolwiek strateg odrzucać z założenia 35-40%, które mają razem, ot tak dla czystości idei? Umówmy się na taką zasadę, że najpierw budujemy i weryfikujemy własną siłę, a potem dopiero eliminujemy potencjalnych sojuszników. Kapitał PO, N, PSL, SLD i Razem jest jedynym, jakim jako antyPiS w tej chwili dysponujemy. Być może partie okażą się wyborczym obciążeniem, bo ludzie nie chcą powrotu do czasów Tuska - aby to sprawdzić, trzeba skonstruować potężną obywatelską alternatywę. Jeśli ona rozjedzie tradycyjne partie w sondażach, będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Zanim to się stanie albo jeśli się w ogóle nie stanie, proponuję podejście rozsądnej starszej pani.
   Zupełnie odrębną rzeczą jest reformatorska i odnowicielska siła ruchów społecznych i organizacji pozarządowych. To one mają realną szansę wyciągnięcia Polaków z notorycznej wyborczej absencji, wnieść potężny kapitał młodej wiedzy, czystości i entuzjazmu oraz choćby częściowo wyplenić partyjniactwo i logikę partyjnego podziału łupów. Mają realną szansę, ale aby ją urzeczywistnić, muszą się politycznie zorganizować i to w jedną listę. Jeśli będzie ich więcej, pójdą w rozkurz. A jeżeli stworzą silną i wspólną reprezentację, powinny długo przed wyborami rozważyć kwestię zasadniczą: tworzenia bądź nietworzenia wielkiej koalicji z partiami opozycji. W każdej chwili można przecież przeprowadzić symulację podziału mandatów - gdy się okaże, że tylko jednolity front antyPiSu ma jakąkolwiek szansę na zwycięstwo, tylko skrajnie nieodpowiedzialny lider odrzuci taką możliwość. To nie są żarty, naprzeciwko stoi zwarta i karna armia Mordoru.
   I odwieczna prośba do społeczników, naprawdę szlachetnych i naprawdę mogących zmienić kraj nie do poznania: stwórzcie koalicję, pokażcie główną ideę, minimum programowe i pokażcie się światu: to my, koalicja społeczna i oddolna na rzecz demokracji i praw! Dajcie na Bóg miły szansę wyborcom oswoić się z wami, pokłócić, wreszcie poprzeć w statystycznie i politycznie rozpoznawalny sposób. Tak, chodzi tu właśnie o nielubiane przez was sondaże, bo w przeciwnym wypadku jesteście enigmą, bytem potencjalnym i nienarodzonym. Dość już tych apeli, ale ten najważniejszy, kluczowy, wspomniany już wcześniej wisi nad nami jak chmura gradowa - niech nikt z antyPiSu nie popełni grzechu pychy:  - społecznicy i NGOsy nigdy i w żadnym wypadku, bo to polityczni naiwniacy i dzieci we mgle;  - opozycyjne partie nigdy i pod żadnym pozorem, bo ciągną za sobą rachunek krzywd i cwaniactwa III RP - o takim myśleniu należy natychmiast i nieodwołalnie zapomnieć, bo wszyscy solidarnie skończymy w zupie. Wierzę w polityczną magię Zjednoczonej Opozycji, w jej odnowicielską i wyborczą siłę i jestem przekonany, że może wygrać. Wierzę również, że stworzy Konstytuantę, bo czekające nas wyzwania taką mają rangę.
  Co do listy społecznej: jeżeli będzie jedna i szybko powstanie, zdąży przekonać do siebie wyborców, ma wszelkie szansę wyciągnąć ludzi z obywatelskiego letargu, zwiększyć frekwencję nawet o 20% i przesądzić los kraju. Jeśli powstanie za późno, podzieli się wewnętrznie albo zabraknie jej charyzmatycznych liderów, to wtedy w sposób szkodliwy i bezsensowny rozdrobni istniejący potencjał antyPiSu, pełniąc przykrą funkcję pożytecznych idiotów Kaczyńskiego.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 21 października 2017

Między tragicznym Pałacem Kultury a szemranym Trybunałem

   Nie potrafię przestać myśleć o próbie samospalenia pod Pałacem Kultury, szczególnie po rewelacjach "Gazety" o obecnym kierownictwie Trybunału Konstytucyjnego. Desperat jest z wykształcenia chemikiem, z profesji ekspertem oceniającym unijne projekty - rodzina mówi o nim jako o wyjątkowo spokojnym i dobrym człowieku, cierpiącym od wielu lat na depresję. Depresję, która istotę z natury refleksyjną i żywą intelektualnie dodatkowo i bezwzględnie  uwrażliwia na zło; czyni też najczulszym i bezwzględnym barometrem społecznego i politycznego procesu w kraju. Depresja nadaje również koszmarnym bodźcom, jakich wszyscy doświadczamy, wymiar ostateczny i nieodwołalny, nie pozwala na normalne przecież samoobronne machnięcie ręką: e tam, szkoda nerwów i zdrowia, i tak nie mam na to żadnego wpływu. W tym konkretnym przypadku zdrowia nie było szkoda.
   Bohater (do wyboru: wariat, ofiara propagandy totalnej opozycji - to niezawodny jak zawsze Błaszczak) spod Pałacu tym się właśnie od nas wszystkich różni, że nie jest w stanie przejść nad pisowską rewolucją do porządku dziennego, zająć się prywatnymi sprawami, znaleźć miłą sercu odskocznię. Nie potrafił wytworzyć sobie ochronnego kokona, który codziennie mozolnie tkamy, żeby nie zwariować. Traktował sprawę konsekwentnie - jak na ścisłowca przystało - i śmiertelnie poważnie, nie dopuszczając do siebie ani jednej z łatwych wymówek.
   Jeżeli zestawiam jego ofiarę z "agenturalną" aferą w TK, to jedynie dlatego, że to PiS właśnie bezlitośnie żeruje na społecznej obojętności i obywatelskim nihilizmie - a co nas to obchodzi, ci poprzedni nie byli przecież lepsi, zajmijmy się lepiej swoją robotą i swoimi sprawami. Kaczyński pragnie milionów takich obywateli i jak na razie jest na dobrej drodze: rządzącym rosło najszybciej u szczytu protestów sądowych i afery billbordowej oznaczającej w końcu proste wydawanie pieniędzy podatnika na propagandę partyjną. Na Nowogrodzkiej patrzyli na to z niekłamaną satysfakcją - im tępszym nożem mordujemy liberalną demokrację, tym publiczność bardziej zachwycona, a słupki piękniej rosną. Możemy się domyślać, że to dobijało najbardziej naszego bohatera i nie dawało mu spokoju: totalna i wszechogarniająca obojętność, przerywana jedynie przez radość z kolejnej nagonki i kolejnego szczucia: na nauczycieli, sędziów, wreszcie lekarzy. Właśnie dlatego atmosfera w kraju jest dla wrażliwszych osób trudna do zniesienia - wszystko to robią rodacy, jedni drugim, bez żadnego udziału historycznych ciemiężycieli z Moskwy czy Berlina.
   Ofiara pod Pałacem zbiegła się z odsłonięciem kulis operacji przejmowania Trybunału. Kolejnej nieprawdopodobnej kompromitacji władzy, nad którą opinia publiczna przejdzie niebawem do akceptującego porządku. Komu miał zaufać naczelnik w świeżo przejętym Trybunale, skoro nawet jego wierni i zaufani prawnicy potrafili ulegać sile środowiskowego etosu i wyłamywać się z partyjnej dyscypliny, vide sędzia Pszczółkowski? No przecież że osobom skadrowanym przez służby, na których koordynator Kamiński trzyma czujną i karzącą w razie potrzeby rękę. Ale Kaczyńskiemu jeszcze było mało: on nie chciał osób z różnych bajek, tylko solidnego, zaprawionego w bojach duetu, a tak naprawdę trójkąta z berlińskiej ambasady. Oficer prowadzący Muszyński i prowadzone przez niego małżeństwo Przyłębskich. Zachodziliśmy w głowę, dlaczego akurat magister Przyłębska na prezesa, skoro akta ma słabiutkie, a autorytetu w środowisku żadnego? Precyzyjnie i dokładnie dlatego (ten jej wielki żal do poznańskich sędziów-wizytatorów), przy czym przewrotny naczelnik wykazał się niemałym poczuciem humoru: osobę prowadzoną uczynił prezesem, a oficera prowadzącego zastępcą. Naturalnie tylko pro forma - wszyscy wiedzą, że w Trybunale, tak jak w niegdyś w Berlinie, rządzi profesor Mariusz Muszyński.
   Czy łykniemy również i to? Czy w niczym nie zakłóci to rosnącego komfortu pisowców? Jeśli słowo przesilenie ma mieć w dzisiejszej Polsce jakikolwiek realny sens, to poświęcenie pod Pałacem powinno do niego doprowadzić, głęboko i nieodparcie w sercu każdego z nas. Jeżeli angażujemy się na 20%, a intelektualnie jeszcze słabiej, to teraz spadło na nas twarde zobowiązanie, żeby to zrobić na full i do samego końca. Ci, którzy pamiętają "Małą Apokalipsę" Konwickiego, czują to najmocniej.
Paweł Kocięba-Żabski   

sobota, 14 października 2017

Lechu, nie pękaj!

   Zawartość teczki Lecha Wałęsy znalezionej w domu wdowy po Kiszczaku zainteresowała tak naprawdę jedynie specjalistów od historii najnowszej, a i to nie na długo. Dlaczego? Bo wszyscy w Polsce, od starców po dzieci mają w tej sprawie pogląd, wyrobiony od dawna i niezmiernie trudny do zmiany. Dla PiSu, korwinowców czy narodowców aksjomatem jest, że Wałęsa przede wszystkim był Bolkiem i jako Bolek, na smyczy bezpieki, doprowadził do powstania i umeblowania III RP. Cała reszta narodu uważa, że zbłądził i poszedł na współpracę we wczesnych 70-tych, natomiast zerwał się ze smyczy, wyzwolił z uwikłań i poprowadził zwycięską solidarnościową rewolucję, odzyskując niepodległość i zwijając radziecki, a potem rosyjski parasol nad Polską. Sam Wałęsa twardo idzie w zaparte, że nigdy nie współpracował ani nie brał za to pieniędzy, czemu trudno się dziwić wobec skali nienawiści i złej woli w niego wymierzonych. Wszelka, naturalna po latach chęć ekspiacji czy przyznania się do błędów czy słabości, mordowana jest tępym nożem przez naszych nienawistników - Wałęsa odmówił IPN-owi nawet próbki pisma, co najlepiej ilustruje poziom wzajemnego zaufania. Ziobro - jak można było się spodziewać - nie próżnuje i na jego polecenie już pięć dni po umorzeniu śledztwa o sfałszowanie teczki przez MSW IPN-owska prokuratura wszczęła śledztwo przeciwko Wałęsie o fałszywe zeznania. I strasznie - bo sprawa jest poważna - i śmieszno, bo IPNowscy prokuratorzy mają na mocy ustawy badać zbrodnie nazistowskie i komunistyczne; nasuwa się więc pytanie, do której kategorii zakwalifikowali naszego Lecha.
   Teczka, która dzięki pazerności pani Kiszczakowej ujrzała wreszcie światło dzienne, jest bardzo interesująca dla wnikliwego historyka, niekoniecznie z powodów miłych sercu prokuratora. Do tej pory badacze, przede wszystkim specjalizujący się w wałęsologii Gontarczyk i Cenckiewicz korzystali ze źródeł pobocznych, które bezpieka pozostawiła poza samą teczką, w dokumentacji operacji specjalnych czy innych agentów. Teraz mamy teczkę personalną i teczkę pracy w pełnej krasie i to niewątpliwy przełom. Ekspertyza krakowskiego Instytutu Sehna, która stanowiła podstawę umorzenia śledztwa o fałszerstwo, już na pierwszy rzut oka budzi podstawowe wątpliwości. Doniesienia Bolka są w ogromnej większości rękopiśmienne, więc pierwsze pytanie, jakie narzuca się badaczowi, jest oczywiste: jakie pismo miał wtedy Wałęsa, na ile wyrobione, na ile ortograficzne i z poprawną interpunkcją - według żargonu grafologów chodzi tu o klasę pisma. Mecenas Jacek Taylor opiekujący się wtedy młodym Wałęsą nie pozostawia w tej mierze żadnych złudzeń: pisał on z dużym trudem, potwornymi kulfonami, nieortograficznie i praktycznie bez znaków przestankowych.    
   I wszystko by się zgadzało, bo w samą wigilię 70 mamy odręczną notatkę (do której autorstwa - jako jedynej - Wałęsa się przyznaje), w której mowa jest o "spodkaniu", kulfony skaczą tam każdy w inną stronę, a przecinków i kropek w ogóle brak. Dokładnie trzy dni wcześniej Lechu miał napisać słynne zobowiązanie do współpracy, podpisane Lech Wałęsa - "Bolek". Ślepy by dostrzegł, że tych dwóch kwitów nie mogła napisać jedna i ta sama osoba, choć pewne podobieństwo faktycznie jest. W zobowiązaniu pismo jest szybkie, regularne i wzorowo ortograficzne; jest to wyrobione pismo urzędnika, który pisze dużo i codziennie. Wszystkie pozostałe odręczne doniesienia Bolka wyglądają bardzo podobnie - były pisane ręką człowieka, dla którego szybkie i sprawne pismo to chleb codzienny. Jak z tego wybrnęli uczeni od Sehna: ano podzielili wszystkie donosy na dwie grupy, w jednej umieścili samotną notatkę "wigilijną", a w drugiej wszystkie pozostałe, rzeczywiście dość jednolite. Grupa pierwsza zawierać miała dokument "sporządzony pod wpływem silnych emocji, w pośpiechu i w nietypowej pozycji pisarskiej", grupa druga - na logikę - zawierająca kwity produkowane zupełnie bez pośpiechu, bez emocji i w typowej pozycji pisarskiej.
   Pracujący na zlecenie Ziobry badacze z Instytutu nie rozważyli dość oczywistej innej możliwości: że kulfony postawił sam młody robotnik, a pismem wyrobionym dysponował funkcjonariusz X czy Y, piszący za niego. Czy to samo w sobie Wałęsę całkowicie oczyszcza? Zdecydowanie nie, natomiast kompromituje bez reszty uczoną konstrukcję biegłych. I jeszcze jedno: ponieważ podanie klasy pisma delikwenta stanowi podstawowy obowiązek biegłego, zgodzili się oni, że Wałęsa dysponował "przeciętną klasą pisma". Czyli przeciętna oznacza tu wypadkową nieporadnych kulfonów i pisma wyrobionego o bezbłędnej ortografii i interpunkcji. Biegli stwierdzili również odkrywczo, że pismo Lecha nie zmieniało się poważnie przez 40 lat - oznacza to dokładnie tyle, że absolwent zawodówki w 1970 i prezydent w 1995 pisali z grubsza tak samo. Oznacza po prostu zwyczajną brednię.
  Najpierw wielokrotnie Cenckiewicz, a potem IPN-owski prokurator umarzający sprawę domniemanego fałszerstwa bardzo podkreślali, że akta Wałęsy nie były nigdy rozpinane, są opieczętowane - słowem nikt w nich nie mieszał, a kancelaryjny ład bezpieki gwarantuje to ponad wszelką wątpliwość. Skoro tak, to skąd się w aktach wzięła karta ze szwedzkim znakiem wodnym, włożona tam w 82 r. w ramach akcji Ambasador (mającej utrącić kandydaturę Wałęsy do Nobla)? To w końcu było mieszane, czy nie było? I kto to może zagwarantować?
   Co do pisma Wałęsy - mogło być tak, że pisał funkcjonariusz, jednak podpis TW to wymóg bezwzględny i podstawowy, chodzi tu przecież o wiarygodność pracy z agentem, nietworzenie przez nieuczciwych funkcjonariuszy bytów wirtualnych. I ten sam prokurator IPN przyznaje, że aż w siedmiu przypadkach funkcjonariusze podpisali się za Bolka, a w jednym wszystko napisał ubek. Oj, mam silne wrażenie, że nie tylko w jednym i nie tylko w siedmiu. Dlaczego w latach 70-tych oficerowie bezpieki mieliby fałszować podpis własnego agenta? Żeby zagarnąć jego kasę? Skoro tak, to spójrzmy pod tym kątem krytycznie na cały materiał. Wybiórczość tego rozumowania jest uderzająca: tam, gdzie nam pasuje do koncepcji traktujemy akta bezpieki jak słowo Pańskie, prawdę wcieloną. Tam gdzie nam nie pasuje, dopuszczamy tak zwane wypadki przy pracy.
   Prokurator, którego kolega będzie oskarżał teraz Wałęsę o fałszywe zeznania, również powinien zastanowić się nad jakością i rzetelnością wykonywanej przez siebie profesji: akta z całą pewnością nie były rozpinane, jednak znak wodny papieru przynajmniej w jednym przypadku jest szwedzki i trafił tam w latach osiemdziesiątych, bo bezpieka używała wcześniej wyłącznie polskiego. To są sprzeczności pierwsze z brzegu, wskazujące na to, że na Wałęsę jest zlecenie, trzeba się spieszyć i nie dzielić włosa na czworo.
  Lech przez całe życie cieszył się wyjątkowym szczęściem, miał farta i dobrą rękę do niecodziennych manewrów. Gdyby miało się okazać, że rękopiśmienne doniesienia wyszły spod ręki oficerów prowadzących, jego byłoby na starość zwycięstwo, co prawda po latach koszmaru.
Paweł Kocięba-Żabski