czwartek, 30 listopada 2017

Dlaczego Kaczyński ponownie upokarza Dudę?

   Złapał kozak tatarzyna, a tatarzyn za łeb trzyma - tak można w telegraficznym skrócie ująć wzajemne stosunki prezesa i prezydenta w ciągu trwającej już prawie dwa miesiące "rekonstrukcji" gabinetu Szydło. Ale w czym tkwi problem i z jakiej to przyczyny naczelnik odwleka osobiste przejęcie sterów o kolejne tygodnie? Przecież Duda w swoich projektach sądowych również ochoczo połamał Konstytucję i w zupełnie wystarczającym stopniu zadbał o miażdżącą przewagę PiSu w KRS i Sądzie Najwyższym. Nawet większości 3/5 przy wyborze członków Krajowej Rady bronił raczej dla zachowania pozorów, godząc się na bezwzględną większość (tę Kaczyński ma z dużym zapasem) w tak zwanym drugim ruchu. Przypieranie prezydenta do ściany kompletnie ośmieszającymi go poprawkami (zgłaszanie kandydatów do KRS przez prokuratorów Ziobry, ubezwłasnowolnienie I prezesa SN, omnipotencja szefa izby dyscyplinarnej, itd.) wydaje się w tym kontekście nieracjonalne i przeciwskuteczne. W końcu Adrian nie po to urządził lipcowe emancypacyjne show, by teraz dać się przeczołgać na oczach wszystkich zainteresowanych; sprowokowanie ponownego, choćby jednego weta, byłoby koszmarnym błędem Nowogrodzkiej o nieobliczalnych następstwach. O cóż więc chodzi?
   Odpowiedzi trzeba szukać w najgłębszych zakamarkach osobowości Kaczyńskiego i jego politycznych nawyków. Naprawdę podjął już decyzję, żeby wypełnić polityczny testament Lecha i po raz drugi zostać premierem - tym razem już zwycięskim, czyli takim, który władzę oddaje sam i z własnej woli, bo nikt nie będzie w stanie mu jej zabrać. Skoro tak, czemu zwleka, narażając rząd Beaty na postępującą destabilizację i rozchwianie? Na jego miejscu każdy inny polityk w Polsce dałby Dudzie głowę Macierewicza, względnie zmusił go do jakiegoś gestu wobec prezydenta, podzielił sprawiedliwie władztwo "czterdziestolatków" w sądach i konsumował w spokoju owoce dwóch lat nieprzerwanych triumfów, szczęśliwie zdarzonej koniunktury gospodarczej i własnego przywództwa. Lepiej już nie będzie, w końcu zaczną się schody. Symboliczną klamrę trzeba zamykać teraz, albo w ogóle zapomnieć o premierostwie. Kaczyński to wszystko świetnie wie, a jednak dąży do upokorzenia prezydenta za wszelką cenę, zniszczenia jego autorytetu we własnym obozie. Tego samego prezydenta, którego współpracy i lojalności bezwzględnie potrzebuje przy operacji rekonstrukcja.
   Wygląda na to, że po pierwsze chce postawić na swoim w stu procentach   - ma to wspólne z Leninem i wczesnym Mussolinim - po drugie nie dopuszcza do siebie myśli, że ktokolwiek może go szantażować (choćby myśleć o tym, czy stawiać żądania) w sprawie objęcia przez niego kierownictwa rządu. Jeśli rzeczywiście poświęcił Macierewicza, co byłoby ruchem aż nadto racjonalnym, tym bardziej musi demonstracyjnie rozjechać opór w sprawie sądów. Wszyscy we własnym obozie i wszyscy w Polsce muszą wiedzieć, że premier Kaczyński z żadnymi czterdziestolatkami nie negocjuje; może ich co najwyżej skarcić i pogrozić palcem. 
Andrzej Duda mógł bronić podmiotowości i autorytetu swojego urzędu jedynie w sposób pryncypialny i oparty o Konstytucję. Jeżeli zgodził się na pseudoprawne gierki, wziął w nich ochoczo udział, a domagał się jedynie większej działki dla siebie - szanujcie mnie, jestem przecież prezydentem! - to odsłonił Kaczyńskiemu najmiększe podbrzusze. - Wrócisz z Wietnamu i co zrobisz? Powtórnie zawetujesz, będziesz umierał za drugorzędne w istocie poprawki? Dlatego naczelnik dociska pedał do oporu i nie pozostawia Dudzie żadnego dobrego wyjścia. Można powiedzieć, że niezbyt wysoko ceni sobie jego komfort i samopoczucie.
   Aż przykro patrzeć, jak solidarnie tarzane i upokarzane są przez Piotrowicza i Warchoła panie Romaszewska i Surówka-Pasek. Prokurator Piotrowicz kolejny raz używany jest do pognębienia i poniżenia przeciwnika: w poprzedniej odsłonie byli nim koledzy z opozycji z lewej strony sali, teraz nasz ulubieniec robi to samo z prezydentem. Trudno powiedzieć, czy Kaczyński liczy się na poważnie z możliwością powtórnego weta - jednak w gruncie rzeczy jest skłonny poświęcić premierostwo dla klarowności sytuacji. Jemu się warunków nie stawia, jego można tylko o coś nieśmiało poprosić.
Paweł Kocięba-Żabski

poniedziałek, 27 listopada 2017

Prawybory w zjednoczonej opozycji

   Im bliżej wyborów samorządowych, a tak naprawdę całego wyborczego maratonu, tym bardziej widać, jak bardzo parlamentarna i pozaparlamentarna opozycja potrzebuje sensownej i klarownej formuły zjednoczenia, zrozumiałej dla wyborców i wciągającej ich w ten proces. Sekretne ustalenia liderów, czynione nad głowami władz własnej partii, nie mówiąc już o jej szeregowych członkach czy zwykłych głosujących obywatelach, kończą się tak jak w sprawie warszawskiej: najpierw Schetyna wysuwa Trzaskowskiego tak jakby żadnych rozmów koalicyjnych nie było, potem Petru idzie w tej sprawie na ustępstwa i ogłasza je publicznie, nie pytając o zgodę nawet szefowej własnego klubu czy zarządu, po czym przegrywa partyjne wybory. W efekcie nikt nie wie, czy jest porozumienie, jakie oraz kogo i do jakiego stopnia zobowiązuje. To przykład modelowy, jak nie wolno prowadzić polityki, jeśli ma ona być wiarygodna przynajmniej dla własnego zaplecza i elektoratu. Im więcej konspiracji i zakulisowych zagrywek, tym wątlejsze społeczne poparcie dla ich rezultatów. Elektorat PiSu toleruje takie rzeczy i uważa je za normalne, bo model wodzowski traktuje jak przyrodzony. Elektorat antyPisu pragnie zjednoczenia i wspólnej listy, ale na zrozumiałych i czytelnych zasadach.
   Polityczny cel operacji jest jasny jak słońce - doprowadzić do wspólnych list Polski niepisowskiej w wyborach samorządowych oraz zbudować w tej sprawie sojusz najszerszy z możliwych - jego podstawą muszą być opozycyjne partie, ale obejmować powinien również bezpartyjnych samorządowców, ruchy obywatelskie (tak zwane miejskie w przypadku większych miast) i kandydatów NGOS-ów. Niedopuszczalny jest zarówno dyktat partii najsilniejszej, jak i parytety ustalane w wąskich gronach za zamkniętymi drzwiami. Szefowie partii muszą się przełamać i zerwać z nawykami wodzowskimi i centralistycznymi; jeśli tego nie uczynią, nie osiągniemy ani szerokiego porozumienia, ani też wyborczego sukcesu w skali kraju. Chaotyczny żywioł będzie wojował ze zwartą i karną maszyną Kaczyńskiego - lokalnie z pewnością odniesie sukcesy, ale tej maszyny nie zatrzyma, nawet nie spowolni jej biegu.
   Mechanizm polityczny, który buduje wiarygodność kandydatów bądź listy, wciąga ludzi w proces ich wyłaniania, wreszcie jest najsprawiedliwszy i najbardziej transparentny, to powszechne prawybory. Powszechne, czyli dopuszczające każdego obywatela, który podpisze się pod minimum programowym Polski demokratycznej, praworządnej i samorządnej. Prawybory stanowią normę we Francji i w USA (tam od zawsze organizuje je aparat państwowy), uczestniczy w nich zazwyczaj kilkanaście procent obywateli; stanowią najbardziej demokratyczną formę wyłaniania kandydatów. Alternatywą jest bowiem głosowanie członków  ugrupowania czy koalicji względnie - jak w naszym przypadku - arbitralna decyzja szefa bądź starszyzny partyjnej. Prawybory przenoszą decyzję najniżej jak można: oddają ją w ręce zainteresowanych wyborców. Eliminują zakulisowe zabiegi u liderów, interwencje centrali i powszechne dziś argumenty finansowe (kandydat finansuje część czy całość kampanii za tak zwane miejsce biorące). Jeśli są dobrze zorganizowane, ich wyniku nie sposób sensownie podważyć. Suweren zdecydował, sprawa jest zamknięta.
   Rysują się trzy zasadnicze warunki powodzenia tego przedsięwzięcia: zgoda polityczna głównych partii i ruchów społecznych co do samej idei, wypracowanie precyzyjnych reguł prawyborczej gry oraz szybkie podjęcie kierunkowej decyzji: wspólne listy kandydatów muszą być gotowe najpóźniej do końca lipca, potem wchodzimy już we właściwą kampanię wyborczą, w której zmierzyć się trzeba będzie z prawdziwym przeciwnikiem. Mamy więc przed sobą osiem miesięcy - czasu na organizację jest więc dosyć, jeżeli liderzy nie będą zwlekać. W przypadku sejmików wojewódzkich i wielkich miast alternatywą może być konstruowanie wspólnej listy w oparciu o średnią aktualnych sondaży - wyłącza to jednak z gry, a w konsekwencji z poparcia, ruchy obywatelskie i miejskie, w znacznej mierze również bezpartyjnych samorządowców.
   Naturalnym kontekstem powszechnych prawyborów zjednoczonej opozycji jest polski model partii AD 2017: wodzowski, skrajnie scentralizowany i hierarchiczny. Powszechną praktykę stanowi przywożenie kandydatów-spadochroniarzy w teczce, ubezwłasnowolnianie lokalnych struktur i arbitralne decyzje centrali. W krajach starej Unii, na pewno w Niemczech, Holandii i całej Skandynawii PiS i PO byłyby natychmiast zdelegalizowane z powodu antydemokratycznych statutów i jeszcze bardziej antydemokratycznej praktyki. Prawybory powinny przełamać te fatalne praktyki i skutkować w przyszłości głęboką reformą partii politycznych, której potrzebujemy jak powietrza, jeżeli chcemy obronić polską demokrację na dłużej i nie opierać się wiecznie na pospolitym ruszeniu.
Paweł Kocięba-Żabski
Więcej na stronie obywatelerp.org 
   

poniedziałek, 13 listopada 2017

Prawica wykonała olbrzymią pracę, teraz nasza kolej!

   Jakie jest wspólne nieszczęście Wyszehradu, czyli Polski, Czech, Słowacji i Węgier, które z każdym miesiącem bardziej doskwiera i przeraża nasze elity? To uczucie politycznej i duchowej pustki, jaka powstaje po stronie proeuropejskich liberalnych demokratów, tych którzy powinni być solą naszej prawie już trzydziestoletniej niepodległości. Względnie najlepiej jest jeszcze w Polsce, w której dwie partie liberalne mają łącznie 35% elektoratu, a większa z nich jest mocno zakorzeniona w regionach. Dla porównania w rozsądnych skądinąd i pragmatycznych Czechach jedyna partia konsekwentnie proeuropejska, czyli socjaliści, zdobyła w niedawnych wyborach 7% wobec ponad 32% zwycięskiego populistycznego ANO (Akcji Niezadowolonych Obywateli) miliardera Andrzeja Babisza i 12% eurosceptycznego ODS. Tradycyjnie niezły wynik uzyskali komuniści, opowiadający się od zawsze za bezwarunkowym wyjściem z Unii. Wynik ten oznacza ostateczny koniec epoki szlachetnej i otwartej polityki Havla, który nie tylko nie doczekał się następców, ale jego scheda traktowana jest jako dysydencki epizod, bez związku z myśleniem i potrzebami normalnych Czechów. W mieszczańskim społeczeństwie, przy kwitnącej gospodarce, zmiotło wszystkie liberalne autorytety: w sondażach zaufania liderują pospołu antybrukselski i prorosyjski prezydent Zeman i jego kandydat na premiera Babisz, oskarżany o współpracę ze słowacką bezpieką, notoryczne oszukiwanie fiskusa i korupcyjne interesy z państwem. Oskarżenia zupełnie mu nie przeszkadzają, przeciwnie - jeszcze zwiększają prestiż self-made-mana i skutecznego stratega.
   Elity, które wyrosły i okrzepły przy Havlu, bohaterowie nielicznej czeskiej opozycji demokratycznej mają w tej chwili podobny wpływ na rzeczywistość jak u nas Wałęsa, Frasyniuk czy Bujak. Nie uczestniczą w życiu politycznym, bo w obecnych partiach nie miejsca ani dla nich ani dla ich sposobu myślenia. Zostali wypłukani gdzieś po drodze, a nie pozostawili rasowych następców. Jednocześnie społeczeństwo czeskie bije rekordy eurosceptycyzmu i niechęci wobec obcych - dotyczy to Cyganów i - identycznie jak w Polsce - uchodźców abstrakcyjnych. W Polsce lukę wypełnił tradycyjny nurt narodowo-katolicki, w Czechach swoisty nihilizm, na którym żeruje Babisz. Jedno i drugie ma wspólnego wroga: to Bruksela, liberalna demokracja i polityczna poprawność. Zarówno Kaczyński jak i Babisz pragną państwa fasadowego, w pełni kontrolowanego przez siebie. W rezultacie państwa Wyszehradu solidarnie wchodzą w czarną dziurę; jeśli w niej pozostaną na dłużej, Unia w obecnym kształcie będzie nie do utrzymania.
   Skąd się bierze ta nagła polityczna zapaść po latach prężnego rozwoju gospodarek, połączonych dodatkowo z potężną niemiecką lokomotywą? Dlaczego powstaje przemożne wrażenie, że liberalnej demokracji nie ma komu bronić? Na pewno częściową odpowiedzią są miliony wykluczonych, którzy nie odnaleźli się w transformacji albo przynajmniej nie załapali się na największe frukta. Jednak większe znaczenie ma niezaspokojony głód wartości, tożsamości i uczestnictwa, budującego wartość zbiorową, wspólnotowy etos. Szczególnie w Polsce ma to ogromne znaczenie, ale również Czechom doskwiera rola montowni Niemiec i Europy - w odczuciu młodego i średniego pokolenia drugorzędna i wtórna. Doskonale wyczuł to Babisz, znakomicie czuje to Kaczyński. Jego ostatnie dwa lata to pasmo finansowego i przede wszystkim prestiżowego dowartościowania Polski B i C, a więc wszystkich tych, których liberalna doktryna pozostawiała na uboczu. - Gdy się szybko rozwijamy, to przecież wszyscy się bogacą - takie myślenie liberałów przygotowało wdzięczny grunt dla populistów. 
   Jest i druga strona tego medalu, która sprowadza się do kadry pracowitych wykładowców, pracowników frontu ideowego, chciałoby się powiedzieć politruków. Prawica, przede wszystkim korwinowcy, narodowcy i kluby Gazety Polskiej wykonały na tym polu olbrzymią pracę; odbyły się tysiące spotkań, często w parafiach z błogosławieństwem i dobrym słowem proboszcza, z założenia najwięcej na głębokiej prowincji, gdzie nie docierają liberalne media. Owoce tych tysięcy spotkań -  obowiązkowo zawsze filmowanych i udostępnianych w sieci - widzimy choćby na Marszu Niepodległości. Ktoś tych kibiców z całej Polski skrzyknął, ktoś ich przekonał do maszerowania pod sztandarem ONR czy Młodzieży Wszechpolskiej. Przez długie lata prawica wykonała mozolną robotę formacyjną, dziesiątki - jeżeli nie setki - tysiące godzin poświęconych przekonywaniu i tłumaczeniu politycznego abecadła. Naturalnie zdecydowanie łatwiej jest przekonywać do idei narodowej, z dyżurnym zestawem wrogów niż do wartości liberalnych; jednak druga strona (z pewnością PO) nie wykonała nawet dziesiątej części tej pracy. Wychodziła z założenia, że poprzez naszą obecność w Europie robota wykona się sama, samoistnie i nieodwracalnie. 
   Teraz mleko w sporej mierze się rozlało. Chłopców dowartościowujących się patriotycznie na Marszu Niepodległości już nie odzyskamy. Brak jakiejkolwiek pracy ideowej i programowej po stronie liberalnej przez ostatnie lata przyniósł zemścił się bezlitośnie i mści się każdego dnia. Dlatego oprócz jednoczenia opozycji niezbędna jest ciężka praca formacyjna u fundamentu, z wykorzystaniem najzdolniejszych speców od psychologii społecznej, najnowszej historii i internetu. Wystarczy kliknąć jakiekolwiek hasło z najnowszej historii i momentalnie wyskakuje kilkadziesiąt filmików z prawicową albo skrajnie prawicową interpretacją wydarzenia. Okrągły stół, Magdalenka, noc teczek: proszę bardzo, komuś się chciało, ktoś to opracował i wrzucił. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie ma na to odpowiedzi demokratyczno-liberalnej. Jesteśmy za leniwi? Nikomu się nie chce tłumaczyć oczywistości? W tym tkwi sedno sprawy: oni włożyli tysiące godzin pracy, są ideowi i przejęci swoją misją, a my ziewamy przekonani o swojej intelektualnej i moralnej wyższości. Nie miejmy złudzeń - liberalni demokraci nie odzyskają w Polsce władzy, jeśli nie zaangażują się na full, na 100%, przynajmniej tak samo jak przeciwnik. Czekanie na autokompromitację PiSu nic nie da, bo prawica zbudowała bardzo solidne fundamenty społeczne swej władzy. Teraz my musimy zakasać rękawy i włożyć w sprawę swoje dziesiątki tysięcy godzin. I to natychmiast! 
Paweł Kocięba-Żabski

piątek, 3 listopada 2017

Grzegorzu Schetyno, czy Ty się nadajesz?

   Jeżeli Grzegorz Schetyna będzie nadal budował Zjednoczoną Opozycję w stylu czwartkowej prezentacji Trzaskowskiego - kandydata na prezydenta stolicy, Kaczyński ma zagwarantowaną władzę dożywotnią, a nawet zza grobu. Już wiele miesięcy temu lider PO wzywał do rozmów o wspólnym kandydacie na prezydenta Wrocławia, po czym po kilku dosłownie dniach ogłosił, że będzie to jego kandydatka, Alicja Chybicka. Nazajutrz od Bogu ducha winnej pani profesor odcinała się już Nowoczesna, Dolnośląski Ruch Samorządowy i cała reszta zainteresowanych. Efekt: we Wrocławiu mamy w tej chwili pięciu potencjalnych kandydatów opozycji (oprócz Chybickiej m.in. posłów Protasiewicza i Jarosa) i dwóch niezależnych, a to nie jest nasze ostatnie słowo. Metoda pod hasłem "negocjujmy mozolnie, negocjujmy, a ja z partyzanta będę ogłaszał kolejnych kandydatów" wydaje się niezawodna: zawsze ten sam schemat niespodziewanej konferencji prasowej i po chwili zdumionych min niedoszłych koalicjantów przed kamerami. W takim właśnie ogniu wykuwa się jedność i wzajemne zaufanie opozycji.
   Należy z tego wnosić, że za miesiąc Schetyna z równym przekonaniem ogłosi Jarosława Wałęsę w Gdańsku, Zdanowską w Łodzi i Jaśkowiaka w Poznaniu. Partnerom - politycznym i społecznym - nie pozostanie nic innego, jak ogłosić swoich i we wszystkich większych miastach kandydat PiSu walczył będzie z czwórką albo piątką naszych. W końcu w Warszawie Nowoczesna ma Kamilę Gasiuk-Pihowicz, a lewica Barbarę Nowacką, które nie szefowały kampanii HGW, a wyborczo wcale nie są od Trzaskowskiego słabsze! Prezes obserwuje te harce z serdecznym uśmiechem: teraz wystarczy tylko zmienić ordynację, zlikwidować drugą turę i dumne niezdobyte twierdze same oddadzą władzę w dobre ręce. Jak to będzie wyglądało? Ano w Warszawie Patryk Jaki 25%, a za nim czwórka naszych, powiedzmy po 15-20%. Dla PiSu druga tura to oczywista przeszkoda, którą przy własnej partyjnej dyscyplinie należy bezwzględnie usunąć. Najlepiej w ostatniej chwili, żeby się przeciwnik nie zdążył przegrupować.
   Schetynie wydaje się najwyraźniej, że działa racjonalnie i z pozycji siły - pozostali będą w końcu musieli niechętnie poprzeć jego kandydatów. To typowy okaz generała poprzedniej wojny, w której wygrywał jak chciał i mógł potem z satysfakcją popalać cygaro. Ta wojna będzie całkowicie inna i będzie o wszystko, głównie o życie: druga kadencja PiSu będzie oznaczała całkowitą zmianę reguł gry i niemal pewne kadencje następne. Wybory samorządowe są szczęśliwie pierwsze, PiS nie czuje się w nich mocny, samorządu nie lubi i tego nie ukrywa. Skoro tak, opozycja musi je zdecydowanie wygrać, by złamać zwycięski impet naczelnika i wyłonić - właśnie w zwycięskich potyczkach samorządowych - wspólną listę na wybory parlamentarne. W świetle takiego wyzwania i takiej odpowiedzialności małe gierki z Trzaskowskim i Chybicką są w oczywisty sposób szkodliwe i przeciwskuteczne. Podrywają wzajemne zaufanie, prowokują działania - wstyd powiedzieć - odwetowe. Na głównym rozgrywającym opozycji spoczywa szczególna odpowiedzialność za całokształt: powinien czynić wręcz ustępstwa słabszym partnerom, żeby skonsolidować drużynę. Na pewno nie wolno mu występować z pozycji siły (jakiej siły? 18, 20%? - z tym się w skali kraju niczego nie zwojuje!) ani stawiać ich przed faktami dokonanymi. To przejdzie raz, przejdzie drugi, a w końcu rozbije nieodwracalnie słabiutką jeszcze i nieugruntowaną jedność.
   Wielu powie: no właśnie, przecież ten Schetyna się kompletnie nie nadaje. I tutaj żarty się kończą całkowicie. Do wyborów samorządowych został rok, do parlamentarnych dwa lata. PiS dobija do 50% w sondażach. Wszystko, czym w tej chwili dysponujemy to około 35-40% wspólnie liczonego poparcia dla PO, N, PSL i SLD. Schetyna powinien to poparcie przekuć w zwycięstwo w samorządach - jeśli tego nie potrafi, to rzeczywiście się nie nadaje. Ale oznacza też, że jeśli się nie nadaje, to już przegraliśmy. Nowa polityczna jakość nie powstała, czas dla tego niezbędny kurczy się niemiłosiernie. Swojej wspólnej reprezentacji nie wyłoniła ani lewica - Bóg jeden wie, na co czeka Barbara Nowacka? - ani ruchy obywatelskie, przewodzące letnim protestom sądowym. Po lewej stronie mamy dwa ugrupowania walczące o przekroczenie progu 5% (SLD i Razem), które nigdy nie pójdą razem. SLD bezwzględnie powinno włączyć się w Zjednoczoną Opozycję, żeby przynajmniej jego elektorat nie posłużył (jak poprzednio) umocnieniu przewagi partii rządzącej. Ruchy obywatelskie mogą i powinny powołać polityczną reprezentację, ale to powolny i delikatny proces; nie one przesądzą w walce o sejmiki wojewódzkie, na pewno pomogą w wielkich miastach. Pomogą - jeśli dojdzie do ich konstruktywnej współpracy z opozycją. Mogą też rozbić ostatecznie głosy antyPiSu, jeśli do niej nie dojdzie.
   Ustalmy więc, co mamy, a czego nie mamy. Mamy Schetynę i istniejącą partyjną opozycję, która budzi w dużej części antyPiSu uśmieszek politowania; nie mamy za to niestety ani zjednoczonej lewicy ani politycznej reprezentacji silnych ruchów obywatelskich. Czasu pozostaje niewiele, PiS jest mocny jak nigdy, a materia społeczna pozostaje krnąbrna i nieprzewidywalna.
   Dziś pozostaje apel do lidera PO: Spójrz Grzegorzu rano w lustro i podejmij męską decyzję - chcę uratować Polskę przed PiSem, czy nie? Zrobię wszystko, co potrafię, czy będę kombinować, że jakoś to się samo ułoży? Odstąpię od egoizmu w imię większej sprawy? Jeśli nie, to powinieneś sam wyciągnąć wnioski i to szybko. Jeżeli Polska niepisowska pozostaje bez lidera, powinniśmy o tym wiedzieć. 
Paweł Kocięba-Żabski