piątek, 22 czerwca 2018

Wrocław: koniec wielkiej epoki i początek nie wiadomo czego - cz.1 o sejmiku

   Wrocław od trzydziestu lat jawił się samorządową dumą naszego kraju, pozostającą zresztą pod rządami dynastycznymi: Zdrojewski, Huskowski, Dutkiewicz. Wszyscy trzej z jednego opozycyjnego łona, towarzysko i ideowo z jednej niedużej rodziny. Wszystkie idylle kończą się raczej prędzej niż później, ta i tak trwała przynajmniej o dekadę za długo. Dlaczego? Bo dynastia, jak to w w schyłkowych organizmach bywa, obrosła tłuszczykiem chytrych a bezwzględnych totumfackich, zainteresowanych wszystkim oprócz dobra wrocławskiej wspólnoty. Z tego też powodu obecna bitwa o Festung Breslau wcale nie jest tak moralnie prosta i oczywista, jak mogłoby się z zewnątrz wydawać.
   Główni gracze - Schetyna i obecny prezydent Dutkiewicz - znają się jak łyse konie jeszcze z wczesnego KLD. Rafał Dutkiewicz za namową Schetyny kandydował nawet z listy KLD do senatu w 1993 roku, nie można więc mówić o braku komunikacji między nimi. Kanały komunikacyjne są liczne i drożne, chemii za to między panami nawet na lekarstwo. I nie dziwota, bo przy wszelkich różniących ich pozorach - Dutkiewicz to wszakże katolicki (a jednak światły) intelektualista, autor licznych, acz mocno drewnianych fraszek, za to Schetyna dysponuje zasłużonym wizerunkiem brutalnego killera od brudnej roboty przy Tusku - to jednak mimowolnie wspólna praktyka konsekwentnego budowania osobistego dworu, forsowania wiernych miernot oraz nieznoszenie żadnej krytyki łączy ich niemalże jak syjamskich braci. Skoro tak, to porozumieć się nie mogli i nie nie mogą, bo przecież słońce na nieboskłonie krąży tylko jedno. Efekt znamy: Schetyna za punkt honoru uznał przeforsowanie we Wrocławiu swojego kandydata(tki), a w konsekwencji dogłębne rozliczenie i upokorzenie Rafała; Dutkiewicz natomiast, znany z nieszczęśliwej ręki do współpracowników, stawia i w mieście i w województwie na konfrontację z Grzesiem.  Wszystko jedno, jakim kosztem i co znacznie gorsze - wszystko jedno również, czy z jakimkolwiek długofalowym politycznym sensem.
   Sytuację w województwie (samorządowym) opisujemy tyleż z przykrością, co z nieuchronnym deja vu: Dutkiewicz od dłuższego czasu skutecznie rozbija antyschetynowy ruch obywatelski, nie podejmując się natomiast wzięcia pełnej odpowiedzialności za ten projekt; odbywa się to na zasadzie wręcz dziecinnej: ma być po mojemu, a jeśli nie - zabieram swoje zabawki i obrażony odchodzę. W tej chwili Dolnośląski Ruch Samorządowy, zbudowany przez byłych platformersów zbuntowanych przeciwko brutalnym metodom lidera, próbuje jednoczyć się z Bezpartyjnymi Samorządowcami prezydenta Lubina Roberta Raczyńskiego, a obrażony - właśnie tak,  zupełnie jak w piaskownicy - prezydent Wrocławia tworzy listę odrębną. Oficjalny powód: Dutkiewicz nie akceptuje kandydata na prezydenta Wrocławia Jerzego Michalaka, którego DRS desygnował w grudniu. - Wycofacie Michalaka, pójdziemy razem - powiada Dutkiewicz. - Nie wycofacie, idziemy osobno. Pójście osobno jest politycznym idiotyzmem, za to przedmiot sporu - Jerzy Michalak - to dla odmiany były wrocławski radny, jeszcze niedawno wielki faworyt Dutkiewicza, jego nieoficjalny - za to wielokrotnie namaszczany - delfin i następca. Jak to zawsze u Dutkiewicza, panowie nagle się pokłócili na amen i teraz województwo ma cierpieć za czysto wrocławski spór ojca z synem. Nie trzeba dodawać, że pozastołeczna część województwa patrzy na ten spór z obrzydzeniem: panowie szlachta kłócą się w rodzinie, a my i nasze sprawy nie mają z tym nic wspólnego.
   Silne osobowości z bogatej północy i biednego południa województwa - prezydent Lubina Raczyński oraz prezydent Wałbrzycha Roman Szełemej - patrzą na ten żałosny spektakl i kiwają głowami. Wrocław w żadnym wypadku nie zachowa w tej sytuacji autorytetu budującego regionalną wspólnotę. Szełemej buduje ją poprzez osobne negocjacje z Brukselą biednego - wałbrzyskiego i jeleniogórskiego - południa województwa, głównie gmin skupionych w aglomeracji wałbrzyskiej. Raczyński zaś pozostaje niekwestionowanym samorządowym przywódcą KGHM, czyli bogatej północy. Wszystkich za to pogodzi w sejmiku Grzegorz Schetyna, który - korzystając ze skłócenia ruchów obywatelskich - pewnie zmierza po sejmikowe zwycięstwo. Na 36 mandatów weźmie pewnie 16, co oznacza absolutną dominację i pewne rozdawanie kart. Do koalicji potrzebuje trzech radnych: zapewne dwóch eseldowców i kogoś z grona niegdysiejszych buntowników. PiS ma szansę na 14 mandatów i nie posiada wystarczającej zdolności koalicyjnej: mógłby liczyć na Raczyńskiego, ale jego Bezpartyjni Samorządowcy wezmą co najwyżej dwa mandaty.
Wniosek nasuwa się jeden, niespecjalnie zresztą ponury, raczej z gatunku oczywistych: polityka jest sztuką długofalową, premiującą wytrwałość oraz cierpliwość, nie znosi natomiast pajacowania ani megalomanii.       
cdn.
  

wtorek, 5 czerwca 2018

Prawybory (chwilowo?) zgniecione przez polską rzeczywistość


   Forsowane przez Obywateli RP prawybory w obozie demokratycznym mające wyłonić jednego kandydata i wspólną listę przed wyborami samorządowymi nie odbyły się nigdzie, co znakomicie zilustrowało przewidywania sceptyków, a mocno zdołowało entuzjastów. Dlaczego nigdzie? Bo poza paroma wyjątkami samorządowcy i kandydaci na samorządowców ich nie chcieli, wychodząc z oczywistego dla nich założenia, że jeżeli jest w gminie kilka komitetów, to trzeba do końca – dosłownie, czyli nawet do końca czerwca i dłużej – próbować przeciągnąć je na swoja stronę, oferując jedynki w radzie, funkcję zastępców burmistrza czy prezydenta, biorące miejsca w radzie powiatu, wreszcie lukratywne stanowiska. Na zachodzie kraju, gdzie lęk przed PiSem nie zdominował jeszcze rozgrywki, była to sytuacja powszechna, która stawiała prawybory z ich sztywnym wielotygodniowym terminarzem na pozycji całkowicie przegranej.

Jedynie gdy rywale pójdą w zaparte

   Zdecyduję się na udział w prawyborach, jeżeli mi rywale ostatecznie odmówią – powtarzali włodarze średnich miast na zachodniej ścianie; ta ostateczna odmowa przeciągała się w nieskończoność, a wstępne deklaracje (było ich kilkanaście) okazywały się iluzoryczne. Sedno odmowy tkwiło w przekonaniu burmistrzów i prezydentów – oraz aspirujących do tej roli – że sprawa objęcia urzędu oraz kolejności na liście jest zdecydowanie zbyt poważna, aby decydowali o niej ot tak po prostu obywatele. To potężne narzędzie władzy i wpływu, dobre miejsce na liście stanowi przecież przedmiot nieformalnych przetargów, wręcz handlu: nie ma w tym układzie żadnego miejsca na idealizm, identycznie zresztą jak w przypadku partyjnych bossów na arenie ogólnopolskiej.
   Gdy my naiwnie przekonywaliśmy do oddania ludziom kluczowej decyzji o kandydacie i kolejności na liście, samorządowcy patrzyli na nas z rosnącym zdumieniem. Przecież to prawdziwa istota władzy, jej bezwzględnie oddać nie wolno! Na zachód od Wisły pisowski straszak działał słabo, jednocześnie podejście faworytów do niepisowskich rywali streścić można w prostej alternatywie: przeciągnąć na swoją stronę i zwasalizować albo wyeliminować poprzez haki i nieformalną presję. Prawyborcza logika otwartego starcia przy podniesionej kurtynie sromotnie przegrywała ze strategią brutalniejszą i wielokrotnie przetestowaną.
   Niewiele lepiej wyglądała sytuacja w gminach, w których burmistrz albo lider miejscowej opozycji chciał przeprowadzić prawybory z powodów ideowych. Wprawdzie nie od razu, ale po kilku tygodniach okazywało się, że główni rywale w to nie wchodzą, a bez ich udziału cała operacja traci rację bytu. Sęk w tym, że ideowców w gminie czy powiecie winno być przynajmniej dwóch, jeszcze lepiej trzech. Ostatecznie tego warunku nie udało się spełnić nigdzie, niezależnie od tego, czy chodziło o lokalnych przedstawicieli partii czy komitety społeczne.

Facet z aparatem

   Na wschód od Wisły sprawa przybierała obrót kompletnie inny, choć wcale nie weselszy. Tutaj wszyscy rozumieli wartość jednego kandydata i jednej listy wyłonionej w prawyborach, natomiast przeważała proza życia, trudna do zrozumienia dla człowieka z Dolnego Śląska czy Pomorza. Gdy w biurze opozycyjnego posła zbierały się wszystkie miejscowe siły, a więc powiatowe władze partii oraz KOD i stowarzyszenia, palącej potrzeby wspólnej listy nie negował nikt - ta kwestia od pierwszej chwili stanowiła aksjomat. Skoro tak, to tworzymy komitet prawyborczy i działamy z otwartą przyłbicą? W żadnym wypadku. Rzecz rozbijała się nieodmiennie o to, że pisowska władza z pewnością postawi przed drzwiami prawyborczego lokalu człowieka z aparatem i to z naddatkiem wystarczy do zdławienia frekwencji. Czyli we właściwych wyborach, za kotarą i bez kamery, pisowca można w miarę bezpiecznie skreślić, za to w lokalu prawyborczym głosować bezpiecznie się nie da. Długie ręce władzy dosięgną niechybnie śmiałka, a każdy w powiatowym ośrodku we wschodniej Polsce ma coś do stracenia. W pierwszym rzędzie dotyczy to pracowników ratusza i komunalnych spółek, ale również nauczycieli, drobnego biznesu, nie mówiąc już o klientach pomocy społecznej. Ten hipotetyczny delikwent z aparatem będzie nam się śnił długo po nocach.
   Sprawa sejmików wojewódzkich od samego początku była zdecydowanie dwudzielna: tak jak nie ulegała najmniejszej wątpliwości twarda potrzeba jednej demokratycznej listy, tak jasne było, że bez zaangażowania partii literalnie nic nie zrobimy. Nie ta polityczna oraz logistyczna skala. Nie było sensu organizować prawyborczego komitetu przeciwko partiom (choć do tej pory robili to z powodzeniem lubińscy Bezpartyjni Samorządowcy, czerpiący jednak środki z bogatych miedziowych samorządów), można było jedynie partie przekonywać i wywierać na nie społeczny i medialny nacisk. O tym ostatnim mogliśmy zapomnieć, bo mainstreamowe media zajęły wobec prawyborów postawę „non est”. Czyli przechodzimy nad zjawiskiem do porządku dziennego, traktując je jako umysłową aberrację. Dlaczego? Chyba dlatego, że liderzy opinii uznali akcję prawyborczą za uderzenie w autorytet oraz przywództwo partyjnej opozycji, która i bez tego ma przecież dosyć kłopotów.

Oddalibyśmy Podkarpacie, oddamy pół kraju

   Skutki sejmikowego zaniechania szykują się opłakane: w przypadku wspólnej listy demokratów oddali by oni PiSowi jedynie Podkarpackie, wobec osobnego startu PSL i lewicy stracimy zapewne połowę województw. Podobna perspektywa, choć całkowicie jednoznaczna i potwierdzona badaniami, w najmniejszym stopniu nie wzrusza baronów chociażby PSL, nie przekonuje też Czarzastego do sojuszu z Koalicją Demokratyczną. Interes partykularny ponad wszystko, choć i on wydaje się w tym położeniu trudno definiowalny. Nie, bo nie!
   Na koniec nieuchronne pytanie, czy było warto zbierać te wszystkie guzy i sińce, robiąc za dyżurnego wariatuńcia. Odpowiedź może być pozytywna wyłącznie w jednym kontekście. Prawybory samorządowe wprost zależały, wisiały wręcz na zgodzie i czynnym udziale lokalnych graczy. Gdy owi gracze uznali przedsięwzięcie za osobiście nieopłacalne (odwieczne pytanie „a co ja i moje zaplecze będziemy z tego mieli, ale konkretnie proszę!”), utopili je jednym ruchem, realizując własną tradycyjną strategię. Prawybory parlamentarne będą rządziły się logiką dokładnie odwrotną – zapraszamy do nich wszystkich demokratów przekonanych do idei, po czym przeprowadzamy je w każdym przypadku, bez względu na to, czy zainteresowanych podmiotów będzie trzy czy trzydzieści. Słowem trzymamy karty w ręku i nie zależymy od niczyjego kaprysu.
   A wtedy doświadczenia z zimowo-wiosennej akcji prawyborczej zaczną wreszcie procentować: każdy nabity guz i siniak oszczędzi nam prostych błędów w nowej odsłonie. Dlatego niczego nie wolno żałować, nawet jeżeli w tej chwili dominuje gorycz porażki.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 2 czerwca 2018

Wspólnotowy kretynizm nas kiedyś zniszczy - pomiędzy zagrodami

   Od studenckich lat z niesłabnącą uwagą obserwuję zjawisko klasycznie polskie, którego próżno szukać wśród aborygenów czy papuaskich łowców głów. Badacze polskich osobliwości nazywają je różnie: wtórnym kretynizmem grupowym, zaawansowanym kretynizmem wspólnotowym, wszakże jego drastycznych symptomów nie sposób pomylić z niczym innym na Bożym świecie. Boleśnie dotyka ono Polaka bez względu na status, iloraz inteligencji, majątek czy formalne wykształcenie; niewątpliwie ze szczególną jaskrawością uderza u ludzi skądinąd osobiście bystrych, życiowo zaradnych i umiejących znakomicie zadbać o siebie i rodzinę.
   Moje pierwsze wspomnienie naszego wspólnotowego paradoksu pochodzi ze studiów właśnie. Na drugim roku zorganizowano nam zebranie, którego zasadniczym celem było jak najwygodniejsze dla ludzi ułożenie planu ćwiczeń i wykładów. Naturalnie, jak w to naszym kraju, każdy chciał kompletnie czegoś innego, ale już po dwóch godzinach zażartych kłótni doszliśmy do z grubsza wspólnych ustaleń. Wtedy na salę wkroczyli dwaj globtroterzy słabo znani reszcie kolegów, bowiem swój czas dzielili pomiędzy import indyjskich sukienek oraz tajskiej biżuterii; pojawiali się więc na wydziale sporadycznie, głównie w dziekanacie, w którym obdarowywane sowicie panie załatwiały im stosowne wpisy do indeksów. Ci dwaj geniusze międzykontynentalnego w końcu biznesu (szeptało się też o twardych narkotykach) w przeciągu pięciu minut rozpieprzyli nam spotkanie dokumentnie, żądając rzeczy sprzecznych wewnętrznie, niemożliwych z założenia i wzajemnie się wykluczających. Zachowywali się przy tym tak, jakby innych grup i roczników nie było w ogóle na świecie, a im samym od lat działa się konsekwentnie niewypowiedziana krzywda. Błyskawicznie tą manierą zarazili pozostałych: zakończone już (pozornie) swary rozgorzały na powrót z nową dynamiką, a w efekcie opiekun roku wyznaczył nam plan arbitralnie i bez żadnych konsultacji.
   Dziś, po trzydziestu pięciu latach, odczuwam identyczne wibracje przechodząc płynnie z wzorcowo prowadzonej rodzinnej firmy (z gruntu polskiej kapitałowo i zarządczo) choćby na dworzec kolejowy, do szpitala, czy na najbliższy komisariat. Ci sami rodacy zachowują się w tych miejscach kompletnie inaczej, są po prostu innymi ludźmi wewnątrz wytyczonej przez podświadomość mentalnej zagrody i poza jej zaklętym kręgiem. W "swojej' firmie ład, prężna krzątanina, każdy zna swoje miejsce, zadania na pojutrze i te za dwa tygodnie wyrecytuje wyrwany ze snu o drugiej w nocy. Na pobliskim dworcu zaś nikt nie jest stanie pojąć przyczyny notorycznych godzinnych opóźnień z sąsiedniej miejscowości (za które od niedawna niechętnie i bezosobowo przepraszają pasażerów, głosem mocno jednak obrażonym). Kolejka na szpitalnym SORze jest zawsze piętnastogodzinna, a nieszczęsny pacjent żyje z dotkliwą świadomością, że gdyby tak znienacka do systemu dosypać tak ze trzydzieści miliardów, wydłużyłaby się ona szybko do szesnastu i pół. Nie o pieniądze tu bowiem chodzi, jeno o ich nieszczęsny publiczny charakter. O policjantach szkoda już wspominać: zajmują się głównie produkcją sławetnych służbowych notatek, które ostatnio - to nowość - przepisują pracowicie z prywatnych tabletów. Nietrudno policzyć: cztery notatki z zajść doskonale nieistotnych po dwie godziny każda i już czas na zasłużony fajrant.
   Kraj nasz jest precyzyjnie dwudzielny, każda z części pozostaje w innej epoce i zdecydowanie na innej planecie. Jedna w Unii Europejskiej XXI wieku, druga gdzieś pomiędzy schyłkowym PRL-em a epoką saską. Żadne unijne szkolenia, żadne miliardy wydane przez Brukselę na miękki - a jakże - kapitał społeczny - tego nie zmienią; ba, na opisanym powyżej obrazie nie pozostawią najmniejszej choćby rysy. Tu jest panie zagroda, a tam ziemia niczyja.
   Bardzo ciekawy jest wpływ naszej narodowej dychotomii (schizofrenii?) na partie i całą scenę polityczną. Same partie, bez względu na orientację, pozostają wyraźnie wewnątrz mentalnej zagrody: wszystko chodzi jak Pan Bóg przykazał, zarówno w modelu wodzowskim (PO, PiS, SLD), jak i oligarchiczno-baronowskim (PSL). Za to nasi liderzy opuszczają natychmiast bezpieczną zagrodę, gdy przychodzi do budowania efektywnej koalicji przeciwko partii dominującej. Ostatnio mamy znakomitą możliwość obserwacji tego fenomenu przy okazji szykowania starcia PiSu z antyPiSem w sejmikach wojewódzkich. Szczegółowe badania wykonane na dużych próbach w szesnastu województwach przynoszą opozycyjnym liderom obraz całkowicie jednoznaczny: wspólny obóz PO-N-PSL-SLD-niezależni bierze wszystko szturmem, z wyjątkiem Podkarpacia. Nawet dwa bloki PO-N i SLD-UED-PSL oddadzą pisowskiej władzy co najwyżej cztery województwa. I co, cieszą się i biorą to? Otóż w żadnym wypadku, bo rzecz dzieje się i rozgrywa poza zagrodą.
Peeselowscy baronowie za diabła nie pójdą z Czarzastym, a ten z kolei w żadnym wypadku nie dołączy do Schetyny, obawiając się bycia pożartym na wzór i podobieństwo Kasi Lubnauer. Wszelka racjonalność politycznych zachowań i decyzji kończy się w tym miejscu i urywa, jak nożem uciął. Wkroczyliśmy na ziemię niczyją, na której PiS dostanie za bezdurno piękną premię w postaci ośmiu, a może i więcej sejmików, z wielkimi unijnymi pieniędzmi w Regionalnych Programach Operacyjnych.
   Rzekłby kto, że zwycięża tu interes partykularny. Wierutna bzdura - zarówno interes ugrupowania, liderów, jak i działaczy średniego szczebla jest jeden i do bólu klarowny: wziąć władzę, stanowiska w zarządach i prezydiach sejmików oraz związane z tym frukta. Każdy przytomny obserwator czuje, że dotykamy tu czegoś znacznie głębszego, ugruntowanego i okopanego w głowach atawizmu, sięgającego zagrody Piasta Kołodzieja. No bo co? Ryzyko rozmycia tożsamości, zdominowania przez ugrupowanie silniejsze? Również bzdura, przecież nic nie stoi na przeszkodzie, aby dzień po zwycięskich wyborach utworzyć odrębne kluby i twardo negocjować podział łupów.
   Tu idzie o coś znacznie trudniej uchwytnego: zagroda jest i pozostanie nasza, nikt liderowi nie zarzuci zdrady czy choćby ulegania silniejszemu partnerowi - co nasze to nasze i takim po wieki pozostanie. Belg, Holender czy Niemiec nic z tego nie zrozumie, na szczęście nie musi.
Paweł Kocięba-Żabski