sobota, 10 września 2016

Jak to naprawdę z mordem Polaka w Harlow oraz resztą antypolskich "incydentów" w Anglii wyglądało i wygląda

Naród nasz powoli acz skutecznie przechodzi szkołę życia, którą Anglicy ćwiczą od dziesięcioleci. Polega ona na bezradności związków, lewicowych partii oraz zwykłych pracowników w chwili, gdy zawalczyć wypada o jakąś podwyżkę czy też inną korzystną dla pracobiorcy zmianę układu zbiorowego, a pracodawca na to z szerokim uśmiechem ściąga pięć bądź siedem autobusów gastarbeiterów, którzy z pocałowaniem ręki przyjmą każde warunki i jeszcze będą dozgonnie wdzięczni swemu dobroczyńcy - ściągnie w naszych warunkach z zielonej Ukrainy, w angielskim, czy szerzej brytyjskim zaś - z pięknego kraju nad Wisłą.
Anglicy męczyli się wcześniej chociażby z napływającymi masowo Irlandczykami; ci jednak - w istotnym i kluczowym dla sprawy odróżnieniu od Polaków po pierwsze mówili po angielsku (z potwornym akcentem, ale zawsze), po drugie zaś i znacznie ważniejsze - z marszu stawali ramię w ramię z miejscowymi w walce o prawa pracownicze. Taka mają hardą naturę, do tego przez lata brytyjskiego ucisku przywykli i od tego nigdy nie odstąpią.
Nasi chłopcy i dziewczęta uważają się niemalże za irlandzkich braci bądź bliskich kuzynów przynajmniej, jednak w praktyce rzecz przedstawia się zgoła odmiennie - mówiąc szczerze: po prostu odwrotnie. Polak przyjmie od pracodawcy każde warunki, unika związków i wszelkich organizacji walczących o jakiekolwiek zresztą prawa obywatelskie jak diabeł święconej wody - zawsze i wszędzie (w Anglii naturalnie) stanie po stronie kapitalisty, zachowując wobec niego bezwzględną lojalność. Wkurza to niezmiernie angielskich pracowników, którzy coraz powszechniej widzą w polskich kolegach bezrefleksyjnych (głupkowatych?) łamistrajków i lizusów, odpowiedzialnych za pogarszające się - jak na brytyjskie wyśrubowane przez wieki standardy rzecz jasna - warunki pracy i płacy. Podejście naszych na Wyspach do tego problemu zapewne ulegnie kiedyś zmianie; obawiać się jednak należy, że raczej w następnym pokoleniu.
Najważniejszym podglebiem Brexitu na angielskiej (bo nie szkockiej) prowincji okazały się związane z rynkiem pracy antyimigranckie nastroje, w lwiej części antypolskie, choćby z racji liczebności naszych gastarbeiterów. Teraz, kiedy już po Brexicie głowę podnieśli miejscowi faszyści i zwykli bandyci, opadły wszelkie polit-poprawnościowe zasłony: liczba notowanych incydentów (czytaj chamskich napaści i mordobić) wzrosła w ciągu kwartału bezpośrednio po głosowaniu o ponad połowę, licząc w proporcji do analogicznego okresu roku 2015. O  ile wzrosła liczba incydentów na wszelki wypadek nienotowanych, szczęśliwie nie wiemy, bo po co od razu panikować. 
Władza (centralna, policyjna i samorządowa) patrzy na to przez palce - wprawdzie bez szczególnego entuzjazmu (to Anglia w końcu, nie Czeczenia czy Naddniestrze), jednak z wyraźnym cichym przyzwoleniem, o ile nie dojdzie - jak w Harlow właśnie - do zabójstwa. Dla mądrej władzy najlepiej, jeżeli tajemniczy, choć powszechnie w miasteczku rozpoznawalni nieznani sprawcy ograniczą się do nabazgrania na szybie polskiego sklepu czy warsztatu - "Down with Polish scum".A nuż Polacy pojmą aluzję i za dziesiątym razem wyniosą się do domu, czy tam gdziekolwiek ich słowiańskie oczy poniosą. 
Straty, jakie z tytułu polskiej, rosnącej do maja obecności na angielskim rynku pracy, ponoszą miejscowi okazują się - przy bliższym przyjrzeniu się liczbom - zgoła niewielkie. Ogranicza je bowiem skutecznie angielska płaca minimalna - w zależności od wieku pracownika waha się ona od 5,6 do 7,3 funciaka  na godzinę, czyli średnio około 35 zł. Brytyjscy analitycy pracowicie wyliczyli, że przeciętny angol traci z "polskiej" przyczyny niecałe 150 funtów miesięcznie. To prawda, jednak o wszystkim decyduje społeczna psychologia i przemożne stereotypy. Jak się na (nasze) szczęście okazuje, nie tylko u nas odgrywają one kluczową rolę. Na prowincji przeciętny Anglik żyje wraz ze swą rodziną w ugruntowanym przekonaniu, że "Polish scum" odbiera mu chleb od ust.
W Harlow poszło właśnie o ową rodzinę zatrudnionego, bo sprawcami linczu i kolejnych bandyckich wyczynów okazali piętnasto- i szesnastolatkowie. Oj, musieli się oni przy kolacji, obiedzie i przepysznym British breakfast nasłuchać różności o naszych rodakach. Harlow (wschodnie Essex, 40 minut drogi od Wielkiego Londynu) jest wielkości Świdnicy (86 tysięcy mieszkańców) i stanowi - widać to było znakomicie na polskiej demonstracji po zajściach - jedno z większych skupisk naszych w Albionie. Polacy tu pracują w szklarniach przy ogórkach, przy rozładunku towarów (słynne już widlaki) i w najtańszych dyskontach. 
Czarę goryczy miejscowych przelał właśnie jeden z tychże - sieć "NEXT", która wbrew solennym obietnicom właściciela w jednym miejscu zwolniła ośmiuset Anglików, a w drugim natychmiast przyjęła dziewięciuset Polaków. Pomińmy już ogłoszenia o fizycznej pracy z wymogiem znajomości języka polskiego. Luka w konserwatywnym brytyjskim prawie na takie hopsztosy pozwala, angielski lud pracujący dostaje zaś w reakcji  - zrozumiałej raczej - białej gorączki.
Minister Błaszczak, uczestnik niedawnej "wyprawy trzech pajaców na Londyn" zderzy się niebawem - jako szef MSWiA z identycznymi (oby nie gorszymi) zjawiskami w swej ojczyźnie, gdy rodacy zorientują się, że każdy Ukrainiec zgodzi się bez wahania na 12 złociszy za godzinę, a oni by chcieli na przykład 14, czy nawet - o zgrozo - 15. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz