W poprzednim poście skończyliśmy na mordowaniu tępym nożem polskich Odnawialnych Źródeł Energii, od nich więc - żeby rzecz się zgrabnie układała - zaczniemy teraz:
Nasza energetyka wiatrowa w ciągu dziesięciu zaledwie lat dynamicznego rozwoju (brzmi znajomie sloganowo, lecz to czysta prawda) sięgnęła poziomu imponującego w kraju tak zwanej nowej Unii - 12% w bilansie energetycznym Polski. Poprzednia koalicja wiatraków specjalnie nie kochała, jednak silne, sprawne (i z odpowiednimi dojściami) lobby wiatrakowe wykonało swą robotę perfekcyjnie. Przez dwie kadencje Tuska z Pawlakiem i Kopaczowej z Piechocińskim płynął nieprzerwanie szeroki strumień środków unijnych (w niewielkiej części państwowych) na farmy wiatrowe. Rosły one jak na drożdżach, szczególnie na Pomorzu, w Wielkopolsce i na Dolnym Śląsku. Polskich wiatraków jest w tej chwili ponad tysiąc, co stanowi dziesiątą część niemieckich i piątą duńskich; w bilansie energetycznym 12% we wschodniej Europie to bardzo dużo - dla porównania Niemcy przekroczyli 20%, Duńczycy zaś 35.
PiS z Kukizem przeforsowali w Sejmie tak zwaną ustawę wiatraczno-kagańcową: od tej pory nie wolno będzie posadowić farmy w odległości mniejszej niż dziesięciokrotna wysokość wiatraka wraz ze śmigłem, czyli po ludzku mówiąc około 2,5 kilometra. Oznacza to w praktyce lokalizację na szczytach Tatr, względnie - jeśli inwestor ma takie życzenie - na Bałtyku, na naszych wodach terytorialnych rzecz jasna. Koniec pieśni, upadek orła i sokoła.
W fotowoltaikę, inaczej niż w przypadku niezwykle kosztownych wiatraków (w Danii i Szwecji wyliczono, że gigantyczna farma wiatrowa będzie kosztowała dwa razy więcej od elektrowni atomowej identycznej mocy) zainwestowali zwyczajni polscy podatnicy - w przytłaczającej większości zamożni i bardzo zamożni, jednak również przeciętni zjadacze chleba. Państwo nie rozpuszczało ich za Platformy, teraz całkiem dobiło sposobem rozliczenia z energetyką i administracją przy sprzedaży nadwyżki energii do sieci. Wielu zastanawia się dokładnie w tej chwili nad demontażem urządzeń bądź zużyciem energii wyłącznie na własne potrzeby; nie wszyscy niestety mają takie możliwości i potrzeby w najbliższym otoczeniu. Oznacza to zagładę systemu energetyki rozproszonej, energetyki prosumenta - bez uczciwej współpracy struktur państwowych nie może być o niej mowy.
Pompy ciepła (gruntowe, od niedawna powietrzne) przeżywały w Polsce niewielki rozkwit cztery, pięć lat temu. Wydawało się wtedy inwestorom, że w przeciągu dekady mamy szansę osiągnąć połowę poziomu Niemiec czy Francji, powiedzmy skromnie - poziom Czech i Słowacji. Rozwój branży skończył się, zanim się na dobre zaczął. Stagnacja naszego rynku przybiera dramatyczne rozmiary: sprzedaż instalacji opartych o pompy ciepła po raz pierwszy spadła bezwzględnie rok do roku; polscy producenci zbankrutowali bądź właśnie dogorywają, zachodni potentaci branży grzewczej (Viessmann, Stiebel, Vaillant, Nibe czy Ochsner) powoli zwijają pompowy interes, pozostawiając naturalnie tradycyjną ofertę grzewczą, głównie gazową.
Jeśli stwierdzamy ponad wszelką wątpliwość, że pompy ciepła, fotowoltaika, wiatraki i koncepcja prosumencko-rozproszona zostały w Polsce ostatecznie zarżnięte, nasuwa się kilka dość oczywistych pytań:
po pierwsze jak unikniemy i jak zamierzamy uniknąć w przyszłości horrendalnych kar za nadmiarową produkcję CO2; po drugie, czym i jak wiele zapłacimy za raka płuc i pozostałe choroby cywilizacyjne, zapadalność na które będzie teraz wzrastała lawinowo; po trzecie czym uzupełnimy luki po zamykanych w ciągu najbliższych lat odkrywkowych kopalniach węgla brunatnego - przecież obywatele, również wyborcy PiSu nie dopuszczą do nowych odkrywek w ich bezpośrednim sąsiedztwie, czy choćby tylko do rozbudowy starych - wrzask wkurzonych obywateli rozlegnie się wtedy pod niebiosa; po czwarte przynajmniej połowa naszych bloków energetycznych opartych o węgiel kamienny jest kompletnie przestarzała, pracując tak naprawdę na wariata i na tak zwana wyrwę, czyli po prostu wbrew wszelkim normom branżowym i środowiskowym.
Trzeba będzie je szybko zamknąć, a wtedy nowe bloki w Kozienicach i w Opolu zwyczajnie nie dadzą rady obsłużyć krajowych potrzeb: trzeba będzie prąd importować od sąsiadów. Co wtedy z osławionym pisiorsko-kukizowo-oenerowskim konceptem samodzielności energetycznej Polski, a logicznie myśląc po prostu jej bezpieczeństwa energetycznego - bezpieczeństwa przemysłu, wojska, a przede wszystkim jednak w końcowym rozrachunku obywateli.
Jeśli stwierdzamy ponad wszelką wątpliwość, że pompy ciepła, fotowoltaika, wiatraki i koncepcja prosumencko-rozproszona zostały w Polsce ostatecznie zarżnięte, nasuwa się kilka dość oczywistych pytań:
po pierwsze jak unikniemy i jak zamierzamy uniknąć w przyszłości horrendalnych kar za nadmiarową produkcję CO2; po drugie, czym i jak wiele zapłacimy za raka płuc i pozostałe choroby cywilizacyjne, zapadalność na które będzie teraz wzrastała lawinowo; po trzecie czym uzupełnimy luki po zamykanych w ciągu najbliższych lat odkrywkowych kopalniach węgla brunatnego - przecież obywatele, również wyborcy PiSu nie dopuszczą do nowych odkrywek w ich bezpośrednim sąsiedztwie, czy choćby tylko do rozbudowy starych - wrzask wkurzonych obywateli rozlegnie się wtedy pod niebiosa; po czwarte przynajmniej połowa naszych bloków energetycznych opartych o węgiel kamienny jest kompletnie przestarzała, pracując tak naprawdę na wariata i na tak zwana wyrwę, czyli po prostu wbrew wszelkim normom branżowym i środowiskowym.
Trzeba będzie je szybko zamknąć, a wtedy nowe bloki w Kozienicach i w Opolu zwyczajnie nie dadzą rady obsłużyć krajowych potrzeb: trzeba będzie prąd importować od sąsiadów. Co wtedy z osławionym pisiorsko-kukizowo-oenerowskim konceptem samodzielności energetycznej Polski, a logicznie myśląc po prostu jej bezpieczeństwa energetycznego - bezpieczeństwa przemysłu, wojska, a przede wszystkim jednak w końcowym rozrachunku obywateli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz