wtorek, 22 listopada 2016

Co łączy łagiewnicką intronizację i smoleńskie ekshumacje z reformą edukacji

Co więc może łączyć nałożenie na chrystusowe skronie polskiej korony, pięknie rozkręcające się smoleńskie ekshumacje i pisowską galopującą reformę oświaty? Wspólnych mianowników jest wiele, kluczowym jednak wydaje się niewiarygodny infantylizm wtórny, w jaki wpędzić nas chcą nasi nowi władcy; za sojusznika mają w tym zbożnym dziele dominującą część polskiego kościoła katolickiego, z konferencją plenarną episkopatu na czele. Infantylizm to rzecz dla rządzących znakomita - w Polsce od niepamiętnych czasów nadreprezentowana, jednak - jak się okazuje - ciągle o wiele za mało. Jeśli w tej chwili myślących po "dziecięcemu" jest - przyjmijmy roboczo - 30 procent, to władza wzorowo sprzężona z biskupami życzy sobie, by było ich przynajmniej stabilne 60; wtedy piecza doczesna i duchowa nad rodakami będzie wreszcie stabilna, a jej sprawowanie stanie się dla nowej narodowo-katolickiej elity prawdziwą i niewątpliwą przyjemnością. Jak udowodnił Trump, cyfrowe media jedynie ułatwiają i znacząco przyspieszają ideologiczną obróbkę materiału.
Bracia Grimm twórczo wyprzedzili tę śmiałą koncepcję, jednakże przeklęta germańska prostolinijność kazała im głównie straszyć (wtedy przede wszystkim dzieci) złem, wcielonym w baśniowe postaci i epatującym atmosferą grozy - przygotować to miało nieletnich na to, co zdominuje niebawem ich dorosłe życie. Nasi "grimmowcy" zdecydowanie preferują tradycję rosyjską: tam Kryłow z towarzyszami po mistrzowsku potrafili zarysować to co czarne i po manichejsku przeciwstawić mu słodycz prawdziwego dobra, najlepiej w postaci cara bądź carewicza.
Nasz episkopat jeszcze całkiem niedawno (konferencja episkopatu dwukrotnie się wtedy w tej kwestii wypowiadała, ostatnio w 2013) zgodnie i logicznie uznawał, że rosnące po parafiach ruchy intronizacyjne są szlachetne, lecz w szlachetności swej błądzą - wszak "katolicki" znaczy powszechny, Chrystus ze swej boskiej natury jest panem wszechświata i wszelkiego stworzenia, więc koronowanie go na władcę Polski, czy powiedzmy Bułgarii, przynosi Mu mimowolny uszczerbek, dość przy tym groteskowy. Przecież nawet wspomniane wyżej dziecko rozumie, że z dwóch stron granicy raczej nie powinni na siebie spoglądać dwaj koronowani Zbawiciele: jeden nasz polski, a drugi dla przykładu niemiecki. Jeszcze parę lat temu biskupi pozwalali nadgorliwym katolickim posłom wyżywać się w uznawaniu świętego Jana z Dukli (tego, co lewitując nad murami Lwowa odstraszył Tatarów) za patrona roku naszego parlamentu, jednak nie godzili się na operacje dotykające najgłębszego sedna chrześcijaństwa. Najdobitniej wyraził to arcybiskup Sławoj Leszek Głódź wobec posła Górskiego: "niech krawcy krają, murarze murują, a posłowie zajmują się swoją robotą, sprawy wiary pozostawiając fachowcom".
Na przełomie roku episkopat zmienił zdanie, posypał nawet głowę popiołem i uznał w niezrównanej pokorze wyższość "intronizacyjnego" ludu, słowem gorącej ludowej pobożności. Żeby było dobitniej aktu intronizacji dokonano w Łagiewnikach, jeszcze dekadę temu symbolu kościoła oświeconego, a rolę mistrza ceremonii złożono w ręce kardynała Dziwisza, niegdyś uważanego za jego filar, w kontrze do rydzykowego Torunia. Pamiętamy przecież pielgrzymki cudownie nawróconych Tuska ze Schetyną wraz z całym klubem do tegoż sanktuarium, gdy kamera z lubością pokazywała ich rozmodlone oblicza. O tempora, o mores...
Teraz kardynał w jedności z polskim prezydentem i rządem oddają tron polski Chrystusowi, On zaś na szczęście milczy.
Wielu niepotrzebnie pyta, skąd zaciekłość Naczelnika Państwa Jarosława w mordowaniu gimnazjów, które jeszcze dekadę wstecz bardzo mu się podobały. Przymusza on minister Annę Zalewską do sprintu po trupach, narażając swój obóz polityczny na narastający gniew środowiska, samorządów i rodziców. Dlaczego? Bo po reformie 7,5 tysiąca nowych dyrektorów zajmie się lepieniem nowego Polaka, a lepić go będą poprzez posłusznych już i zdyscyplinowanych nauczycieli, z wykorzystaniem nowych podręczników, napisanych wedle narodowo-katolickiego strychulca. Piszę "katolickiego", z pełną świadomością tego, co o podobnym mariażu tronu i ołtarza myśleć może papież Franciszek; bo co o tym myślą w niebie, prędko się nie dowiemy.
A skąd zaciekłość w absurdalnych ekshumacjach, stanowiących przecież w każdej religii głęboką profanację? Cezary Michalski twierdzi, że przyszły symboliczny pogrzeb smoleńskich męczenników posłuży jako akt założycielski nowej Polski. Może i tak, ale znając złośliwą przebiegłość Naczelnika Jarosława, chodzi również o pokazanie biskupom, kto będzie przyszłym koryfeuszem - teraz milczycie wobec świętokradztwa i tak już pozostanie, bo nigdy nie odważycie się na frontalną konfrontację z reprezentantem "suwerena". Nie trzeba dodawać, że nie za darmo - na razie widzimy, w jak obrzydliwy sposób korumpowane są rodziny ekshumowanych.
Oczyma duszy widzę już produkt tych ideologiczno-pedagogicznych operacji, nawet niekoniecznie przyodziany w mundurek OT Macierewicza - ot taki marsz narodowców pomnożony razy sto, prowadzony pewną i niezawodną ręką Wodza.

niedziela, 20 listopada 2016

Gospodarka gwałtownie hamuje, Morawiecki bajki opowiada, a Kaczyński po staremu biznesu tyleż nie rozumie, co nienawidzi

Rzeszowski kongres, mający zjednoczyć polski biznes z prezydentem Dudą i rządem PiS, obradował w atmosferze nieuchronnej dwuznaczności. Płynące ze złotych ust pierwszego wicepremiera (chyba się Gliński z Gowinem nie obrażą) wezwania "kochajmy się", okraszone "konstytucją", którą zawiesić on każe w każdym urzędzie skarbowym, zderzyły się bowiem z gwałtownym tąpnięciem drugiego półrocza (niecałe 2,5% wzrostu PKB wobec zakładanych w budżecie 3,8), a jeszcze bardziej z interpretacją tego zjawiska, którą Kaczyński ogłosił w rządowej telewizji na dwie godziny przed uroczystym otwarciem imprezy. Naczelnik nie przebierał w słowach: o słabiutki wynik oskarżył sabotażystów-prezesów prywatnych firm i ich kolegów-sabotażystów w samorządach. - Ci panowie - powiada - blokują inwestycje, bo liczą na powrót starego porządku, ale się go nie doczekają.
Ludzie przyjechali, żeby z pierwszej ręki dowiedzieć się czegoś o przyszłorocznych podatkach; usłyszeli jak zwykle farmazony dwóch figurantów, którzy jeszcze nie zostali poinstruowani, jak wyglądać będą konkrety.
Dwugłos Naczelnika i wicepremiera tym bardziej uderzał po uszach, że Morawiecki przyzwyczaił już publiczność do swej wątpliwej jakości poezji, a Kaczyński z Ziobrą trzymają się jednak konsekwentnie prozy. Wicepremier najpierw bajał o milionie polskich elektrycznych bolidów i przyszłej potędze naszych narodowych czeboli, potem wizje jego zwróciły się ku kumulacji oszczędności rodaków, którą pisiorska władza obróci w wielkie inwestycje, przyćmiewające przedwojenny COP z Gdynią Kwiatkowskiego. W międzyczasie premier Szydło przeprowadziła socjalne rozdawnictwo za ponad 150 mld licząc (lekko) do końca kadencji, a sam Morawiecki pracowicie kompromitował się kolejnymi prognozami wzrostu PKB, sprzężonego przecież bezpośrednio z przychodami budżetu: w maju zapewniał, że będzie 3,8, pod koniec lata pewne i pancerne 3,4, we wrześniu natomiast, że z całą pewnością będzie powyżej 3. Gdy się okazało, że w trzecim kwartale nie ma nawet 2,5, oświadczył, że przyrost PKB nie ma w gruncie rzeczy znaczenia, a budżet jest i pozostanie niezagrożony. Mówiąc językiem przedszkolaków: wydamy dużo więcej, długofalowo zarobimy dużo mniej, lecz to nie szkodzi, bo i tak będziemy potężnie inwestować.
Dodać też należy, że to gwałtowne załamanie wzrostu dotyczy jedynie Polski, stanowi oczywisty rezultat pisowskiej polityki - dla porównania analogiczne wyniki najbardziej uderzonych kryzysem Irlandii i Hiszpanii to odpowiednio 4,1 oraz 3,2.
Wicepremier wraz z prezydentem Dudą w rzeszowskiej "konstytucji biznesu" bają teraz o chwalebnym niedziałaniu prawa wstecz, domniemaniu niewinności, rozstrzyganiu wątpliwości na korzyść podatnika, ograniczeniu kontroli i przyjaznej do bólu skarbówce; w tym samym czasie przez sejm migiem przechodzi komplet ustaw tzw. uszczelniających VAT, po których przyjęciu kolejnych 50 tysięcy naszych firm odnajdziemy zaraz po czeskiej i słowackiej stronie. Przewidują one m.in. 25 lat więzienia za oszustwo dużej skali (razi niewspółmiernością, ale teoretycznie uderzy w gangi), bezwzględne więzienie za wystawienie "pustej" faktury, przepadek mienia dla firm księgowych w razie wykrycia nieprawidłowości; wcześniej już Ziobro przeforsował możliwość zajmowania kont i komisarycznego zarządu dla podmiotów, którym podległy mu prokurator zarzuci pochodzenie jakiejkolwiek części obrotu z działalności przestępczej - trzeba mieć w związku z tym prześwietlonego każdego kontrahenta. Pozostaje życzliwie polecić naszym przedsiębiorcom intensywne trenowanie sportów ekstremalnych.
Wnioski narzucają się same: złotousty wicepremier służy głównie do mydlenia oczu naiwnym, Kaczyński już całkiem serio chce przykręcić przedsiębiorcom śrubę, traktując ich jako element genetycznie podejrzany ("jeśli ktoś u nas ma pieniądze, to skądś je ma"), względnie dojną krowę na potrzeby socjalnego rozdawnictwa. Załamanie inwestycji jest naturalną reakcją właścicieli firm na niepewność sytuacji i reguł gry. Konia z rzędem temu, kto powie coś mądrego o przyszłorocznych podatkach: w tej mierze Kowalczyk opowiada swoje, Morawiecki swoje, wszystko przykrywa wspaniała wizja podatku jednolitego, o którym nic nie wiadomo, poza tym, że rosnącą dziurę czymś trzeba będzie zasypać. Wielkie inwestycje infrastrukturalne wyglądają fatalnie, bo wymienione ministerialne kadry boją się własnego cienia, samorządy wojewódzkie przeszły niedawno "rutynowe" kontrole CBA, a gminne już myślą o kosztach reformy oświatowej.
Jednym słowem - przychody budżetu będą maleć, wydatki znacząco rosnąć, z giełdy już wyparowało 50 miliardów; wszystko to oznacza niebywały sukces planu naszego ucznia czarnoksiężnika - natchnionego wizjonera Mateusza Morawieckiego.
I jeszcze jedno - obecne załamanie to nasze wewnętrzne narodowe osiągnięcie, prosty efekt wyborczego zwycięstwa populistów. Co się stanie, gdy we w Francji wygra Marine Le Pen i zablokuje czy choćby radykalnie ograniczy unijne środki dla wschodniej Europy, lepiej w ogóle nie myśleć. Lepiej nie myśleć też o konsekwencjach trumpizmu, gdyby doprowadzić on miał do wojny celnej z Chinami i załamania przez to kruchej koniunktury światowej. Wtedy Kaczyński uzyska dla swego szkodnictwa prawdziwe alibi. 

środa, 9 listopada 2016

Czarna seria trwa - po Kaczyńskim w polskiej mikroskali, Brexit i Trump w makro; teraz Mordor zaatakuje Austrię i Francję

Nie ma najmniejszego sensu biadolić, bo diagnoza jest oczywista: Mordor ciągle w natarciu, siły jasności zbierają łomot po łomocie i powoli tracą orientację nie tylko co do właściwej strategii, lecz również co do tego, kto i z której strony da im jutro rano w łeb. Poprawność polityczna, czyli na ludzki język przekładając minimum szacunku (choćby udawanego) dla przeciwników, wszelkich mniejszości, tak zwanych słabszych czy osób bądź środowisk, które "patriotom" aktualnie podpadły, na naszych oczach staje się niechybnym gwoździem do trumny na politycznej scenie. Przecież "swój chłop" powie krótko i zwięźle, jak jest, rzuci umiarkowanym bluzgiem, rasistowskim czy seksistowskim żarcikiem poprawi, poklepie po plecach albo pupie i ...jak na razie zwycięstwo ma w kieszeni, niezależnie od tego, czy gra idzie o funkcję szeryfa w Nebrasce czy dysponenta nuklearnych kodów. 
Gdzie szukać ratunku, nikt nie wie, a popłoch jest kiepskim doradcą. Jutro wybory w Austrii, a pojutrze w superważnej dla naszego bezpieczeństwa Francji; tym ważniejszej, jeśli Trump stworzy z Putinem wesoły duet silnych facetów, robiących interesy wyłącznie w klubie sobie podobnych (Chiny, Japonia, Niemcy po Merkel?) Jeśli i w starej dobrej Francji górę weźmie Mordor, stanie się już absolutnie jasne, że brudnej brunatnej fali nie zatrzyma byle kto. Nie zatrzymała jej ciocia Hillary, która nawet nie umiała wyjść na trybunę i podziękować swoim ludziom, nie zatrzyma okrąglutki Holland obdarzony charyzmą pekińczyka, nie zatrzyma też nikt z obecnej generacji polityków do bólu nijakich, których do władzy wynosi zazdrosna partyjna wierchuszka albo - co gorsza - układ koalicyjny, w którym lider im słabszy, tym lepszy. Chwalebny wyjątek stanowi Angela Merkel, ale i jej przywództwo nie wytrzymuje imigranckiej próby - nie trzeba dodawać, że jej potencjalni następcy równają do Camerona czy Hollande'a, a już na pewno nie do de Gaulle'a czy Adenauera. Skoro o de Gaulle'u mowa: myśmy już zapomnieli, że patriotyzm i narodowa duma nie daje się ot tak, po prostu sprowadzić do tępego szowinizmu i zoologicznej nienawiści do obcych. Znowu wracamy do osoby - jeśli ktoś, jak Piłsudski czy de Gaulle oddał ojczyźnie całe życie, ryzykując i poświęcając dosłownie wszystko, wtedy inny sens zyskują w jego ustach deklaracje narodowe. Nie przypadkiem zresztą pierwszy zabiegał o niepodległość i współpracę Ukrainy, a drugi współtworzył nowy powojenny ład, którego zwieńczeniem stała się Unia Europejska.
Jeśli brunatna fala ma swoich złotoustych wodzów i magików - ona ich niesie, oni ją w zamian pracowicie utrwalają i instytucjonalizują - to my musimy mieć swoich. Dlaczego Kennedy, Willy Brandt czy De Gaulle właśnie, stanowić mają już tylko symbol jasnej strony mocy bezpowrotnie minionej epoki? Matki przestały ich rodzić? Otóż nic z tych rzeczy: to właśnie elity partii demokratycznych i europejskich muszą głęboko przemyśleć, kogo premiują awansem i komu powierzają przywództwo. Żarty się skończyły, a miernoty zatopią europejski projekt i doszlusują do Donalda Trumpa, w charakterze jego ubogiej klienteli. Albo stare europejskie partie głęboko zmienią swoje myślenie, albo zostaną słusznie zmiecione z powierzchni ziemi.
Gdyby John Fitzgerald Kennedy urodził się w roku 1970 w dużym kraju naszego kontynentu, poradziłby sobie i z Marine Le Pen i z Alternative fuer Deutchland. Poradziłby sobie autorytetem, charyzmą, głębokim (magicznym?) związkiem z ludźmi oraz jasnym i czytelnym przekazem. Nie poradzi sobie z brunatnymi fuehrerkami anonimowa eurokracja, ani bezbarwni i asekuranccy notariusze, których partyjni biurokraci wyznaczyli na rządową funkcję. Wyznaczyli przecież po to, by pilnowali korporacyjnych i koteryjnych interesów, a nie wojowali z faszystami o przetrwanie zjednoczonej Europy.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Jeśli Kaczyński każe Ziobrze postawić Tuskowi zarzuty, może złamać mu karierę w Europie i w Polsce - cz.2

Na stronie internetowej TV TRWAM pojawiło się doniesienie o tym, że trójmiejska prokuratura wszczęła postępowanie w związku z obywatelskim donosem na Tuska. Donos dotyczył faktu długoletniej agenturalnej współpracy naszego byłego premiera z niemieckim, a wcześniej zachodnioniemieckim wywiadem BND - Bundesnachrichtendienst. TRWAM podało nawet tuskowy pseudonim w germańskiej służbie: Donald miał tajnie (potem z Merkel to już nawet jawnie) współpracować z odwiecznym wrogiem pod pseudonimem "Oskar", zaczerpniętym zapewne z "Blaszanego bębenka" Guenthera Grassa.
Doniesienie do prokuratury złożyła grupa zatroskanych obywateli pod nieformalnym przewodem Krzysztofa Wyszkowskiego, niegdyś współzałożyciela Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu, potem aktywnego w "Gwiazdozbiorze" (od małżeństwa Gwiazdów), gdzie wspólnie z Anną Walentynowicz przez lata szerzyli wieści o "Bolku". Wyszkowski przez wiele lat procesował się z Wałęsą o to, czy może publicznie nazywać go agentem SB: w którejś tam instancji sąd uznał, że raczej nie, jednak głównie z powodów formalnych (Wałęsę wcześniej sąd lustracyjny uznał za niewinnego). Zważywszy to wszystko, można by potraktować ostatni wyczyn Wyszkowskiego za ciąg dalszy politycznego folkloru, gdyby nie jedna okoliczność: Wyszkowski zna doskonale Naczelnika Jarosława, jest na Nowogrodzkiej ceniony jako zasłużony dekomunizator oraz zaprzysięgły wróg Wałęsy i trudno sobie wyobrazić, by pisał do ziobrowej prokuratury bez wcześniejszych uzgodnień z Wodzem.
Oznaczać to może początek operacji "Donald do piachu", którą Kaczyński od dłuższego czasu przygotowuje (poprzez Ziobrę i nie tylko), a którą półgębkiem i tajemniczo również od dawna zapowiada. Gdy przy okazji oskarżeń o AMBER GOLD i powołania komisji śledczej pod wodzą Wassermanówny Tusk zaproponował Kaczyńskiemu debatę przy otwartej kurtynie, ten odpowiedział, że w Polsce z rozmawiać z nim będzie wyłącznie prokurator. Naczelnik z pewnością nie rzuca słów na wiatr; jednocześnie Waszczykowski wstrzymał zapowiadaną od miesięcy publikację białej księgi okołosmoleńskiej korespondencji poprzedniego rządu z Rosjanami i przekazał wszystkie materiały fachowcom Ziobry.
Prokurator Generalny ma oskarżyć Tuska i jego najbliższych współpracowników (Sikorskiego, wiceministra Kremera, ambasadora w Moskwie Bahra, Arabskiego, a nawet Borusewicza, wtedy marszałka senatu ) o tak zwaną "zdradę dyplomatyczną", czyli potajemne knowania z ościennym mocarstwem przeciwko głowie państwa (w tym przypadku, ustawodawcy chodziło raczej o premiera), uosabiającej polską rację stanu. Właściwy artykuł kodeksu karnego jest mocno enigmatyczny i rozciągliwy, stwarza więc gorliwym prokuratorom praktycznie nieograniczone pole do popisu.
Sedno w tym, że choć w żadnym sądzie nie uzyska się na takiej podstawie skazania premiera, niesposób jednak zakwestionować zasadności samego oskarżenia, bo ma ono swoje przesłanki - klucz tkwi w samym tupecie, czy raczej bezczelności stojącej za podobną akcją prokuratury. Nikt poza Kaczyńskim by się na to w Europie nie zdecydował; choćby dlatego, że w polskim systemie premier jest nieporównanie ważniejszy od prezydenta, a trudno oczekiwać, że odmienna strategia polityki zagranicznej urzędnika silniejszego może być skutecznie zaklasyfikowana jako zdrada tego o słabszych kompetencjach. Prawdziwe sedno jednak w tym, że Kaczyński nie dąży  (przynajmniej na tym etapie) do skazania znienawidzonego rywala, w tej chwili wystarczy mu w zupełności uwikłanie go w długoletni i wyniszczający proces. Korzyści mogą okazać się podwójne: Unia nie zdecyduje na przedłużenie mandatu szefa Rady Europejskiej politykowi pod poważnym zarzutem karnym, a Tuska wyeliminuje się z wyborów parlamentarnych 2019 i prezydenckich 2020.
Konstrukcja zarzutu będzie prosta jak budowa cepa: pierwotna koncepcja wspólnych polsko-rosyjskich uroczystości katyńskich stworzona w Departamencie Wschodnim MSZ zakładała jedno centralne wydarzenie w dniu 10 kwietnia 2010, bez względu na skład polskiej delegacji. Dobitnie wyraził to wiceminister Andrzej Kremer po rozmowach w Moskwie 25 i 26 stycznia. Gdy 25 lutego szef kancelarii premiera Tomasz Arabski czynił również w Moskwie ostatnie ustalenia z Jurijem Uszakowem, zastępcą szefa kancelarii rządu Federacji Rosyjskiej, rzecz się już miała inaczej. Dlaczego? W międzyczasie, dokładnie 4 lutego prezydent Kaczyński oficjalnie poinformował o swej woli wzięcia udziału w obchodach. Postało zamieszanie protokolarne - planowano przecież spotkanie premierów (Putin był wtedy dla odmiany premierem), a prezydent Miedwiediew miał podobno inne plany na pierwszą dekadę kwietnia. Doszło również do turbulencji politycznych: uroczystości katyńskie miały mieć wedle wspólnej koncepcji Tuska i Putina charakter przyjaznego przełomu - strona rosyjska miała jeszcze raz się pokajać, otworzyć szeroko archiwa, Polacy mieli oficjalnie uznać, że zbrodnia NKWD nie leży już na sumieniu dzisiejszej Rosji. Prezydent Kaczyński, uważany przez Putina i Ławrowa za "antyrosyjskiego", zdecydowanie nie pasował do koncyliacyjnej koncepcji. Podjęto brzemienną w skutki decyzję o rozdzieleniu wizyt.
Sęk w tym, kto ją podjął. Wedle oskarżycieli zdecydował o tym Kreml, a Tusk ochoczo to podchwycił. Premierzy w ustalonej konwencji mieli spotkać się w Katyniu 7 kwietnia, prezydenta przestawiono na 10, formalnie traktując jego wizytę jako "zagraniczny komponent wewnątrzkrajowych obchodów katyńskich" (z analizy naszego MSZ). Chodziło o wytłumaczenie demonstracyjnej nieobecności prezydenta Miedwiediewa. Prokuratura traktuje właśnie to ustalenie, podjęte przez premierów poza plecami prezydenta i bez jego wiedzy, jako "zdradę dyplomatyczną". Naciągane? Niewątpliwie, ale dokładnie tą drogą pójdą ziobrowi prokuratorzy, gdy Kaczyński zapali wreszcie zielone światło.
A pewnie niebawem zapali, bo nie będzie czekał, aż trup jego wroga sam do niego Wisłą przypłynie. Musi pomścić brata.   
 

piątek, 4 listopada 2016

Amerykański sen taplający się w rzadkim błotku - cz.2 i ostatnia przed wyborami

Rozsądni Amerykanie, a ściślej ich rozsądne do tej pory elity, zapędziły się w kozi róg: według wyjątkowo zgodnych w tej akurat sprawie sondaży ponad 60% procent jankesów uważa, że Trump nie nadaje się na prezydenta atomowego supermocarstwa, za to 57% nie wierzy Clinton, mając ją za nieautentyczną, wyrachowaną i fałszywą. Wobec podobnych przekonań vox populi, jaka większość wybierze prezydenta? Niemożliwe stanie się oczywiście całkiem możliwe 9 listopada z samego rana; Znaczyć to będzie tylko jedno: będzie to wybór do bólu negatywny, nawet nie mniejszego zła - po prostu motywowany wyłącznie silną nienawiścią do kandydata drugiej strony. W naszym kraju to zjawisko normalne, typowe zresztą dla wszystkich sytuacji nacechowanych skrajną polaryzacją, której niedościgłym mistrzem zdaje się wielki Jarosław. Tu poprawka - zdawał się, bo amerykańskie realia polityczne AD 2016 biją nawet nadwiślańskie rekordy głupoty i toksycznego jadu.
Całkowicie i bez reszty skompromitowały się elity obydwu wielkich partii - "starzy" republikanie spod znaku klanu Bushów, wielkich nafciarzy i wielkiego kapitału dali się ograć jak dzieci "herbacianym" troglodytom, których prościutkim manewrem przechwycił i zagospodarował Trump. "Starzy" kompletnie zlekceważyli jego start w prawyborach, uważając go za nieszkodliwego pajaca, jak kiedyś pruska arystokracja łaskawie określała Hitlera. Sami wystawili geniuszy formatu Jeba Busha, Teda Cruza i Marco Rubio, w dodatku wszystkich naraz, co zapewniło pięknemu Donaldowi oczywistą możliwość wykańczania ich po kolei - na żadnym etapie republikańskich prawyborów nie powstał zwarty blok przeciwko "pajacowi". I pajac ich pięknie wykiwał, a za chwilę wykiwa całe supermocarstwo, jadąc na z dawna rozbudzonej nienawiści do waszyngtońskich i nowojorskich elit - on, nowojorczyk z urodzenia, syn i wnuk bogaczy, od zawsze zwolennik obniżania podatków dla korporacji niemalże do zera (w kampanii otwarcie deklarował , że obniży je z około 40 do 15%).
Zdeklasowani biali ("white trash") nienawidzą Clinton, bo utożsamiają ją ze zniknięciem jak kamfora 10 milionów miejsc pracy w przemyśle w ostatnim ćwierćwieczu; Trump stał się ich idolem, produkując wszystkie swoje krawaty, czapeczki i wódkę (ze swoją podobizną rzecz jasna) w Meksyku, który chce oddzielić murem postawionym na Rio Bravo. Część Latynosów popiera go pomimo tej sympatycznej obietnicy, tudzież zapowiedzi deportacji 11 milionów nielegalnych emigrantów - do nich wyjątkowo trafia cudowny maczyzm miliardera. Doszło również do przewartościowań wśród Czarnych, którzy dwukrotnie dawali pewne zwycięstwo Obamie: ich liderzy i całe społeczności nie palą się do głosowania na Hillary i nawet nowa Kleopatra, czyli Michelle Obama, nie jest ich w stanie do tego przekonać: przynajmniej w skali, która zagwarantowałaby Hillary zwycięstwo. Czarni wychodzą z założenia, że złotousty Obama i jego żona jak najbardziej, natomiast demokraci pod wodzą Clinton niekoniecznie. Myślą tak pomimo jednoznacznie rasistowskich wypowiedzi Trumpa w sprawie zabójstw Czarnych przez policjantów i tzw. odwetu snajperów. 
Są to jednak paradoksy całkiem pozorne, dziwiące jedynie pięknoduchów: jeżeli zdolnemu populiście i demagogowi nie przeciwstawi się osobowości integralnej i charyzmatycznej, ten zakonnicę przekona do życia w skrajnej rozpuście. Nie chodzi tylko o charyzmę - chodzi o jednoznaczny, uczciwy i wiarygodny przekaz, który potrafiłby rozbić i zdemaskować krętactwa, bełkoty i megalomańskie fantazmaty przeciwnika; po prostu stworzyć skuteczną odtrutkę na toksyny i kłamstwa. Demagog może sobie pozwolić na zmienianie zdania z wiecu na wiec; poważny kandydat w żadnym wypadku. I na tym polu Hillary Clinton nie spełnia podstawowych "antytrumpowych" kryteriów: w kluczowych sprawach zmieniała zdanie wielokrotnie, chociażby w kwestii interwencji w Iraku, Libii i Syrii, umów o wolnym handlu czy stosunku do aborcji.
Elity demokratyczne zgrzeszyły gorzej nawet niż republikańskie. Wszyscy mądrale ze wschodniego wybrzeża świetnie zdawali sobie przecież sprawę z fali frustracji, antyestablishmentowych nastrojów i powszechnego oczekiwania zmiany. I co? Pomijam Sandersa, bo 75-letni socjalista żydowskiego pochodzenia pasuje do obecnych wyzwań jak pięść do nosa; chodzi o prawdziwego kandydata, który ma wygrać wybory i zapewnić sukces w kongresie i senacie. Wystawili Hillary, która przy dużej inteligencji, politycznym doświadczeniu i zasługach, stanowi uosobienie establishmentu i uosobienie waszyngtońskiego "układu", do tego osobiście obciążoną (niesprawiedliwie, ale co z tego) grzeszkami i kombinacjami męża. Tak jakby w 300-milionowym społeczeńtwie nie można było znależć osobowości takiej, jak chociażby wspomniana Michelle.
Boże, miej w opiece Amerykę, bo chwilowo ona sama tej pieczy nad sobą nie sprawuje.

czwartek, 3 listopada 2016

Amerykański sen tapla się w rzadkim błotku, za chwilę w nim zatonie z Hillary Clinton w objęciach cz.1

Amerykańskie elity zawsze i wszędzie podchodziły do swego państwa ze śmiertelną powagą - w ostrym kontraście do elit europejskich, wśród których kontestowanie własnych przywódców i politycznej hierarchii należało raczej do dobrego tonu. Nigdy dotąd nie zaobserwowano w USA tendencji do autodestrukcji, polityka była solidna i pragmatyczna: wahadło wychylało się w prawo, by po jednej bądź dwóch kadencjach skwapliwie podążyć w drogę powrotną. Choć co bystrzejsi komentatorzy przynajmniej od dwóch lat ostrzegali, że tym razem będzie inaczej, szok jest powszechny - wspólny dla wrogów i sojuszników.
Najpierw republikanie wykonali efektowne seppuku hodując pracowicie na swym łonie osławioną partię herbacianą - nie partię oczywiście, tylko rosnącą od dwudziestu lat frakcję prowincjonalnych twardogłowych, odrzucającą Darwina, a szczerze wierzącą w Wiekuistego z brodą, pracowicie tworzącego świat przez dni sześć, mniej więcej sześć tysięcy lat temu. Biali mężczyźni z West Virginia i jaskiniowa FOX TV stały się w partii ważniejsze (i zdecydowanie bardziej przebojowe) od starych konserwatywnych elit powiązanych z wielkim kapitałem i przemysłem zbrojeniowym. Wielcy nafciarze i przemysłowcy z klanem Bushów na czele najzwyczajniej w świecie stracili kontrolę nad interesem - stracili ją na rzecz dynamicznego i bezwzględnego populizmu, żerującego na nienawiści do elit - wszelkich, również własnych - i "waszyngtońskiego bagna". "Bagno", czyli "swamp" zdefiniowane zostało nader szeroko: od "żydowskiego kapitału" i "żydowskich mediów" po prawa dla lesbijek, gejów i mniejszości. Donald Trump przechwycił ten żywioł tym łatwiej, że całe życie pozował na macho: trzon Tea Party to zdeklasowani biali faceci, od lat systematycznie tracący odwieczną patriarchalną władzę nad otoczeniem.
Partii herbacianej nie przeszkadza nowojorski miliarder jawnie unikający podatków, nie przeszkadza też fakt, że wszystko zawdzięcza bogatej rodzinie, a sam wielokrotnie bankrutował (kasyna w Atlantic City), ciągnąc na dno rzesze tych, co mu zaufali. Przeciwnie kochają go tym bardziej, wierząc, że właśnie on zdemoluje znienawidzony Waszyngton i przywróci dawne dobre czasy. Jego chłopięca bufonowatość, kompletny brak merytorycznego przygotowania zręcznie wekslowany na pogardę dla jajogłowych, wreszcie konsekwentne chwytanie za pupę każdej nieznajomej - wszystko to wywołuje euforię na wiecach i twarde poparcie przy urnie. Nawet nieskrywana miłość do Putina i liczne rosyjskie powiązania nie są mu w stanie zaszkodzić: antysowieccy czy antyrosyjscy byli Nixon, Reagan i Bush; "herbaciani" - wręcz przeciwnie - cenią męską krzepę Putina i chcą z nim robić interesy, lekceważąc zachodnioeuropejską "zgniliznę i lewactwo".
Po drugiej stronie sceny demokraci wykreowali zabójczy duet Clinton-Sanders, najlepszą receptę na klęskę. Hillary przez dekady (nieważne, że po części niesprawiedliwie) robiła za symbol chłodu, układowości i cynizmu w polityce - osiem lat temu przegrała nominację z szerzej nieznanym ciemnoskórym radnym Chicago dokładnie z tego powodu. Wtedy charyzmatyczny Obama świetnie symbolizował ową zmianę, której pragną przeciętni Amerykanie. Teraz ze sporymi kłopotami pokonała w prawyborach Sandersa: staruszka, Żyda i socjalistę - uosobienie liberalnego jajogłowego z Nowej Anglii. Partyjna elita, która dopuściła do stworzenia podobnego duetu naprawdę ciężko zapracowała na zwycięstwo Trumpa i przyszłe czyszczenie waszyngtońskiego "swamp".
cdn  

poniedziałek, 31 października 2016

Szkoda pięknego Dolnego Śląska, szkoda Wrocławia - przez zdradę Schetyny oraz samotność/egoizm Dutkiewicza stracimy dorobek pokolenia cz.1

Bardzo się dziwiliśmy, gdy parę miesięcy temu PiS po cichu wycofał się z próby skrócenia kadencji samorządów wojewódzkich, dzielących miliardy unijnych środków. Nowogrodzka najpierw sondowała w Brukseli możliwość przeniesienia Regionalnych Programów Operacyjnych (we Wrocławiu 9 mld zł) w gestię wojewodów, potem rozważając utworzenie dwóch nowych województw - środkowopomorskiego i warszawskiego - parła do przerwania obecnej kadencji; na koniec wszakże wpadła na pomysł dużo lepszy i genialny w swej prostocie. W tej chwili do odwołania marszałka i rozbicia dominujących koalicji PO-PSL (poza Podkarpaciem odbitym przez PiS w jeszcze w 2013 roku) trzeba większości kwalifikowanej trzech piątych sejmikowych radnych; to poważna bariera i poduszka bezpieczeństwa dla rządzących: w sejmiku dolnośląskim na przykład na 36 radnych "zamachowcy" musieliby uzbierać minimum 22 głosy. PiS w jeszcze w listopadzie zniesie ten wymóg w województwach samorządowych i starostwach, argumentując w parlamencie, że przecież nawet premiera odwołujemy zwykłą większością.
Co to oznacza w praktyce? Dolny Śląsk wpadnie w ręce rządzących zapewne już w lutym bądź marcu 2017, gdy minie ustawowe pół roku od poprzedniego wniosku o odwołanie marszałka Przybylskiego; obecne koalicje będą poważnie zagrożone przynajmniej w czterech innych województwach, głównie na ścianie wschodniej. Kaczyński ma wobec Dolnego Śląska plany specjalne: myśli nie tylko o prostym przejęciu władzy, co teraz przyjdzie mu z łatwością - znacznie bardziej interesuje go uwikłanie w nową koalicję Grzegorza Schetyny. Próbował już tego manewru na przełomie czerwca i lipca (wtedy pokrzyżowała mu plany nieudolność Piotra Borysa - prawej ręki szefa PO - i w konsekwencji bunt radnych Platformy wobec lidera), teraz przeprowadzi drugie podejście. Dla klarowności sytuacji: PiS z radnymi prezydenta Lubina Roberta Raczyńskiego bez specjalnego wysiłku skonstruować może słabą większość w dolnośląskim sejmiku i bez Platformy - gra idzie jednak o wyższą stawkę, czyli o skompromitowanie schetynowego "totalnego oporu" i zasadniczy wyłom w opozycji.
Kierownictwo partii rządzącej traktuje sprawę na tyle poważnie, że rozważa nawet oddanie Schetynie marszałka - nie na długo rzecz jasna. Jeśli manewr się powiedzie - a ze Schetyną czy bez powieść się musi - rozbije to w drobny pył konstrukcję mozolnie budowaną przez Dutkiewicza i Przybylskiego na wybory samorządowe 2018. Konstrukcja ta powołana została do życia dwa tygodnie temu pod nazwą Dolnośląski Ruch Samorządowy: skupia on tych wójtów, burmistrzów i starostów, którym nie po drodze jest - dodajmy, że w sytuacji obecnej - ze schetynową Platformą i PiSem. Nikt grosza nie postawi na trwałość tej postawy, gdy wojewódzkie frukta przechwyci przeciwnik, a lider przedsięwzięcia straci wpływ na cokolwiek. Samorządowcy są do bólu pragmatyczni: do takiego podejścia zmusza ich zresztą odpowiedzialność przed wyborcami, którzy nie wybaczą burmistrzowi, wójtowi czy staroście utraty ważnej inwestycji przez nieudane "politykierstwo". 
Sytuację utrudnia dodatkowo postawa prezydenta Dutkiewicza: tak jak przez ostatnie lata nie szanował on partnera w postaci Jacka Protasiewicza (tenże przed trzema laty zaproponował prezydentowi sojusz z PO), bezlitośnie go ogrywając na każdym możliwym polu, tak teraz powtarza identyczny manewr z Nowoczesną; pół roku temu publicznie obiecał Ryszardowi Petru wiceprezydenta i poważny wpływ na politykę miasta, teraz dezawuuje tę deklarację nieco mniej publicznie, za to w sposób mocno, a niepotrzebnie upokarzający partnera. Po prostu odrzuca kolejnych kandydatów, wprost demonstrując, kto w tym układzie rozdaje karty, a kto chodzi po prośbie.
Dutkiewicz stracił właśnie większość w radzie (odeszły z klubu dwie radne PO), szóstka radnych Nowoczesnej popiera go jedynie siłą rozpędu; słowem prowadzi grę samotnego wilka, który z nikim nie zamierza się poważnie liczyć i z nikim też nie zbuduje koalicji opartej na solidnym fundamencie. Wcześniej nie zgodził się na wciągnięcie ludzi Raczyńskiego do sejmikowej koalicji (cieszy to niezmiernie pisowskich sztabowców) i ostatecznie skłócił się z Bogdanem Zdrojewskim, który publicznie kwestionuje jego przywództwo i politykę w mieście.
Radni sejmikowi oraz samorządowcy w tak zwanym terenie bacznie obserwują tę sytuację i wyciągają praktyczne wnioski: nie będą umierać za wodzów, grających wyłącznie na siebie, szczególnie gdy oznaczać to ma odcięcie od inwestycji i frontalne zderzenie z rozpędzoną machiną PiSu.
cdn

niedziela, 30 października 2016

Jeśli Kaczyński każe Ziobrze postawić Tuskowi zarzuty, pozbawi go szans na drugą kadencję w Brukseli i może złamać karierę

Coraz bliżej do kwietnia 2017, to jest do przedłużenia brukselskiego mandatu Donalda Tuska na drugą kadencję - do końca 2019 roku. Przyjmujemy w tej chwili za pewnik, że nawet jeśli polski rząd odmówi mu poparcia, to większością 3/4 europejscy przywódcy poprą jego kandydaturę, choćby po to, by uniknąć nieuchronnych konfliktów przy uzgadnianiu nowego kandydata. Tym bardziej, że pozostałe kraje naszego regionu zdecydowanie wolą byłego premiera Polski od każdego polityka starej Unii, siłą rzeczy mniej wrażliwego na środkowoeuropejskie problemy i aspiracje. Dotyczy to nawet Orbana, który wysyła w tej sprawie jednoznaczne - naturalnie dyskrecjonalne - sygnały do Brukseli, Berlina, Paryża, poklepując jednocześnie Kaczyńskiego po plecach. Berlin i Paryż z kolei coraz bardziej zirytowane antyeuropejską linią Warszawy, tym chętniej utrą jej nosa.
Zbyt łatwo zapominamy jednak o broni atomowej, jaką nasz Naczelnik Państwa od roku dysponuje; od wielu miesięcy pracuje nad nią w pocie czoła Ziobrowa prokuratura, a sam Kaczyński coraz częściej otwarcie ją zapowiada: nie chodzi tu broń Boże o przesłuchanie przed komisją d/s Amber Gold czy w sprawie prywatyzacji Ciechu - to są tylko drobiazgi, które Tuskowi specjalnie nie zaszkodzą, tym bardziej, że niesposób z nich wykroić aktu oskarżenia premiera, choć trochę trzymającego się kupy. To będą spektakle dla swoich, ewentualnie całkiem licznych u nas malkontentów nienawidzących każdej władzy z założenia. Kaczyński przymusza Ziobrę do oskarżenia Tuska o tak zwaną dyplomatyczną zdradę stanu w sprawie Smoleńska: przestępstwo bliskie zbrodni, bo zagrożone karą do lat dziesięciu.
Artykuł kodeksu karnego definiujący "zdradę dyplomatyczną" ma z punktu widzenia kierownictwa PiS dwie wielkie zalety: pierwszą stanowi jego ogólnikowość, stwarzająca prokuratorom wielkie do pole do twórczych interpretacji; drugą fakt, że tylko raz był zastosowany w III RP, więc brak co do niego jakichkolwiek wytycznych, chociażby Sądu Najwyższego - hulaj dusza, diabła nie ma, a Naczelnik sowicie wynagrodzi. Nawet najbardziej sprzyjający Donaldowi unijni eksperci przyznają, że trudno sobie wyobrazić europejskiego prezydenta pod ciężkimi zarzutami karnymi. Zarówno przywódcy najważniejszych krajów, jak i szczególnie ostrożna z natury eurokracja nie zdecydują się na wariant tak ryzykowny, niezależnie od osobistych sympatii. Kaczyński jawnie gra tą bronią (najpierw przy okazji Tuskowej propozycji debaty, ostatnio w dwóch wywiadach), sonduje też zachodnie reakcje, występując w ulubionej przez siebie roli ostrzegającego i zatroskanego.
Waszczykowski dostał wyraźny rozkaz wstrzymania się z publikacją białej księgi poświęconej przygotowaniom do prezydenckiej wizyty w Katyniu - miała być udostępniona publiczności w połowie listopada, teraz nieoficjalnie mówi się o lutym. Rozkaz wynikał z faktu, że przygotowujący ją urzędnicy MSZ skupili się na zaniedbaniach krajowych, dotyczących bezpieczeństwa. Kaczyńskiego interesuje zupełnie co innego: kilkanaście tysięcy mejli i notatek służbowych prowadzących do rozdzielenia wizyt prezydenta i premiera - z nich fachowcy Ziobry wypreparują kilkanaście kluczowych, mających ilustrować spiskowanie, a przynajmniej paktowanie ludzi Tuska, a i samego Tuska z Putinem, wymierzone przeciwko głowie państwa. Idzie tu szczególnie o rozmowy Tusk-Putin od jesieni 2009 (Westerplatte) do początku kwietnia 2010 oraz uzgodnienia przeprowadzane przez Tomasza Arabskiego w Moskwie bezpośrednio przed katastrofą.
Laikowi wydawać się może, że to robota pod każdym względem syzyfowa - poprzednia administracja musiałaby przecież zostawić dowód na zdradę we własnych papierach i mejlach, w pełni dostępnych dla następców. Podobne przekonanie, choć niewątpliwie zdroworozsądkowe, nie bierze jednak pod uwagę manipulacji kontekstem, twórczych interpretacji, wreszcie delikatnych, a umiejętnie wykonanych fałszerstw. Z pewnością powagi zagrożenia nie lekceważy sam Tusk i jego najbliższe otoczenie - zdaje sobie sprawę, że żaden niezawisły sąd go nie skaże, natomiast długotrwały proces wystarczy do zrujnowania kariery. Tak jak zachodni przywódcy nie zgodzą się na przewodniczącego Rady Europejskiej wzywanego na przesłuchania w dniach ważnych szczytów, tak też liderzy polskiej opozycji nie przystaną na wodza, symbol wspólnej listy i kandydata na prezydenta, zagrożonego wieloletnim wyrokiem. Również dlatego, że otwiera to drogę do najwyższych zaszczytów dla nich samych.          
 

piątek, 28 października 2016

Dzieci Wałęsy: Donald Tusk z prawego łoża, Jarosław Kaczyński zmajstrowany mimo a nawet wbrew woli - cz.2

Skończyliśmy na tym, jak to Wałęsa komunę (a właściwie bezpiekę) wykiwał, rozwiązując przy tym skutecznie Związek Radziecki. Tym ostatnim Lechu przechwala się zdecydowanie na wyrost, jednak logika zdarzeń była właśnie taka: demontaż systemu zaczął się od Polski, ona jako pierwsza miała niekomunistycznego premiera, potem wypadki pobiegły na zasadzie domina, domina o sile i tempie lawiny. Wszelkie spekulacje samego Gorbaczowa czy jego światłego wszak (jak na warunki ZSRR wielce światłego) otoczenia co do uczynienia z satelickiej Polski pierwszego poligonu dla pieriestrojki, a potem głębokiej reformy systemu w kierunku rynkowym, nic w tej mierze nie zmieniają. Mogli  sobie kagiebiści planować eksperymenty w wiecznie buntującej się Polsce, z całą pewnością nie planowali jednak upadku własnego imperium, przed którym drżało pół planety. Jak to często bywa, rzeczywistość błyskawicznie wymknęła się gabinetowym mądralom spod kontroli. 
Donald Tusk w sposób jednoznaczny jest politycznym synem i następcą Lecha (spore znaczenie ma tu również trójmiejska bliskość i tradycja) oraz co w naszych warunkach najważniejsze - spadkobiercą wałęsowej chytrości, polityki zderzaków, personalnej i taktycznej bezwzględności, szybkości reakcji i braku jakichkolwiek skrupułów czy sentymentalizmów. - Polityka to rzecz na tyle poważna i "dorosła" w swej istocie, że nie ma w niej miejsca na inteligenckie wahania - zdają się mówić obywatelom obydwaj zgodnym chórem. Schetyna jako niechciany następca Tuska, wymuszony przecież wyłącznie sytuacją (de facto głęboką porażką, być może niebawem klęską tuskowego projektu) korzysta z tego pełnymi garściami, wprost zaprzęgając Lecha do platformianego wozu drabiniastego.
Bezwzględność, zimny aż do brutalności ogląd sytuacji, całkowicie instrumentalne traktowanie współpracowników - te cechy łączą Tuska z Kaczyńskim w sposób zdumiewający mniej zorientowanego obserwatora i niewątpliwie oznaczają, że obaj terminowali u Wałęsy; od niego tę schedę i nauki przejęli, nic zgoła nie mając wspólnego z Mazowieckim, Kuroniem czy nawet Geremkiem. Piszę "nawet", bo profesorowi zdarzało się zimne do bólu myślenie, zawsze jednak łagodzone poczuciem smaku i elitarnym sznytem. Jeśli szukać fundamentalnej równicy między wałęsowymi czeladnikami, to polega ona na odmiennym ulokowaniu chytrości i przenikliwości spojrzenia: Wałęsa i Tusk nieodmiennie podążali z aktualnym mainstreamem - światowym, europejskim i krajowym, nierzadko przyklejając się do niego i czerpiąc z niego wszelkie możliwe na danym etapie korzyści, Kaczyński zaś od politycznej inicjacji zawodnik drugo-, a nawet trzecioligowy za punkt honoru przyjął złamanie tegoż mainstreamu, zniszczenie go i zastąpienie nowym, przez siebie wyłącznie wykreowanym. Ironia dziejów sprawiła, że z politycznego marginesu, a tak naprawdę niebytu wyciągnął go sam Wałęsa w chwili, gdy  nieuchronna stała się wojna na górze - zdarzyło się to w przeważającej mierze za sprawą brata, bliskiego współpracownika Lecha w"Solidarności".
To smutne, że Wałęsa dysponuje politycznymi dziećmi, następcami prawymi oraz nieprawymi, a Mazowiecki z postkorowską lewicą nie pozostawili po sobie nikogo, rzecz jasna nikogo o porównywalnych wpływach i znaczeniu. Za sierotę po po tamtym etosie i szkole politycznego myślenia robi bez wątpienia środowisko "Gazety Wyborczej" z Michnikiem na czele, jednak od półtorej z górą dekady wyłącznie w przestrzeni medialnej i opiniotwórczej - bez żadnego przełożenia na kierownictwo kraju. O takim rozkładzie politycznego potomstwa przesądził sławetny nos i praktyczny talent Wałęsy: następna generacja polityków odruchowo naśladowała i wykorzystywała w praktyce te wzorce, które okazały się skuteczne i przyniosły sukces. Unia Wolności do dziś pozostaje niedościgłym wzorem moralności w służbie publicznej, lecz następców znajdzie dopiero w generacji wnuków.
W radykalnym odróżnieniu od Kaczyńskiego Wałęsa i Tusk umiejętnie podczepiali się pod silniejszego bądź aktualnie groźnego partnera (pierwszy przypadek to Niemcy Angeli Merkel, drugi tworzyło potężne bezpośrednio po przełomie środowisko postkomunistyczne), po czym umiejętnie i elastycznie balansowali, by nie dać się zwasalizować. Przy okazji do perfekcji opanowali szkołę wyciągania z silnych partnerów maksymalnych korzyści dla swojego przywództwa i kraju, co w żadnym wypadku nie pozostawało w sprzeczności. W ten sposób w latach 90-tych Polska bezpiecznie dopłynęła do NATO, a po akcesji wyzyskała wszelkie możliwe korzyści polityczne, gospodarcze i obronne z hegemonii Niemiec. Kaczyński odwrotnie: korzyści krajowi nie przysporzy żadnych, a osobiście już się staje symbolem megalomańskiego awanturnictwa, które silni tego świata zawsze zbędą wzruszeniem ramion, a wrogowie skrzętnie wykorzystają.
Pouczającą hybrydą jawi się w tej mierze rzekomy przyjaciel Kaczyńskiego Wiktor Orban - twardy, zręczny i bezwzględny całkiem jak Wałęsa z Tuskiem - we właściwym czasie uderzył w tony nacjonalistyczne i wyrzekł się młodzieńczego liberalizmu wyłącznie po to, żeby zagwarantować sobie długie i bezpieczne panowanie nad duszami Węgrów. Jednocześnie nic on nie ma wspólnego z zakompleksionym frustratem Kaczyńskim - wykorzystuje jedynie bez cienia skrupułów jego polityczną naturę do zgrabnego wciśnięcia Polakom roli czarnego luda w Unii i tym bezpieczniejszego robienia znakomitych interesów z Putinem.                 

niedziela, 23 października 2016

Wałęsa, Kaczyński, Tusk - popróbujmy podsumować najistotniejsze właściwości naszych przywódców - cz.1

Gdy wdowa po Kiszczaku przyszła w lutym do IPNu, kochający albo przynajmniej doceniający rolę Wałęsy zamarli z przerażenia. Było przecież jasne - nie wnikając, kto naprawdę do kogo przyszedł - że pisowscy nienawistnicy mają Lecha na widelcu, a jego światowa sława i światowa legenda legną w gruzach wobec oczywistych dowodów zdrady, donoszenia na kolegów w stoczni i regularnego pobierania za to sowitych gratyfikacji. I co? Nastało osiem miesięcy ciszy, wypełnionej intensywną pracą resortowych grafologów "zadaniowanych" przecież przez ludzi szczerze życzących Wałęsie śmierci cywilnej - jego miejsce po nieuchronnej demaskacji zająć miał nieskalany Lech Kaczyński, brat i heros bez skazy. Nawet osobnik średnio zorientowany w specjalistycznych technikach naszych służb rozumie już (po ośmiu miesiącach od sensacyjnego odkrycia), że uczeni badacze zderzyli się z poważnym problemem, który stawia cała operację pod wielkim znakiem zapytania.
To cały Wałęsa, niezniszczalny i niezatapialny polski cwaniak, prawdziwie reprezentujący mądrość naszego ludu, tak samo czterdzieści lat temu, jak i dzisiaj. Świadomie pomijam wielkość Lecha w chwili próby na początku stanu wojennego, bo nie odczuwam potrzeby przekonywania o tym samego siebie ani też nikogo innego. Albo się rozumie polityczny elementarz, albo się go rozumieć nie chce.
Dlaczegóż to resortowi magicy harują w pocie czoła, a efektu publiczności nie są w stanie pokazać? Teraz mówią o listopadzie, a i to bez specjalnego przekonania. Problem polega na tym, że nawet niewidomy badacz (niedowidzący amator takoż) dostrzeże, że charakter pisma odręcznych donosów tudzież pokwitowań wypłat z teczki Bolka należy do kilku osób - dwóch, trzech, być może czterech. Czy jest wśród nich Wałęsa? Może tak, może nie - ówczesny obrońca Wałęsy, gdański mecenas Jacek Taylor tłumaczył w zlekceważonym przez pisiorów wywiadzie, że jego klient był w 1970 czy 1971 roku półanalfabetą, piszącym kulfonami, z koszmarnymi błędami ortograficznymi. Cóż uczyniły ubeckie mądrale: w pośpiechu nie tracili czasu na młodego robotnika, tylko pisali sami. Zarówno język, jak i forma dużej części donosów zdradza wyższe wykształcenie, peerelowskie, ale jednak. Dają do myślenia pokwitowania - te według żelaznej w resorcie zasady powinien Lechu podpisywać sam. I to się nie zgadza, charaktery pisma są różne. Być może dlatego, że prowadzący Wałęsę oficerowie mieli lepkie ręce.
IPNowscy mądrale wpadli we własne sidła - skoro z zasady wierzą w ubeckie papiery jak w biblię, powinni Lecha uwolnić od wszelkich oskarżeń: przecież nigdy jeszcze wielki Cenckiewicz z kolegami nie wdawali się w krytyczną analizę resortowych źródeł - przyjmowali je na wiarę w całości wedle doktryny prostej jak budowa cepa: wedle niej ubecy nie mogli sami siebie okłamywać, nie mogli też okłamywać własnej organizacji. Kiedy IPNowcy pod nowym kierownictwem pokażą wreszcie wyniki swych badań, będzie niezła zabawa.
Jestem głęboko przekonany, że Wałęsy flirt z bezpieką z lat 1970-76 miał poważny, jeśli nie decydujący wpływ na decyzje podejmowane przez Gierka i Biuro Polityczne PZPR w sierpniu 1980. Gdy twardogłowi rozważali wariant siłowy, desant na stocznię, czyli znacznie bardziej krwawą powtórkę grudnia, towarzysze z resortu po cichu uspokajali: nie trzeba rozlewu krwi, podpiszmy porozumienie, potem ich wykiwamy - na czele komitetów (w Szczecinie Jurczyk) stoją przecież nasi ludzie. Jeśli spojrzeć na problem z tej strony, znacznie lepiej rozumie się częste przechwałki Wałęsy o tym, jak to sam jeden wykiwał komunistów. On po prostu naprawdę ich wykiwał, co się strategom pokroju Kaczyńskiego nie może pomieścić w głowie.
cdn

Kaczyński zrobi spektakl w Warszawie: grillując hieny reprywatyzacji, dobije PO i na długo przechwyci polityczną inicjatywę

Zrodzony na Nowogrodzkiej pomysł nadzwyczajnej komisji d/s stołecznej reprywatyzacji zaskoczył wszystkich, bo nawet za Stalina nie było w Polsce gremium, łączącego w sobie funkcje teatralno-propagandowe, prokuratorskie i sądowe. U zarania bolszewickiej Rosji działały "trojki" CZEKA, a potem OGPU - łączyły one wspomniane funkcje rozstrzeliwując masowo kontrrewolucjonistów i konfiskując im mienie, jednak do bratniej Polski przeniesione nie zostały; najwyraźniej uznano, że nasz naród do tak prostych rozwiązań jeszcze nie dorósł, trzeba więc zachowywać pewne pozory procesowe.
Pomysł komisji nadzwyczajnej, czy też weryfikacyjnej, nie jest jednak całkiem głupi, skoro w przypadku reprywatyzacji mamy w Warszawie (i nie tylko) do czynienia z ewidentną zmową prawników: wybitny prawnik Robert Nowaczyk skupuje roszczenia potomków niegdysiejszych właścicieli załamanych beznadzieją wieloletniego dobijania się o sprawiedliwość, sądy błyskawicznie uznają zasadność roszczeń, a prawnicy ze stołecznego BGN jeszcze szybciej wypłacają kolegom z sitwy dziesiątki i setki milionów. Jak tu w podobnej sytuacji zaufać kolejnym prawnikom, że w ramach audytu (pomysł Gronkiewicz-Waltz) czy nawet akcji CBA czy postępowań prokuratorskich przywrócą właściwy porządek rzeczy? Przecież zapis w księdze wieczystej świętością jest i wszystko to na końcu oprzeć się musi o decyzje sądowe, w sporej części orzekające w sprawach swoich i bliskich kolegów ze studiów czy aplikacji. 
Skoro nikt nie wierzy w złamanie korporacyjnej prawniczej solidarności, środki nadzwyczajne kuszą, niestety nie tylko naiwniaczków. Nie po raz pierwszy w Polsce głęboki upadek jakości sądownictwa i etyki urzędniczej zachęca do rewolucji - wiemy, jakie są w tej mierze doświadczenia (wyłącznie złe i jeszcze gorsze) - wiemy, że PiSowi zależy wyłącznie na spektaklu, który zabić ma skutecznie trójpodział władzy; jednak podświadomie czujemy też, że upadek moralny warszawskiego molocha urzędniczo-sądowego zaszedł za daleko, by wierzyć w jego samooczyszczenie. W 1926 roku w podobnej atmosferze wkroczył Piłsudski ze swymi legionistami - żałosny finał znamy, lecz to nam ani trochę nie pomoże.
Siostra mecenasa Nowaczyka - Marzena Kruk, od dwudziestu lat zatrudniona w Ministerstwie Sprawiedliwości staje się dramatycznym i kompromitującym symbolem; cała Warszawa mówi o niej jako o słupie (ponad 46 mln przyznanych odszkodowań), za którym stoją prawdziwi organizatorzy złodziejskiego procederu. Pani Marzena zgodziła się na rolę sierotki, dzielącej wyłudzone miliony pomiędzy docelowych beneficjentów. Sierotek jest oczywiście znacznie więcej, roszczących o niemniejsze kwoty - nie da się uniknąć pytania, kto ten biznes promował, kto go politycznie i legislacyjnie osłaniał, kto go wreszcie przez długie lata tolerował, bo raczej trudno było go nie zauważyć.
Żeby było jasne: to Kwaśniewski zawetował pierwszą solidną ustawę reprywatyzacyjną; to Komorowski odesłał do Trybunału tak zwaną "małą ustawę" o reprywatyzacji warszawskiej; to mąż cioci małżonka pani prezydent Pawła Waltza odkupił roszczenia do Noakowskiego 16 od szmalcowników, a Waltzowie przejęli ją doskonale wiedząc o proteście żyjących spadkobierców; to za warszawskiej prezydentury Kaczyńskiego zabrano lokatorom Nabielaka 9, czyli kamienicę zamordowanej w lesie Kabackim Jolanty Brzeskiej - funkcyjnym w dzielnicy Śródmieście był wtedy Mariusz Błaszczak, a niewiele później wojewodą notorycznie ponaglającym reprywatyzatorów został sam Jacek Sasin. Tak zwane stare partie (PiS, PO, SLD) umoczone są więc po pachy, wszystkie poza PSL-em, tradycyjnie nieistniejącym w wielkich aglomeracjach.
Kaczyński wyciąga z tego precyzyjne wnioski: prokuratura z CBA wystarczającego spektaklu nie zapewnią, sejmowa komisja śledcza może się zaś niebezpiecznie wymknąć spod kontroli: Gronkiewicz rozstrzelać ma młody komisarz Jaki, wyposażony we wszelkie możliwe uprawnienia - śpieszyć się nie musi, "oprawców-kamieniczników" i ich wspólników grillować będzie powoli, najprawdopodobniej aż do wyborów samorządowych. Zagrabione mienie odda gminie i lokatorom, przywróci ludowe poczucie sprawiedliwości. 
Można i trzeba się na to oburzać, jednak pytanie pozostaje, jak cierń blisko serca: gdzie były i co uczyniły w tej sprawie nasze systemy - parlamentarny i sprawiedliwości - od lat kilkunastu - gdy ostrzeżenia płynęły z każdą chwilą mocniejsze.    

niedziela, 16 października 2016

Antoni Macierewicz zawsze i wszędzie w interesie Rosji - pytania do Naczelnika Państwa (cz. 4)

Skończyliśmy na pułkowniku Gaju, mianowanym przez Macierewicza szefem kadr w Sztabie Generalnym, który na facebooku, z otwartą przyłbicą, całkiem publicznie wychwala Putina i ze szczerą pogardą wypowiada się o Sojuszu Atlantyckim. Ta skłonność Antoniego to drobiazg w porównaniu z jego długotrwałą przyjaźnią z amerykańskim lobbystą (byłym republikańskim senatorem przez cztery kadencje) Marcello Alphonse d'Amato. Antoni długo figurował wespół z tym lobbystą w charakterze współprezesa w fundacji "Friends of Poland"; gdy Tomasz Piątek zapytał go o to pisząc ostatni artykuł w GW, nazwisko Macierewicza nagle zniknęło ze strony www fundacji, a firma lobbysty poinformowała dziennikarza, że nazwisko polskiego ministra znalazło się na niej "omyłkowo". Omyłka to szczególna, jeśli zważymy, że dyrektorem wykonawczym "Friends of Poland" jest ten sam dwudziestoletni pan Janniger, którego Antoni usiłował rok temu uczynić swym oficjalnym doradcą; odstąpił od tego, gdy podniosła się medialna wrzawa - ministrowi sugerowano wtedy, by sięgnął do rezerwy kadrowej w polskich przedszkolach.  
Przez długie lata Marcello Alphonse D'Amato objawiał trzy główne właściwości: 
 - po pierwsze konsekwentnie bronił włoskich mafiosów z rodzin Gambino, Lucchese oraz Genovese przed sądami powszechnymi i administracją federalną (wielokrotnie ścierał się w tej mierze z "katem" mafii Rudim Giuliani, również Włochem z pochodzenia);
 - po drugie przez lata pracował i pracuje jako lobbysta amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego i kosmicznego, w szczególności dla fabryki lotniczej Sikorsky, właściciela zakładów w Mielcu, które korporacja UTC sprzedała w listopadzie 2015 Lockheed Martinowi; Lockheed przejął d'Amato od UTC jako swoiste dobrodziejstwo inwentarza;
 - po trzecie d'Amato od lat blisko biznesowo współpracuje z najbliższym kręgiem Putina (wicepremier Dmitrij Rogozin i Jurij Kowalczuk, osobisty bankier prezydenta Rosji), pośrednicząc w lukratywnym handlu rosyjskim tytanem oraz w imporcie silników rakietowych wynoszących na orbitę amerykańskie satelity (w tym szpiegowskie).
W świetle powiązań Macierewicza z D'Amato (portal "Politico" podał wczoraj, że MON comiesięcznie wspiera jego firmę lobbystyczną Park Strategies kwotą 15 tys. USD) w zupełnie innym świetle staje ostatnia decyzja naszego rządu w sprawie rezygnacji z Caracali i francuskiego offsetu.
Pytania do Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego:
 -  czy od początku miał Pan Naczelnik świadomość stopnia infiltracji najbliższego otoczenia szefa MON przez sowieckie i rosyjskie służby?
 - czy miał Pan świadomość bezpośredniego powiązania ministra Macierewicza z Marcelo D'Amato, starym lobbystą blackhawków? Czy nie uważa Pan tego za okoliczność bezwzględnie kompromitującą, mocno przy tym trącącą korupcją?
 - czy godzi się Pan Naczelnik Państwa z konsekwentnym osłabianiem przez Macierewicza polskiej obronności poprzez usuwanie najlepszej kadry, promowanie miernoty, paraliżowanie kontrwywiadu oraz konsekwentny brak niezbędnych zakupów sprzętu bojowego? Mamy październik, plan wydatków na zakupy został zrealizowany w 10% - w najbliższym czasie nie będziemy mieli niezbędnych armii helikopterów i okrętów ochrony wybrzeża.
 - czy czuje się Pan Naczelnik zakładnikiem Antoniego Macierewicza? Jeśli tak, to czy jedyną przyczyną tego stanu rzeczy jest kapłaństwo smoleńskie tegoż?  
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 15 października 2016

Znów o Antku Macierewiczu nie ruskim agencie, tym razem od strony nastojaszczej ruskiej agentury (3)

Skoro już nasz minister wojny załatwił nam neutralną wrogość najsilniejszej armii w UE (poza Turcją z każdą chwilą bardziej zaprzyjaźnioną z Kremlem) - dodajmy, że to jedyna siła zbrojna zdolna do tego, aby przy dużym poświęceniu uratować nam dupę w przypadku rosyjskiej agresji - pochylmy się chwilę nad znakomitym otoczeniem pana ministra wojny.Gdy pominąć indywidua wypływające z erotycznych fantazji Antoniego (Janniger, Misiewicz, Kownacki), rzuca się w oczy ciekawa prawidłowość: przez długie lata dryfowania po prawicowych efemerydach - od ZChNu poprzez Ruch Narodowo-Katolicki po Ligę Polskich Rodzin - naszemu bohaterowi konsekwentnie towarzyszą, wręcz go nie odstępują nie tylko regularni agenci SB, lecz co gorsza - oficerowie i agenci KGB i GRU, a wkrótce potem FSB i GRU (sowiecka kontrazwiedka i razwiedka wojskowa nie zmieniła nazwy).
By nie być gołosłownym - osławionego Roberta Luśnię, wiernego przez długie lata druha i współpracownika Macierewicza,byłego posła LPR, a przy tym agenta SB od wczesnych lat osiemdziesiątych, prowadził Józef Nadworski, agent KGB, a bardzo być może, że kadrowy oficer tej służby. Nadworski z kolei blisko współpracował z pułkownikiem GRU Markiem Zielińskim, w sowieckiej a później rosyjskiej służbie pozostającym od 1980 do wpadki w 1993 roku włącznie. O zażyłości obydwu panów-oficerów wiemy z obszernych zeznań Zielińskiego złożonych przed polską prokuraturą wojskową. Zieliński zeznał nawet, że to opiekujący się Robertem Luśnią Nadworski poznał go z oficerem GRU, który miał go później wprowadzić do służby na polskim odcinku.   
Najbliższym współpracownikiem Macierewicza i Luśni przed rokiem 2005 był Konrad Rękas, wtedy pełnomocnik ówczesnej partyjki Antoniego w wyborach parlamentarnych 2005 roku. Po aresztowaniu za szpiegostwo na rzecz Rosji Mateusza Piskorskiego, Rękas jest w tej chwili faktycznym liderem prokremlowskiej partii Zmiana, otwarcie głoszącej wielkość Władimira Władimirowicza, a małość i zgniliznę zachodnich struktur wojskowych i politycznych. Barwnie opisuje ich (to jest Macierewicza i Rękasa) współpracę Tomasz Piątek w GW, minister niczego nie dementuje, jedynie pomniejsza znaczenie tych kontaktów i sugeruje, że ustały wiele lat temu. Na to Rękas na facebooku bezczelnie odpowiada, że widzieli się całkiem niedawno podczas kampanii wyborczej 2011 roku, a do dziś współpracują w "Głosie", starym organie kolejnych partii Antoniego.
Wielki przyjaciel Rękasa Marian Szołucha (również przez Piątka opisywany) był niedawno przez Macierewicza mianowany wiceszefem rady nadzorczej  Polskiej Grupy Zbrojeniowej; został odwołany po pięciu dniach, gdy media ujawniły jego rosyjskie powiązania. Znacznie bardziej pouczające są losy założycieli Narodowego Centrum Studiów Strategicznych, fundacji finansowanej przez byłego rajdowca Roberta Szustkowskiego (Grupa Radius), obywatela szczęśliwej Szwajcarii, od ćwierćwiecza robiącego w ZSRR, a potem w Rosji znakomite interesy. Narodowe Centrum długo miało siedzibę w dawnym budynku SLD przy Rozbrat, korzystając po prostu z uprzejmości proradzieckiego biznesmena. Założyciele tak ulokowanej fundacji, panowie Kotas i Szadkowski to podpora MON w roku 2006-7 i obecnie - wspólnie z Macierewiczem Kotas był wiceministrem obrony w rządach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego, Szadkowski pełni tę samą funkcję obecnie. To właśnie NCSS posłużyło jako kuźnia kadr MON Dobrej Zmiany, tam też zrodziła się najważniejsza dla ministra idea Obrony Terytorialnej. Pułkownicy Kwaśniak i Gaj, eksperci NCSS, odpowiedzialni za koncepcję i organizację OT, nigdy nie ukrywali - wszystko jest na facebooku - skrajnie proputinowskiego, a przy tym antynatowskiego nastawienia. Żeby było śmieszniej i straszniej Macierewicz tuż po wejściu do MON mianował Gaja (od lat oficera rezerwy) szefem kadr w Sztabie Generalnym; po artykułach Tomasza Piątka po cichu go odwołał.
Dla odmiany ulubionym ekspertem Antoniego w komisji smoleńskiej jest Andriej Iłłarionow, przez lata osobisty doradca Putina, aktualnie w odstawce, jak wszystko wskazuje - pozorowanej. Mieszkający w tej chwili w USA Iłłarionow od początku oskarżał Rosję o zamach w Smoleńsku, rządowi Tuska zarzucał z kolei zdradę narodowych interesów, a Zbigniewowi Brzezińskiemu agenturalną pracę na rzecz ZSRR - czyniąc to swobodnie podróżował po Rosji, kontaktując się bez przeszkód z moskiewską i petersburską socjetą. Tenże rozpracowywał wcześniej ukraiński Majdan, najpierw udając wielkiego przyjaciela kijowskiej rewolucji, potem pracowicie intrygując w celu skłócenia jego przywódców i rozbicia politycznej jedności ówczesnej ukraińskiej opozycji.
cdn w niedzielę

Macierewicz, zapewne formalnie nie ruski agent, jednak i bez tego do bólu szkodliwy - cz. 2

Skończyliśmy na nagminnym usuwaniu doświadczonych weteranów otrzaskanych w Afganistanie i Iraku tudzież na wywaleniu ze służby pani major kontrwywiadu, najskuteczniejszej w tej części Europy w zbożnym dziele demaskowania ruskich agentów i siatek misternie przez nich plecionych. Czas nam przejść do afery z Caracalami, przy czym rozważyć warto nie tylko skandaliczne potraktowanie partnera, utratę ponad 13-miliardowego offsetu i pozbawienie polskiej armii nowoczesnych bojowych helikopterów przynajmniej na najbliższe dwa lata - równie interesujący jest moment zerwania rozmów (Francuzi w najlepszej wierze przedłużyli ważność oferty do końca listopada). Macierewicz pieczołowicie zadbał o to, by wybierający się do Polski prezydent Hollande dostał brudną szmatą w twarz: świetnie sobie nasz mądrala zdawał sprawę z konsekwencji, bo Francja w kwestii własnego honoru i powagi państwa nigdy nie żartowała, nawet za pajaca Sarkozy'ego.
Skutek byłby odrobinę tylko słabszy, gdyby kolejny dorodny ministrant (starszy nieco od Misiewicza czy Jannigera, ale równie śliczny) Kownacki w randze wiceministra nie wyleciał z facecją o uczeniu posługiwania się widelcem; w tej sytuacji wszystkie polsko-francuskie przedsięwzięcia obronne wylądują - pardon, już wylądowały w koszu, a trafi tam również wiele Bogu ducha winnych przedsięwzięć czysto biznesowych. Polscy ich promotorzy już mogą zwijać interes, dziękując serdecznie panom ministrom wojny. W tym kontekście do rangi dowcipu stulecia urasta powołanie przez pisiorów specjalnej agencjo-fundacji (to poronione dziecko skasowanego w międzyczasie Jackiewicza), która ma się zajmować promocją naszego przemysłu i biznesu zagranicą - za symboliczne, na początek rzecz jasna, 100 milionów wyrwane państwowym spółkom, głównie energetycznym. Teraz, szczególnie na obszarze frankofońskim, mogą sobie pisiory te miliony przeznaczyć na bardziej intymne przyjemności.
Kto w  podobny sposób prowokuje Francję, piątą gospodarkę świata i jedyną w tej chwili poważną siłę militarną w Unii, nie licząc - jeśli wolno - umiłowanego przez Kaczyńskiego Erdogana? No kto, mili czytelnicy blogów? Przecież nie stary agent Kremla, tylko nasz wesoły Antoni ze swymi młodocianymi wychowankami. A pamiętać warto, że kandydat Trump otwarcie wyszydził 5. artykuł Traktatu Waszyngtońskiego - ten, co gwarantuje każdemu napadniętemu członkowi Sojuszu automatyczną reakcję silniejszych partnerów. Ta gwarancja skutecznie odstraszała Rosjan przez lat siedemdziesiąt, teraz jakby odrobinę straciła na wartości. Kto, jeśli nie Amerykanie, przyjdzie nam z pomocą w kluczowym momencie zagrożenia? Myśleliśmy jeszcze miesiąc temu, że świetnie wyszkolone i uzbrojone po zęby francuskie siły specjalne; dziś wydaje się to wielce wątpliwe, za co chwała naszym ministrom wojny, po trzykroć chwała. Moskwa się śmieje, choć łzom nie wierzy.
Teraz słyszymy, że 13-miliardowy francuski offset (z vatem, bo i tego skutecznie zażądali nasi negocjatorzy) to było mało, podobnie jak przeniesienie linii produkcyjnej Caracali do Łodzi - teraz Macierewicz będzie z wolnej ręki zamawiał u różnych producentów już to bojowe helikoptery, już to ich wyposażenie i uzbrojenie. Co z offsetem? Nic, po prostu nic. Żadnych pytań, rząd Dobrej Zmiany sprowadził przecież czupurnych Francuzików do parteru. Nie trzeba dodawać, że po tym nieprawdopodobnym happeningu każdy poważny producent uzbrojenia, czy czegokolwiek zresztą, pomyśli pięć razy, zanim zaangażuje się w interesy nad Wisłą.
Jak zamierza Antoni ominąć twarde unijne ustawodawstwo dotyczące bezwzględnego wymogu przetargu przy wydatkowaniu wielkich publicznych pieniędzy, wie na razie tylko on, pospołu z nadpremierem Kaczyńskim zapewne. Być może właśnie te wyczyny Antka trwale i już na stałe wyprowadzą Polskę z Unii Europejskiej. Co było do okazania, jak pisały za komuny dzieci na matematyce.
cd późniejszym wieczorem  

Czy Antoni Macierewicz to ruski agent? Zapewne nie, natomiast robi wszystko, żeby stworzyć takie wrażenie - cz.1

Pobieżna nawet analiza działalności Macierewicza w latach 1992-93, 2005-2007 oraz ostatniej odsłony, już w roli ministra wojny, nie pozostawia żadnej wątpliwości; dokładniejsza może przerazić nawet osobnika flegmatycznego i w ekstremalnym stopniu odpornego na wstrząsy: gdyby Putin, a przed nim czołówka jego macierzystych organizacji - KGB i GRU - dysponowała w Polsce świetnie wyszkolonym agentem wpływu, czyniłby on dokładnie to samo co Antoni, może ostrożniej i z nieco mniejszą częstotliwością. Analiza otoczenia naszego ministra wojny wypada jeszcze gorzej: tu ruski agent ruskim agentem pogania, ci zaś dmuchają w plecy aktywistom i sponsorom prokremlowskiej partii Zmiana.
Historia wyczynów Antoniego w wolnej Polsce rozpoczyna się od pamiętnej dzikiej lustracji, gdy ujawnił światu, że agentami komunistycznej bezpieki byli ówczesny prezydent (Wałęsa), marszałek Sejmu (Chrzanowski), ćwierć rządu i znacząca część obydwu izb parlamentu, w tym Leszek Moczulski, Wiktor Osiatyński i Michał Boni. Opóźniło to znacznie i skomplikowało wejście Polski do NATO. Gdyby koniunktura ułożyła się inaczej, na co Rosjanie z pewnością liczyli, Polska nigdy by do Sojuszu nie weszła, lądując na stałe w szarej strefie niczyjej pomiędzy Imperium a świeżo zjednoczonymi Niemcami. Taka mogła być cena wyczynów Antoniego et consortes; jeśli jej nie zapłaciliśmy, to tylko dlatego, że Clinton był na rozszerzenie NATO zdecydowany, a Jelcyn okazał się słabnący w oczach i dodatkowo sparaliżowany narastającym wewnętrznym chaosem.
Drugi etap działalności Antoniego to weryfikacja wojskowego kontrwywiadu (WSI) w 2006 i 2007 roku. Macierewicz wydał w ręce Rosjan, talibów, Al-Kaidy i paru jeszcze sympatycznych organizacji naszych agentów działających pod przykryciem w Afganistanie, Iraku i reszcie regionu - pracowali oni zresztą w większości dla Amerykanów. Pod pretekstem walki z komunistycznymi złogami WSI Antoni opublikował ich nazwiska i dokładne dane osobowe. Kilkadziesiąt procesów, które część poszkodowanych żołnierzy i oficerów wytoczyła Ministerstwu Obrony zakończyła się we wszystkich przypadkach zasądzeniem odszkodowania dla powodów i oficjalnymi przeprosinami kierownictwa resortu. Nie trzeba dodawać, że państwo polskie nie dysponowało - jak się wkrótce okazało - żadnym regresem do Macierewicza; kierując komisją weryfikującą polski kontrwywiad okazał się on bowiem już wkrótce osobą prywatną - taką wykładnię przedstawili wtedy zdumionej publiczności prawnicy MON. Jako osoba prywatna rekrutował również za chwilę kierownictwo i kluczowych dowódców nowopowołanej Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Według zgodnego świadectwa fachowców polski kontrwywiad wojskowy do dziś nie odzyskał sprawności niezbędnej do realnej osłony naszych wojsk poza granicami, jak i wewnątrz kraju.
Najnowsza odsłona tragikomedii z Antkiem-Policmajstrem w roli głównej wystartowała z przytupem, tuż po ministerialnej nominacji, wcześniej oczywiście przez Beatę Szydło skrupulatnie dementowanej (wprost sugerowała kandydaturę Gowina). Misiewicze wtargnęli pod osłoną nocy do siedziby Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO, odpowiadającego za demaskowanie rosyjskiej agentury na wschodniej flance NATO. Chłopaki wyłamały zamki, porozbijali sejfy i zabrali ich zawartość - ot tak, bez żadnego protokołu zdawczo-odbiorczego, bo dotychczasowego dowódcy, pułkownika Duszy, nawet nie wpuścili do budynku. Czemuż to było im tak spieszno? Prędko się nie dowiemy, to pewna, aczkolwiek wiadomo już, że szukali na przykład dokumentów dotyczącej pani major, którą za chwilę Macierewicz zwolnił ze służby.
Traf chce, że podpadnięta pani major była jedynym oficerem naszego kontrwywiadu mogącym się pochwalić skutecznym rozbiciem dwóch rosyjskich siatek szpiegowskich. To przecież jasne, że pod Antonim musiała za to zapłacić. Nie ona jedna zresztą: od początku roku Macierewicz konsekwentnie odsuwa od dowódczych stanowisk naszych weteranów z Afganistanu i Iraku - elitę i kręgosłup armii czynnej, w szczególności sił szybkiego reagowania. Na ich miejsce awansuje żółtodziobów, demoralizując kadrę i ośmieszając honor munduru, jeżeli to pojęcie cokolwiek jeszcze w Polsce znaczy.
cdn dziś wieczorem

niedziela, 9 października 2016

Polska husaria znów w natarciu, brakuje (polskim kopaczom) niestety wszystkiego prócz husarii właśnie

Husaria ruszyła, rozniosła w krótkich abcugach pierwszą linię duńskich wikingów i ich pyszałkowatego norweskiego trenera, poczem ...wszystko wróciło do przykrej, żałosnej i coraz bardziej irytującej normy, która tak skompromitowała naszą rzekomą (na mocny wyrost i kredyt) ciągle jeszcze potęgę w kazachskiej Astanie. Słowem: potencjał jest, jakiego od czterdziestu z górą lat, a może i nigdy w Polsce nie było, za to kompletnej drużyny nie ma i pod tym trenerem długo nie będzie. Trener Nawałka ze zdumiewającą nawet umiarkowanych naiwniaków  dezynwolturą powiada po meczu, że cały czas (również w ostatnich trzydziestu minutach!) w pełni kontrolowaliśmy grę, a on jako szkoleniowiec ani przez chwilę nie czuł się zagrożony. Pewnie dlatego polsatowscy komentatorzy od siedemdziesiątej minuty zanosili modły o końcowy gwizdek, a gdy sędzia wreszcie przeciągle zagwizdał i podniósł dłonie, eksplodowali autentyczną ulgą i radością.
Który to już raz obserwujemy ten sam smętny schemat, wołający o pomstę do nieba, jeżeli istotnie - a nie tylko na niby - aspirujemy do europejskiej i światowej czołówki: husaria (Lewandowski, Milik, Grosik, czasem Błaszczykowski, jeśli tylko ma siłę) szarżuje, strzela bramkę - wczoraj i przedtem w Kazachstanie nawet dwie), poczem drużyna całkiem bez sensu, za to z doskonałą wręcz i powtarzalną bezradnością oddaje inicjatywę przeciwnikowi. Oddaje inicjatywę za bezdurno, niezależnie od tego, czy ma do czynienia z mocarzami, jak Niemcy, czy też z kelnerami jak Kazachowie, czy z całym należnym szacunkiem - Duńczycy.
Rozegranie, druga linia, czyli wyjaśniając rzecz laikom - organizacja środka pola, panowanie nad grą i jej prowadzenie przez czas dłuższy niż 15 sekund, co zmusza przeciwnika do bezproduktywnego biegania - nie istnieje; co gorsza, żaden z pomocników nawet nie udaje, że ta formacja jest do czegoś drużynie potrzebna. Wchodzi w grę szybkie i efektowne zagranie na błyskotliwych i silnych fizycznie polskich napastników - albo jeszcze szybsza strata, prokurująca natychmiast chaos i popłoch (względnie popłoch i chaos) pod naszą bramką.
Na świecie nie gra tak żadna klasowa drużyna, niezależnie narodowa czy klubowa. Każda z nich (tych markowych, klasowych, itd.) dysponuje przynajmniej dwójką rozgrywających z prawdziwego zdarzenia - staruszek Mila się kłania - umiejących piłkę przytrzymać i dać odetchnąć skrzydłowym, snajperom i ... własnym obrońcom. To ostatnie jest w polskim wydaniu kluczowe, bowiem nasi stoperzy nie znają dnia ni godziny - w każdej chwili może nastąpić strata głupia albo jeszcze głupsza. Krychowiak jest fantastycznym defensywnym pomocnikiem, gry nie robi, play-makerem nigdy nie będzie. Zieliński zagrał wczoraj wreszcie poprawnie, czyli prawie jak w klubie za ciężkie pieniądze, lecz okazał się kompletnie osamotniony. Linetty i Kapustka imponują młodocianą błyskotliwością, jakości w rozegraniu jednak nie gwarantują żadnej. Mączyński jest bez reprezentacyjnej formy, innych rasowych rozgrywających nie widać, nawet zaglądając do głębokiej rezerwy i licząc na jej błyskawiczny rozwój.
Skutek jest dla kibica zaangażowanego emocjonalnie - a trudno innych w Polsce znaleźć - iście miażdżący, czyli zawało- i wylewogenny. Prowadzenie nawet dwubramkowe wcale nie wydaje się bezpieczne, obserwujemy przewlekłą do bólu, a jakże rozpaczliwą obronę Częstochowy, przy czym pomocnicy odruchowo głęboko się cofają. Nie są w stanie przechwycić piłki, a jeśli nawet ją przechwycą (w końcu Krychowiak to swoich klubach od lat mistrz w tej dziedzinie), tracą ją niemal natychmiast. Wysoki pressing nawet bardzo przeciętnych Duńczyków sieje spustoszenie wśród naszych orłów, tak jakby z nim nigdy się nie spotkali i nigdy-przenigdy nie ćwiczyli go na treningach.
Na szczęście bramkarzy mamy najlepszych na świecie (jeśli łącznie potraktować kwartet Fabiańskiego, Szczęsnego, Boruca i Skorupskiego), obronę dobrą, momentami świetną. Wczorajszy tragiczny występ Glika należy jednak potraktować jako wypadek przy pracy, nawet uwzględniając nieszczęsnego samobója, który niespodziewanie przywrócił załamanym już Dunom nadzieję.
Żadna jednak obrona i najlepszy na świecie bramkarz nie pomogą, gdy przez sześćdziesiąt-siedemdziesiat minut przeciwnik ma inicjatywę i gra swoją grę, czyli tę, w której czuje się najlepiej i najmocniej. 
Trenerze Nawałka - albo jesteś pan trenerem z prawdziwego zdarzenia i coś pan z tym zrobisz, albo to wszystko skończy się jak zawsze - przekłuciem nadętego niemożebnie balona tudzież nieuchronną kompromitacją.

sobota, 8 października 2016

Kaczor poniósł w Czarny Poniedziałek pierwszą porażkę w tej kadencji, w ten poniedziałek czas na drugą, oświatową

Pisiorskie zastępy pod wodzą Naczelnika Jarosława nie są niezwyciężone w boju - o tym przekonaliśmy się na własne oczy i uszy po sukcesie frekwencyjnym, lecz przede wszystkim moralnym Czarnego Poniedziałku. Może nie było na ulicach i placach polskich miast aż tak jak 25 października 1975 na Islandii (w Reykjaviku i dwóch pozostałych miastach wyspy kobiety sparaliżowały praktycznie wszystko, łącznie z lotniskiem, pocztą, radiem i telewizją), jednak apel Krystyny Jandy spotkał się z odzewem wręcz niewiarygodnym jak na polskie leniwe i letnie standardy. Pisowscy sztabowcy świetnie zdawali sobie sprawę, że tym razem nikt pracowicie i w pocie czoła nie zwozi demonstrantek i demonstrantów autobusami, nikt też nie płaci im dniówki i nie wydaje dyżurnej gorzały, jak przy słusznych protestach górniczych.
Uderzała również znakomita samoorganizacja, szczególnie we Wrocławiu i w Warszawie, uderzała też nieprzyjemna dla władzy jednoznaczna sympatia policji dla protestujących kobiet i głoszonych przez nie haseł. Sympatia  wynikała po części z urody demonstrantek, po części z faktu, że inaczej niż w przypadku kibolsko-faszystowskich burd funkcjonariusze nie ryzykowali frontalnego zderzenia z kamieniem czy kastetem, jednak w przeważającej mierze wypływała z pełnego utożsamienia się z przesłaniem Czarnego Poniedziałku. Policja - inaczej niż przy demonstracjach KODu - natychmiast podała też wiarygodne dane o liczebności zgromadzeń, momentami nawet delikatnie zawyżone.
Kaczor zareagował błyskawicznie i profesjonalnie: bez wahania poświęcił rozmodlonych fanatyków, aby odebrać protestowi paliwo; błyskawicznie też spacyfikował własny klub, mimo wcześniejszych zapowiedzi głosowania "zgodnie z sumieniem". Pisiorscy posłowie jak po sznurku zrobili z gęby cholewę, ku spektakularnej wściekłości redaktora Terlikowskiego et consortes. Biskupi postanowili wspomóc Naczelnika, czym wyraźnie ułatwili operację wycofania się prawicowych parlamentarzystów na z góry upatrzone pozycje.  Trzydzieści kilka głosów wyłamujących się z narzuconej nocą z wtorku na środę nowej narracji nic zgoła nie znaczy: posłowie od Rydzyka do rozłamu w klubie nie doprowadzą, mimo, że próbowali nawet przy tej okazji nieśmiało szantażować Jarosława - zbyt wiele zaufania pokładają w jego talentach politycznych, a nadziei w ostatecznym przerobieniu Polski na podobieństwo Iranu ajatollahów.
Od najbliższego poniedziałku czeka nas nowe rozdanie, znacznie niebezpieczniejsze dla partii rządzącej: "reforma oświatowa" minister Zalewskiej (nawiasem mówiąc za schyłkowej komuny liderki reżimowego ZSP na wrocławskim uniwersytecie) zjednoczyła w gwałtownym sprzeciwie praktycznie wszystkich - od "czerwonego" ZNP poprzez nauczycielską "Solidarność", metodyków i zarządzających oświatą menedżerów po rodziców i samych uczniów, potraktowanych przez PiS gorzej niż doświadczalne króliki czy norki. Tym razem władza tak łatwo cofnąć się nie może: raz, że druga z rzędu spektakularna porażka scementowałaby i dodała wiatru w żagle opozycji, dwa, że - co znacznie ważniejsze - idzie tutaj o reformę dla PISu fundamentalną; mającą stworzyć nowego Polaka, wedle pisiorskiej receptury, na wzór i podobieństwo Macierewicza, Rydzyka, Jana Pospieszalskiego i Tomasza Terlikowskiego. Tutaj miejsca na zgniłe kompromisy być nie może i nie będzie.
Dlatego bezwzględnie należy ze wszech sił wspomóc protestujących oświatowców, chuchając i dmuchając na ich świeżo nabytą i nieugruntowaną jeszcze solidarność.   
  

niedziela, 2 października 2016

Przy pomocy Wałęsy nowopowołany duet Schetyna-Kopacz usiłuje wrócić do poważnej gry

Wyszło na to, że Grzegorz Schetyna to taki młodszy, a nawet trochę lepszy Lech Wałęsa. Ten drugi przeprowadził Polskę przez Morze Czerwone i jak Mojżesz wyprowadził z domu niewoli, pierwszy ma zadanie przeprowadzić Polskę i Polaków przez morze narodowego i religijnego wzmożenia, a następnie wyprowadzić z niewoli pisiorskiej. Taki był najsilniejszy przekaz gdańskiej programowej konwencji PO i temu przekazowi podporządkowane zostało wszystko: od scenografii, poprzez wspólne majestatyczne przechadzanie się obu liderów pomiędzy rzędami rozentuzjazmowanych delegatów, aż po odpowiednio dobrane akcenty ich przemówień.
Powyższą konstrukcję uważam za całkowicie i gruntownie fałszywą, zaś entuzjazm zdołowanych dotąd platfusów za mocno przedwczesny, a momentami mimowolnie humorystyczny. Humor ów szczególnie dawał o sobie znać w tych znamiennych chwilach, gdy wielki i prześlicznie wystylizowany (choć, przyznać trzeba, nie aż tak, jak jego włoski pierwowzór) Capitano Schettino płomiennie oznajmiał, że po rychłym zwycięstwie zlikwiduje (czyli mówiąc wprost zamorduje) własne dzieci, to jest Centralne Biuro Antykorupcyjne tudzież Instytut Pamięci Narodowej. Tak się składa, że w pierwszej połowie 2005 roku - a więc jeszcze przed podwójnym zwycięstwem Bliźniaków - szykujący się do objęcia teki premier z Krakowa (młodszym przypominam, nazywał się ten polityk Jan Marysia Rokita) podkreślał wielkie zalety przyszłego CBA i jeszcze większe istniejącego już wówczas i skutecznie straszącego publikę IPNu. 
Wszelkie głosy, nieśmiało przestrzegające zwolenników POPiSu przed policją polityczną oraz policją historyczną, jaką obie inkryminowane instytucje natychmiast w realu się stały, były solidarnie przez triumwirat Tusk-Schetyna-Rokita miażdżone i dezawuowane, niezależnie skąd pochodziły i kto je wypowiadał. Wieszczących nieszczęście intelektualistów, polityków i komentatorów triumwirzy poklepywali protekcjonalnie po plecach, uciszając pogardliwym określeniem "gęgaczy". Gęgacze mieli - zdaniem naszych trzech platformerskich mędrców - nie rozumieć ducha czasów i potrzeb nadciągającej świetlistej i strzelistej IV RP.
Dziś dezerter Tusk siedzi wygodnie w Brukseli, Rokita straszy krakusów na wewnętrznej emigracji, wymądrzając się okazjonalnie w TVNie, przewodniczący Schetyna zaś udaje Kopernika, obiecując likwidację czegoś, co sam współtworzył i za czym głosował obydwiema rękami. Capitano liczy na sklerozę rodaków - przeliczy się srodze, bo naród polski mimo licznych pozorów nie składa się z samych idiotów. Nie pomoże mu nawet piękna żona Kalina, usadzona w amerykańskim stylu tuż obok Wałęsy.
Wiarygodność odnowionej Platformy jako rzekomego lidera w zbożnym dziele odsuwania pisiorów od władzy równa jest jej wiarygodności jako symbolu polskiej samorządności: znakomitym przykładem służą tutaj znana reprywatyzatorka HGW w Warszawie oraz prezydent Gdańska, nie będący w stanie doliczyć się własnych apartamentów. 
Przewodniczący Schetyna wydusił z siebie już po roku słabiutkie "przepraszam", ale to odrobinę (ociupinkę) za mało. Zresztą styl, w jakim prowadzi od pół roku partię, wzmacnia tylko humorystyczność samorządowej symboliki i propagandowego anturażu - trzyma swą partię krótko, mówiąc językiem podwórkowym, za ryj i nie popuszcza. Przekonały się o tym rozwiązane struktury dolnośląskie czy lubuskie PO, przekonali się dowodnie i to na własnej skórze posłowie Huskowski, Protasiewicz i Kamiński.
Słowo jeszcze o pani premier Ewie Kopacz - uprawianie polityki oprócz oczywistych w tej dyscyplinie emocji wymaga niestety inteligencji, zdolności przewidywania przyszłych wydarzeń oraz instynktu - zwanego potocznie nosem. Z przykrością stwierdzić przychodzi, że doktor Ewa Kopacz jest tych cech pozbawiona w stopniu absolutnym, co było onegdaj zaletą w oczach wielkiego Donalda, lecz dziś prowadzi do politycznej i moralnej klęski. Doktor Ewa w emocjonalnym (jakżeby inaczej) wystąpieniu na konwencji wezwała swą partię do przyjęcia roli "opozycji moralnej". Delegaci z tylnych rzędów mimowolnie zarechotali, zwyczajnie nie mogli się powstrzymać. Tym sposobem dzielna kobieta z (potencjalnego) jednego z liderów przyszłej zjednoczonej listy opozycyjnej sama się zredukowała do roli schetynowego pożytecznego idioty.
Drugie słowo o przyszłej roli Platformy, jako największej (w parlamencie rzecz jasna) siły opozycyjnej - niech szczęśliwie bada ona w dwudziestej piątej speckomisji cenne ustalenia komisji Macierewicza; niech się jednak trzyma z daleka od młodej i wiarygodnej społecznie opozycji, aby jej bez potrzeby nie zaszkodzić. Żeby było jasne - mogło być inaczej, jednak wyłącznie po głębokim oczyszczeniu i nie pod tym kierownictwem, na miłość Boską.
Paweł Kocięba-Żabski

sobota, 1 października 2016

Aborcja po polsku, czyli nieszczęście młodych kobiet i straszliwa obłuda dyżurnych katolików

Ilu polskich nienarodzonych traci rocznie swe życie - pół-życie, względnie ćwierć-życie, choć i tego odmawiał im święty Augustyn? Ze zrozumiałych względów niesposób tego precyzyjnie oszacować, jednak eksperci mówią i piszą o 180-200 tysiącach nielegalnych sztucznych poronień w kraju i przynajmniej 100 tysiącach w ramach aborcyjnej turystyki, koncentrującej się głównie na Litwie, Czechach, Słowacji, Austrii i Niemczech. Żeby było śmieszniej i straszniej zarazem, te dwie dane dodane do siebie sumują się mniej więcej do rocznej liczby żywych urodzeń w Polsce, która wynosi dziś około 330 tysięcy. Poczęty przyszły bądź niedoszły polski obywatel ma więc średnio jedną na dwie szanse na przeżycie i zobaczenie ojczyzny swojej na własne oczy.
Ceny tak zwanej "podziemnej" (choć specjalizujące się w niej gabinety dość jawnie się ogłaszają) aborcji w Polsce wahają się od 3 do 8 tysięcy złotych, zależnie od towarzyszącego operacji komfortu oraz prestiżu i opinii ginekologa. Wprawdzie ostatni policyjny skrobankowy nalot miał miejsce ponad dziesięć lat temu, jednak ceny nie spadły - przeciwnie, utrzymujący się stabilny popyt przekonał chytrieńkich chazanów (naturalnie chazanów sprzed cudownego nawrócenia) do ciągłego windowania haraczu. Za to w Wiedniu specjalistyczne kliniki przyjmują Polki z otwartymi ramionami za 700-800 euro, dorzucając gratis opiekę polskiej psycholożki i dwa dni pozabiegowego relaksu w pensjonacie.
Dwa pytania cisną się na usta w miarę dociekliwego badacza-obserwatora:
Po pierwsze dlaczego mamy tak dużo aborcji, skoro wszystko o powszechnie dostępnych zabezpieczeniach figuruje w internecie?
Po drugie co mianowicie powstrzymuje ultrakatolickich a świątobliwych inkwizytorów naszych od efektywnej, policyjno-wywiadowczej chociażby, walki z aborcyjnym podziemiem?
Pierwsze pytanie przysparza badaczowi znacznie mniej intelektualnego wysiłku: ludzka głupota i brak wyobraźni zawsze przeważy szalę, pomimo bezpośredniego i darmowego dostępu do informacji; mówiąc zwięźle a obrazowo: gry w smartfonie tak, uczone przynudzanie o okolicznościach zachodzenia w niechcianą ciążę niekoniecznie. Słowem odwieczne w prapolskiej tradycji - ni pisaty ni czytaty.
Odpowiedź na drugie pytanie jawi się niestety znacznie bardziej przewrotną i intelektualnie trudną do przełknięcia: ultrakatolicy nie mają mianowicie żadnego życzenia walczyć z nielegalną ("podziemną"?) aborcją - tysiąc razy bardziej interesuje ich straszliwy, prowadzony na łonie mediów i parlamentu, bój z aborcją legalną, niewiele przekraczającą 1000 przypadków rocznie. Dlaczego? Na to pytanie każdy obywatel Najjaśniejszej Rzeczypospolitej musi sobie poszukać odpowiedzi w odmętach własnej inteligencji śledczej.
Teraz, gdy katolickie ultrasy chcą prawnie przymusić do rodzenia dwunastolatkę zgwałconą przez ojca lub ojczyma, względnie matkę dziecka bez połowy głowy, nadejdzie niechybnie czas odpłaty. Polski kościół katolicki zapłaci za swe nadgorliwe dzieci cenę odroczoną, wszakże straszną w dłuższej perspektywie - służą tu oczywistym przykładem Hiszpania, Portugalia, Irlandia czy Meksyk.
PiS zapłaci znacznie szybciej, bo nieludzki fanatyzm dewotów głęboko poruszył młodzież, naturalnie w pierwszej fazie głównie żeńską jej część - tę samą młodzież, która jeszcze wczoraj spała politycznym snem sprawiedliwego, wyłączając naturalnie partyjne młodzieżówki, dotąd w przeważającej mierze prawicowe przecież i miłujące Dobra Zmianę.     

niedziela, 25 września 2016

Polskiego Blackoutu czyli pełnego zaciemnienia (zaćmienia) część druga nieostatnia

W poprzednim poście skończyliśmy na mordowaniu tępym nożem polskich Odnawialnych Źródeł Energii, od nich więc - żeby rzecz się zgrabnie układała - zaczniemy teraz: 
Nasza energetyka wiatrowa w ciągu dziesięciu zaledwie lat dynamicznego rozwoju (brzmi znajomie sloganowo, lecz to czysta prawda) sięgnęła poziomu imponującego w kraju tak zwanej nowej Unii - 12% w bilansie energetycznym Polski. Poprzednia koalicja wiatraków specjalnie nie kochała, jednak silne, sprawne (i z odpowiednimi dojściami) lobby wiatrakowe wykonało swą robotę perfekcyjnie. Przez dwie kadencje Tuska z Pawlakiem i Kopaczowej z Piechocińskim płynął nieprzerwanie szeroki strumień środków unijnych (w niewielkiej części państwowych) na farmy wiatrowe. Rosły one jak na drożdżach, szczególnie na Pomorzu, w Wielkopolsce i na Dolnym Śląsku. Polskich wiatraków jest w tej chwili ponad tysiąc, co stanowi dziesiątą część niemieckich i piątą duńskich; w bilansie energetycznym 12% we wschodniej Europie to bardzo dużo - dla porównania Niemcy przekroczyli 20%, Duńczycy zaś 35.
PiS z Kukizem przeforsowali w Sejmie tak zwaną ustawę wiatraczno-kagańcową: od tej pory nie wolno będzie posadowić farmy w odległości mniejszej niż dziesięciokrotna wysokość wiatraka wraz ze śmigłem, czyli po ludzku mówiąc około 2,5 kilometra. Oznacza to w praktyce lokalizację na szczytach Tatr, względnie - jeśli inwestor ma takie życzenie - na Bałtyku, na naszych wodach terytorialnych rzecz jasna. Koniec pieśni, upadek orła i sokoła.
W fotowoltaikę, inaczej niż w przypadku niezwykle kosztownych wiatraków (w Danii i Szwecji wyliczono, że gigantyczna farma wiatrowa będzie kosztowała dwa razy więcej od elektrowni atomowej identycznej mocy) zainwestowali zwyczajni polscy podatnicy - w przytłaczającej większości zamożni i bardzo zamożni, jednak również przeciętni zjadacze chleba. Państwo nie rozpuszczało ich za Platformy, teraz całkiem dobiło sposobem rozliczenia z energetyką i administracją przy sprzedaży nadwyżki energii do sieci. Wielu zastanawia się dokładnie w tej chwili nad demontażem urządzeń bądź zużyciem energii wyłącznie na własne potrzeby; nie wszyscy niestety mają takie możliwości i potrzeby w najbliższym otoczeniu. Oznacza to zagładę systemu energetyki rozproszonej, energetyki prosumenta - bez uczciwej współpracy struktur państwowych nie może być o niej mowy.
Pompy ciepła (gruntowe, od niedawna powietrzne) przeżywały w Polsce niewielki rozkwit cztery, pięć lat temu. Wydawało się wtedy inwestorom, że w przeciągu dekady mamy szansę osiągnąć połowę poziomu Niemiec czy Francji, powiedzmy skromnie - poziom Czech i Słowacji. Rozwój branży skończył się, zanim się na dobre zaczął. Stagnacja naszego rynku przybiera dramatyczne rozmiary: sprzedaż instalacji opartych o pompy ciepła po raz pierwszy spadła bezwzględnie rok do roku; polscy producenci zbankrutowali bądź właśnie dogorywają, zachodni potentaci branży grzewczej (Viessmann, Stiebel, Vaillant, Nibe czy Ochsner) powoli zwijają pompowy interes, pozostawiając naturalnie tradycyjną ofertę grzewczą, głównie gazową.
Jeśli stwierdzamy ponad wszelką wątpliwość, że pompy ciepła, fotowoltaika, wiatraki i koncepcja prosumencko-rozproszona zostały w Polsce ostatecznie zarżnięte, nasuwa się kilka dość oczywistych pytań:
po pierwsze jak unikniemy i jak zamierzamy uniknąć w przyszłości horrendalnych kar za nadmiarową produkcję CO2; po drugie, czym i jak wiele zapłacimy za raka płuc i pozostałe choroby cywilizacyjne, zapadalność na które będzie teraz wzrastała lawinowo; po trzecie czym uzupełnimy luki po zamykanych w ciągu najbliższych lat odkrywkowych kopalniach węgla brunatnego - przecież obywatele, również wyborcy PiSu nie dopuszczą do nowych odkrywek w ich bezpośrednim sąsiedztwie, czy choćby tylko do rozbudowy starych - wrzask wkurzonych obywateli rozlegnie się wtedy pod niebiosa; po czwarte przynajmniej połowa naszych bloków energetycznych opartych o węgiel kamienny jest kompletnie przestarzała, pracując tak naprawdę na wariata i na tak zwana wyrwę, czyli po prostu wbrew wszelkim normom branżowym i środowiskowym.
Trzeba będzie je szybko zamknąć, a wtedy nowe bloki w Kozienicach i w Opolu zwyczajnie nie dadzą rady obsłużyć krajowych potrzeb: trzeba będzie prąd importować od sąsiadów. Co wtedy z osławionym pisiorsko-kukizowo-oenerowskim konceptem samodzielności energetycznej Polski, a logicznie myśląc po prostu jej bezpieczeństwa energetycznego - bezpieczeństwa przemysłu, wojska, a przede wszystkim jednak w końcowym rozrachunku obywateli. 

sobota, 24 września 2016

Blackout, blackout, lekko w Polsce nie będzie, do tego ciemno gorzej jak w dupie

Pisiory biedne udają, że kochają górnośląskich górników. Chwilowo (to szybciutko minie) mogą sobie na tę żałosną obłudę pozwolić, lecz już niebawem - najdalej za dwa lata - staną twarzą w twarz z okłamanymi przez siebie bezczelnie górnikami. Polskiego węgla nikt nie chce i nikt nie kupuje - również w Polsce, żeby było jasne. Jedynym wyjątkiem i to słabiutkim, jawi się węgiel z Lubelskiego i - częściowo tylko - węgiel koksowniczy dla elektrowni, rodem chociażby z Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Reszta z 83 milionów ton teraźniejszego wydobycia (za Gierka było naturalnie dwukrotnie więcej, bo blisko 180 milionów w rekordowym 1978 roku) nadaje się dokładnie tam, gdzie obecnie trafia, czyli na koszmarne hałdy, które pisiorska władza udaje, że skupuje, niby to do państwowych rezerw.
Bezdenna głupota zawsze kosztuje - wielka szkoda jedynie, że nie jej realnych sprawców - oczywistych nawet dla średnio zaawansowanego imbecyla .Australijski węgiel kamienny, pochodzący w przeważającej mierze z odkrywek, tańszy jest od polskiego na londyńskiej giełdzie towarowej blisko dwukrotnie, rosyjski z Kuzbasu prawie półtorakrotnie. Ta tendencja będzie się pogłębiać - strach pomyśleć, do jakiego poziomu. Nigdy już polski węgiel nie będzie konkurencyjny wobec światowych liderów wydobycia, nawet gdyby za jakiś czas spróbowali oni podwyższyć ceny zamiast je dumpingować, jak czynią obecnie. I każdy polski prawicowy intelektualista niebawem to zrozumie, obojętnie czy problem uderzy opóźnionego umysłowo katolika czy lewackiego hipstera, chętnie okradającego swych mieszczańskich rodziców w celu niezwłocznego nabycia ulubionej używki.
Świat zawarł nie tak dawno porozumienia energetyczne, zakończone szczęśliwie - jak się okazało nie dla wszystkich - protokołem z Kioto. Sens tego kompromisu  i jego przesłanie jawiło się ostatnią deską ratunku dla mądrzejszej i minimalnie choćby świadomej części ludzkości; szkoda tylko, że spóźnioną  - przynajmniej o dwie dekady. Dla pisiorstwa i pozostałej menażerii typu Kukiz 15 czy ONR (Ruch Narodowy i Solidarność Walcząca z rozumem nie stanowią tu niestety budującego wyjątku) protokół z Kioto nic nie znaczy - gorzej, ci koryfeusze intelektu uważają Kioto za korporacyjną ściemę, która nadaje się na śmietnik historii: tak im bowiem problem przedstawił ich gospodarczy autorytet - nieśmiertelny niestety Korwin z resztą sierot po Unii Polityki Realnej inaczej.
Żeby było jasne i choćby trochę obiektywnie: Platforma z PSL-em niszczyła polskie odnawialne źródła z niemalże równym zapałem, jednakowóż znacząco mniej skutecznie. Być może w rezultacie wrodzonej, a narastającej z czasem impotencji.
Już parokrotnie dowiadywaliśmy się poniewczasie, że pomysły najgorsze i najbardziej mordercze dla naszych OZE pisiorskie resorty powyciągały z szuflad swych znamienitych poprzedników. Platfusy ich nie zdążyły wprowadzić, gdyż zwyczajnie bały się wtedy reakcji Brukseli, którą nasi nowi władcy mają - na razie przynajmniej - w dupie. Mimowolna współpraca dwóch głównych polskich partii, pucujących się do tradycji pierwszej Solidarności, jest w tej mierze tyleż oczywista, co smutna do bólu. Smutna, bo pisowscy młodzieńcy o tłustawym cielsku, dumnie dzierżący w grabie ukochaną teczuszkę, są w tym względzie jeszcze gorsi niż ich - pożal się Boże - patroni. Przyszłość rysuje się więc czarno, skoro sama pokoleniowa zmiana niczego nie zmieni.  
Z głupkowatą satysfakcją przyjmują oni (pisowscy tłustawi młodzieńcy) kolejne ekologiczne morderstwa w naszym kraju, nawet jeśli spłodzili już jakieś dzieci. Brak wyobraźni bowiem i jakiejkolwiek odpowiedzialności za cokolwiek stanowi ich cechę konstytutywną - chciałoby się rzec - założycielską. Będą się za chwilę pisiorsko-katolickie dzieciątka dławiły w chińskim smogu, będą nagminnie chorować i umierać na raka płuc. Trudno: na szczęście żadną miarą nie zdążą już za to podziękować mamuni i tatuniowi.
Pisiorska władza z Kaczyńskim i Macierewiczem na czele zdążyła już w ostatnich miesiącach zamordować polskie wiatraki, fotowoltaikę, potencjalnych prosumentów oraz pompy ciepła wszelkiej maści. W tej chwili dorzynają właśnie biogazownie, pozornie niewinne, przynajmniej z perspektywy świata pozapsychiatrycznego. PiS przestanie je za sekundę werbalnie popierać, (już w tej chwili zabija je w szczegółowym rozporządzeniu), gdyż instalacje owe również stanowią część świata OZE, świata zielonej energii, a polska prawica koloru zielonego nienawidzi jeszcze bardziej niż czerwonego. 
cdn jutro, a więc w niedzielę, tuż po kościele