wtorek, 30 sierpnia 2016

Msza w intencji Inki i Zagończyka wyłączną własnością faszystów tudzież Dudy z Szydłem

Cała Polska widziała sytuację przed gdańską świątynią, cała Polska (świat zresztą też, jak donoszą korespondenci) widziała zaprogramowaną przez partię rządzącą bezradność policji. Skoro policja czuje się wobec narodowców bezradna w liberalnej kolebce "Solidarności", cóż czeka KODowców na Podkarpaciu czy wśród przesympatycznych górali naszych? Spalenie żywcem czy patriotyczne obdzieranie z żydowskiej skóry?
Jeśli policja czuje się tradycyjnie już bezradną, a chłopcy z obrony terytorialnej Macierewicza na razie tylko ćwiczą, to jakie wnioski winna wyciągnąć z tej lekcji strona żydowsko-niepatriotyczna? Może takie, jak przedwojenna PPS, która dysponowała robotniczą milicją do ochrony swoich wieców i manifestacji? Żylaści robotnicy pod czerwonym ale i biało-czerwonym sztandarem nie raz i nie dwa spuścili ciężki wpierdol endeckim pałkarzom. Nauczyło to tych ostatnich chwalebnej powściągliwości. 
Gdy bezpośrednio przed sejmowym wyborem Narutowicza narodowo wzmożeni bojówkarze zatrzymali w jednej z bram socjalistycznych posłów, w tym sędziwych Daszyńskiego i Liebermanna, odbiła ich błyskawicznie milicja robotnicza, a endecka swołocz trafiła na opatrunek do pobliskiego szpitala miejskiego. Wtedy policja również spozierała na wszelki wypadek w inną stronę, gdyż jej komendanci, zarówno główny jak i miejski, otwarcie sympatyzowali z faszyzującą prawicą. Należy z całej dostępnej nam mocy chronić kraj przed samosądami i bojówkarskimi mordobiciami, bo to droga, którą zdążyły już pójść Niemcy i Włochy w latach trzydziestych - jednakowoż wystudiowana bezradność podwładnych Mariusza Błaszczaka coraz bardziej daje do myślenia. 
Panie ministrze Mariuszu Błaszczak! Proszę natychmiast poinstruować podległych panu pp komendantów, że służby mundurowe i tajne ochraniać mają legalną opozycję przed bandyterką. Jeśli pan tego nie zrobi, oddaje pan inicjatywę tak zwanej ulicy. Oczywiście państwo z PiSu i hołubionej przezeń skrajnej prawicy są święcie przekonani, że dysponują zasłużonym i wytrenowanym przez lata bezkarności monopolem na przemoc. Oby się nieprzyjemnie nie zdziwili.
Paweł Kocięba-Żabski  

Straszne jaja na Dworcu Głównym we Wrocławiu czyli bohaterska próba Morawskiego Czarka do Warszawy przegonienia

Wysiada sobie spokojnie dyrektor (wtedy jeszcze jedynie nominat prześwietnej komisji) z Pendolino, a tu na łeb rzucają mu się piękne, ale i rosłe przytem aktorki nasze wrocławskie, w stanie pełnej histerii. Bilet powrotny do stolicy biedakowi wręczają, eskortowane przez jeszcze roślejszych i niezmiernie przystojnych kompanów-aktorów scen wrocławskich dzierżących w ręku sękate kije z transparentami treści niedwuznacznej: oddal się chłopie, skądeś przyjechał, my tu ciebie po ustawionym konkursie nie chcemy.
O "ustawieniu" konkursu pierwszy powiedział Krystian Lupa, członek komisji z ramienia ZASPu (nawiasem mówiąc i w ogóle nie plotkując na poziomie magla, Mieszkowski płacił mu podobno 250 tysiaków za spektakl, co niezmiernie wzmaga Lupowy obiektywizm). Na zdrowy chłopski rozum nie za bardzo wiadomo, na czym owo ustawienie miałoby polegać, skoro sześciu komisjantów Morawskiego chciało - ministerialni od Glińskiego, marszałkowi oraz przedstawiciel "S" Leszek Nowak - a trzech zaś nie. Lupie chodzi chyba o to, że kandydat wypadł żenująco, ale to jest niestety rzecz ocenna i trudna do udowodnienia. Naprawdę, nie na niby przecież, komisja po to została przez odpowiednie władze powołana, aby podjąć w zgodzie z obowiązującym w Polsce prawem jakąś decyzję: w prawo albo w lewo, a zadowolić wszystkich przecież w Polsce niesposób.
Największa blondyna (chyba dwumetrowa, bo przeciętnego wzrostu Morawski sięgał jej ledwie do efektownego dekoltu) wygłosiła do Czarka mowę krótką, lecz za to wstrząsającą - "bardzo pana prosimy, idź pan na szczaw, to nikomu nic się nie stanie". Cezary zachował olimpijską powściągliwość, petycję artystów naszych przyjął, czym niestety w ogóle nie poprawił swoich i tak przecież nienajwyższych we Wrocławiu notowań. Olbrzymia blondyna określiła wkrótce potem jego zachowanie - do kamery naturalnie - jako "zblazowane i cyniczne". Ciekawe, co by rzekła, gdyby nieszczęsny nominat na ten przykład uderzył ją bez uprzedzenia z dyńki w splot słoneczny. Niektórym artystom, młodym i starym zarówno, trudno w Polsce dogodzić.
Zarząd województwa obradujący nazajutrz (czyli we wtorkowe południe) nie przeraził się jednakże okrutnej demonstracji i Morawskiego jednogłośnie (5 do zera) na funkcji szefa Teatru Polskiego zatwierdził. Tradycyjnie już skompromitowała się przy tej okazji Platforma, gdyż boski Capitano Schettino jak najsurowiej przykazał pani marszałek Krawczyk głosować przeciw, a ona kolejny już raz olała go bez nijakiej litości. Mogłaby się ta PO już rozwiązać, bo patrzeć i słuchać hadko.
Co teraz? Najtęższe głowy w naszym uroczym kraju zadają sobie to szekspirowskie (a i leninowskie przecież) pytanie i odpowiedzi łatwej niestety ni cholery nie znajdują. Mieszkowskiego poparli wszak,  a Morawskiego jednoznacznie potępili, wszyscy święci kultury naszej, od Lupy poprzez Seweryna do Łukaszewicza Olgierda. Jednocześnie głos ich wydał się sporej części normalnej nawet publiczności sensownym, skoro Morawski pozbawił (jako skarbnik ZASPu) zrzeszonych aktorów naszych 9 milionów składek. Nie ukradł ich po prawdzie, ani też nie zgubił po pijaku, jeno lekkomyślnie a frywolnie nieco zainwestował w śmieciowe - jak się sekundę później okazało - obligacje Stoczni Szczecińskiej. Pisiory uznały to jednak za czyn patriotyczny, nie mniej heroiczny zaiste niż radiomaryjne ojca Króla inwestowanie na giełdzie pieniędzy ze zbiórki dewotek na inną stocznię, bo gdańską.
Argument Seweryna, Lupy, Łukaszewicza (aktualnego prezesa ZASPu, który zmuszony był sprzątać po Morawskim) et consortes zderza się niestety z logiką sojuszu marszałkowsko-pisiorskiego: sąd wprawdzie uznał Morawskiego winnym, ale sprawę umorzył - na podstawie osławionej znikomej szkodliwości społecznej - gdyż hojne państwo nasze całą brakującą sumę aktorom zwróciło. Budzi to jednak kolejne pytania: skoro Mieszkowskiemu (słusznie zresztą) marszałek Samborski Tadeusz zarzucał notoryczne łamanie dyscypliny budżetowej, to przecież Morawski może ją prawdopodobnie łamać całkiem bezkarnie i bez nadmiernych obaw - wszak w razie czego bogate niezmiernie państwo polskie kaskę i tak mu zwróci.
Artyści z Polskiego i pozostałych placówek powinni wziąć ową okoliczność pod rozwagę, miast nieodpowiedzialnie szczuć na długoletniego bohatera M jak Miłość. 
Druga refleksja również nie jest za krzepiąca: jeśli Morawski pęknie, względnie marszałek Przybylski swoim sprawdzonym już niejednokrotnie obyczajem zmieni zdanie pod wpływem mediów, oznaczać to będzie dla wszystkich tak zwanych organów założycielskich polskich teatrów jedno: odtąd dyrektorów tychże wybierać będą im aktorzy z inspicjentami i bileterkami w głosowaniu powszechnym - rozumie się, że tajnym, równym i proporcjonalnym. Amen.    

czwartek, 25 sierpnia 2016

Układ Gdańsk – Warszawa to dziś nieuchronnego oddania pisiorstwu władzy (w samorządach) wspólna sprawa

Bolą zęby i zdrowa skóra się łuszczy, gdy człowiek patrzy, jak prezydenci Gronkiewicz-Waltz Hanna z Adamowiczem Pawłem usiłują ze straszliwym  natarciem prawych i sprawiedliwych wojować. Tak to już jest na świecie – i zawsze było – że moralna siła i przekonanie o własnej słuszności (oby nie psychopatyczne, jak u przesławnego Antoniego z zapasionym pomocnikiem aptekarskim Misiewiczem w klapie) stanowiły najpewniejsze źródło politycznej siły, a w konsekwencji skuteczności.
Wobec miażdżących dowodów warszawskiego reprywatyzacyjnego złodziejstwa i otwartej symbiozy części ratusza (osławionego Biura Gospodarowania Nieruchomościami i przynajmniej jednego z wiceprezydentów) z miejscową pseudoprawniczą ośmiornicą – mecenasi Nowaczyk i Majewski to przecie duma stołecznej adwokatury i kolejni dziekani jej samorządu – pani prezydent winna niezwłocznie doprowadzić do mocnej kontrofensywy. Choćby na poziomie prostego odwracania zarzutu, wedle  najprostszego szymelu: przecież w warszawce wszystkie ekipy kradły na potęgę, najbardziej Piskorski z komuchami, ale jeszcze intensywniej szła błatna robota pod półślepym oczkiem młodszego z Kaczorów. Taka już warszawki i tamecznych jurystów parszywa natura.
Tymczasem Hanna zemknęła na urlop (będzie jeszcze na wypoczynek sporo czasu, he, he), a w jej imieniu miota się przed kamerami jak gówno w przerębli młodociany, choć brodaty i okrutnie zwalisty zastępca Jóźwiak – o tyle niewiarygodny, że od dłuższego czasu typowany na delfina (carewicza), więc broniący zwyczajnie własnej najbliższej oraz dalszej przyszłości. Wymachuje ci on przed nosami zdumionych żurnalistów naszych świeżo sprokurowaną „białą księgą” reprywatyzacji po warszawsku (swoją drogą nadzwyczaj pouczający to dokument, szczególnie dla MO), miast przywołać jakieś zewnętrzne autorytety, zdolne bronić panny Hanny bardziej przekonującym sposobem. Niewykluczone też, że autorytety wobec jaskrawej oczywistości zarzutów również taktycznie ewakuowały się do swych mazurskich dacz.
Białą księgę warszawskiego pożydowskiego złodziejstwa pisze od lat ze znacznie większym powodzeniem młodziutki miejski aktywista i lider stowarzyszenia „Miasto Jest Nasze” - Jan Śpiewak, mimowolnie raczej niż świadomie dostarczający paliwa (a i żelaznych dowodów w przyszłym procesie karnym) dzielnym agentom CBA.
Gronkiewicz zakopała się w mateczniku, nie inaczej postępuje prezydent Paweł Adamowicz, drugi z liderów platformerskich wielkomiejskich twierdz, w tym przypadku Gdańska, przeznaczony do rychłego odstrzału. Taktyka chowania głowy w piasek i chytrieńkiej gry na przeczekanie sprawdzała się przy własnej, czyli szczerze zaprzyjaźnionej prokuraturze znakomicie, teraz stanowi niestety przejaw krańcowego zdebilenia. Ziobro wraz z towarzyszami grillować będą państwa prezydentostwa miesiącami, tanim kosztem dobijając Platformę Schetyny. Tenże polityczny geniusz strategii (i od niedawna nastojaszczy chadek z odzysku) nie ma żadnego pomysłu na tę sytuację ku ogromnej, nieskrywanej zresztą, uciesze demiurga Jarosława Wielkiego.
Oznajmia mianowicie nasz Capitano siedzący okrakiem na platfusowym Titaniku – robiąc przy tym na spóźnionej o jedynie o dwa miesiące press-konferencji miny srogie a uczone jak stara żydówka  – że nie poprze Bufetowej w ciemno, przeciwnie: zażąda od niej twardo pełnej transparentności (sic!) i niezależnego od nikogo zgoła specjalnego audytu.
Gregorio miły: przecież audyt już gotowy na Ziobry biureczku, może da ci poczytać przed aresztowaniem lepszej połowy Warszawy, dumnej i niezłomnej stolicy naszego pięknego kraju. Ciekawe, jakie rady ma słynny Capitano dla Adamowicza, któren to samorządowiec notorycznie kłamał w oświadczeniach majątkowych w nietrudnym do zrozumienia (dla normalnego Polaka rzecz jasna) celu ukrycia lewych dochodów. I w tym przypadku działał racjonalnie, dopóki trójmiejska prokuratura (a nawet poznańska) jadły mu z łaskawej ręki. W obecnej konfiguracji ziobryści rozniosą go na strzępy, prawidłowo i naukowo.
Zaiste, zgubna się okazała ślepa wiara światłych w końcu komunalnych prominentów w polityczny geniusz Donalda-emigranta. Tenże służył, służył wspaniale, ale wszystko na tym łez padole ma swój kres.
W tym naprawdę parszywym kontekście nader cienko prezentuje się organizowana w tej chwili (też, jak wszystko u platfusów, potwornie spóźniona) kontrofensywa Związku Miast Polskich oraz stowarzyszeń powiatów przeciwko pisowskiej centralizacji i mordowaniu Samorządnej Rzeczpospolitej. Rzeczpospolita duże i święte słowo, a złodziejstwo zwyczajnie śmierdzi, co myśląca publika – nawet wielkomiejska i liberalna – znakomicie wyczuwa. Czarne chmury nadciągają nad żałosną i zagubioną ojczyznę naszą. 

środa, 24 sierpnia 2016

Śmierć teatru albo inaczej: Teatr Polski dumą i rozpaczą naszej piastowskiej FESTUNG BRESLAU

Najpierw zdradziecki i dwulicowy Capitano Schettino z pisiorami bezwstydnie paktował (w temacie oddania im władzy w dolnośląskim sejmiku), teraz – po upływie niespełna dwóch miesięcy – Marszałkowo nasze dogadało się w ramach tajnych konszachtów z wicepremierem Glińskim w sprawie losu nieszczęsnego Teatru Polskiego Mieszkowskiego Krzysztofa. Tenże Mieszkowski od lat prawie dziesięciu tą wybitną placówką kierował ściągając na siebie szczerą niechęć platformerskiej władzy konsekwentnym do bólu uprawianiem notorycznego deficytu i patologicznym wręcz zadłużaniem się, lecz po prawdzie i w istocie doborem podejrzanego repertuaru. Na koniec jeszcze bardziej bezwstydnie, a z pewnością bezczelnie został posłem Nowoczesnej, wypinając się na starą dobrą ciotkę Platformę oraz furiacko atakując Prawych i Sprawiedliwych.
Repertuar Mieszkowskiego słusznie zdawał się lokalnej platformersko-peeselowskiej władzy podejrzany, skoro najpierw krakus Jan Klata nawoływał ze sceny do buntu (Sprawa Dantona, 2008), potem tenże wyszydzał narodowo-rodzinne obsesje (Utwór o Matce i Ojczyźnie, 2011), wreszcie Monika Strzępka bezlitośnie nabijała się ze świętych kiboli naszych, a co gorsza proroczo wręcz z Bufetowej (Tęczowa Trybuna 2012 – szło o spór grupy pedałów-kiboli z Hanną, cesarzycą Warszawy). Mieszkowski sobie grabił ufny w poparcie środowiska, władza po cichu szykowała prawy i sprawiedliwy odwet.
Gdy nastała Dobra Zmiana, wicepremier Gliński sekundy się nie wahał, jeno tuż po intronizacji zażądał natychmiastowego zdjęcia z afisza Śmierci i Dziewczyny w reżyserii rewelacyjnej, choć młodocianej zgoła Eweliny Marciniak. Gliński przyczepił się do faktu, że Mieszkowski na potrzeby spektaklu zatrudnił czeskich autorów porno – w katolickiej Polszcze takowych nie znaleziono, co straszliwie podniosło koszta. Wrocławskie Marszałkowo obłudnie zmartwiło się niewczesną ministerialną cenzurą, jednak po wielkiemu cichu szczerze się ucieszyło objawieniem się nowego sojusznika. Ucieszyło się tym bardziej, że tak zwane Ministerstwo Kultury finansuje teatr, polskim w końcu zwany, aż w połowie jego budżetu.
Mieszkowskiemu kontrakt wygasa szczęśliwie 31 sierpnia, więc już w czerwcu doszło do pierwszego konkursu na jego następcę. Pod ogólnym kierownictwem peeselowskiego marszałka Samborskiego Tadeusza zakończył się on efektowną kompromitacją, albowiem żaden z kandydatów nie spełnił lekkomyślnie wyśrubowanych kryteriów. Już wtedy wiadomo było z tradycyjnych przecieków, że wspólnym faworytem Glińskiego i Samborskiego jest sławny aktor polski Morawski Cezary, z trzech znany okoliczności:
 - po pierwsze grywał Rudego w Akcji pod Arsenałem, Ojca Świętego w Człowieku z Dalekiego Kraju Zanussiego (lepszy od oryginału – skomentował Papież) tudzież  - co najważniejsze - kultowego Zduńskiego Krzysia w M jak Miłość
 - po drugie w zeszłym roku ubiegał się o dyrekturę Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, załoga wszakże przytomnie zagroziła strajkiem okupacyjnym i oddaliła zagrożenie
 - jako wieloletni skarbnik ZASP został prawomocnie skazany za utratę 9 milionów złotych składek aktorów naszych polskich, gdy przekraczając uprawnienia, a w podejrzanych okolicznościach nabył za nie obligacje wesołego bankruta, czyli Stoczni Szczecińskiej.
Ta ostania okoliczność predestynuje go niewątpliwie na dyrektora naczelnego i finansowego Polskiego, szczególnie, że w życiu swoim nigdy niczym nie kierował. Może i tutaj coś fajnego wyprowadzi. Wicepremier z marszałkiem mimo dzielących ich pozornie politycznych orientacji zgodnie i solidarnie uznali, że to w niczym nie przeszkadza, ba – wydatnie wzmacnia kandydata – bo ten, człowiek po przejściach, będzie teraz ostrzegał przed lekkomyślnością sam siebie i kolegów.  Praprzyczynę niezwykłej solidarności urzędników nietrudno odgadnąć: połączyła ich nienawiść do długowłosego i w wyciągniętym a niechlujnym swetrze chodzącego (nawet po Sejmie) Mieszkowskiego.
Krystian Lupa (przedstawiciel komisji konkursowej z ramienia okradzionego przez Morawskiego ZASP) oświadczył po posiedzeniu tejże, że zasiadający w niej przedstawiciele ministra i marszałka „muszą być ślepi, głusi albo nieuczciwi”, środowisko niepokornych (lecz bez związku z PiSem) reżyserów zawyło jednym wielkim głosem protestu (Lupa, Demirski, Strzępka, Marciniak, Głomb, nawet Glińska – prywatnie blisko spokrewniona z wicepremierem), załoga Polskiego zapowiedziała strajk okupacyjny, w czym wspierają ją aktorzy Teatru Muzycznego CAPITOL i innych wrocławskich placówek. Strajkujących prowadzi do boju teatralna Inicjatywa Pracownicza, która zamierza ogolić na krzyż przedstawiciela teatralnej „Solidarności”, stuletniego z okładem Leszka Nowaka – na rozkaz zwierzchności głosował bowiem za Morawskim.
Jednym słowem szykują się nam jaja jak balony, czyli gorąca wrocławska jesień, zwana też babim latem względnie z angielska Indian Summer.
c.d.n.



Czy Putin rozpocznie na Krymie trzecią wojnę światową

Prowokacja gliwicka Adolfa Hitlera to przy prowokacji krymskiej Władimira Władimirowicza majstersztyk tajnej operacji. 7 i 8 sierpnia doszło na Krymie w dwóch miejscach (przejście graniczne Armiańsk oraz okolice jeziora Siwasz) do dziwacznych incydentów, w sprawie których FSB zdążyła już wydać przynajmniej siedem całkowicie sprzecznych komunikatów. Wspólny ich mianownik sprowadza się do ogromnego sukcesu miejscowej kontrrazwiedki, która w pobliżu granicy pochwyciła ukraińskich dywersantów i umiejętnie ich przesłuchała. FSB zaprezentowała też filmik, na którym facet o nazwisku Panow Jewhenyj opowiada, jak to w Kijowie w siedzibie SBU szykowali z kierownictwem ukraińskiej bezpieki supertajną operację na półwyspie; zeznał też, może dla jaj, że otrzymał za nią gratyfikację w wysokości 150 USD.
Panow miał mocno obitą gębę i rozbite wargi, mógł więc mówić, co mu kazali albo i trochę więcej. Rzecznik ukraińskiego wywiadu Wadym Skibickij zaprzeczył stanowczo jakimkolwiek związkom Panowa i jego ludzi z SBU czy armią, jednakże oświadczył też, że jest to „uczciwy człowiek i dobry patriota”. Sugerował wręcz, że jego wyczyn mógł być chwalebną „akcją obywatelską”, za którą Kijów ze zrozumiałych względów nie bierze żadnej odpowiedzialności.
W tym samym czasie nieopodal jeziora Siwasz dojść miało do gwałtownej wymiany ognia między ukraińskimi szpiegami a kontrwywiadem FSB (jeden z komunikatów mówił wręcz o udanej zasadzce Rosjan), w której zginęli podpułkownik FSB Roman Kamieniew i jego zastępca. Jeśli to prawda, to zasadzka okazała się wcale nie taka udana. Dzień później w innej strzelaninie zginął w tym samym miejscu rosyjski starszy szeregowiec Siemion Syczew. Mogli chłopcy sobie popić i w ciemnościach się postrzelać miedzy sobą, mogła to też być prowokacja służb, mająca uzasadnić własną agresję.
W każdym razie na Kremlu gromko zawołali „krew za krew”, o cztery dni przyspieszyli zaplanowane wcześniej manewry „Kaukaz”, polegające głównie na forsowaniu rzek i przeprowadzaniu potężnych desantów lotniczych na wrażym terytorium. Jednocześnie osobne, choć mocno pokrewne manewry rozpoczęła Flota Czarnomorska, ćwicząc z właściwym sobie zapałem desanty z morza. Komendę nad nimi wbrew rutynowej procedurze objął osobiście dowódca marynarki wojennej admirał Władimir Koroliew.
Traf chciał, że trzy tygodnie wcześniej Putin zdymisjonował osiemnastu czołowych siłowików ze swego najbliższego otoczenia, w ich liczbie niedoszłego „carewicza”, a więc delfina imperium Siergieja Iwanowa, pełniącego przez długie lata funkcję już to szefa prezydenckiej administracji, już to szefa MSZ i Rady Bezpieczeństwa w jednej osobie. Na pociechę mianował go swym przedstawicielem do spraw ekologii i transportu, co jako żywo przypomina praktyki Stalina z późnych lat trzydziestych – obdarzony specyficznym poczuciem humoru dyktator tuż przed wyznaczonym już wyrokiem śmierci mianował kolejnych szefów NKWD (Jagoda, Jeżow) komisarzami transportu wodnego. Zapewne chętnie dorzuciłby do tego i ekologię, lecz wtedy była to dyscyplina mało jeszcze w Rosji spopularyzowana.

O wprowadzenia sankcji realny dochód obywatela na głowę spadł w Rosji lekko licząc o jedną trzecią i spada nadal; Władimir Władimirowicz traci zaufanie (a wiec pewnie i poparcie) najbliższego zaplecza w kluczowych resortach siłowych. Oznacza to tylko jedno: szybka, zwycięska wojenka może się okazać na wagę złota.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Sprawa przykra i śmierdząca, czyli jak Hanna Gronkiewicz-Waltz warszawskie srebra rodowe złodziejom za bezcen oddała

Pewna była, choć nikt nie wie do końca dlaczego, Hanna Gronkiewicz-Waltz, że piękny Donald ją politycznie osłoni; ten zaś mądrala, miast okazać się dżentelmenem z KLD, zemknął jak szczur jaki prosto do Brukseli. Tym sposobem panna Hanna mogła już starym swym obyczajem oddać się i powierzyć jedynie Duchowi Świętemu, z którym zawarła była bliższą komitywę jeszcze kierując z jego ramienia Narodowym Bankiem Polskim. Sprytni chłopcy z jej najbliższego otoczenia nie mieli takich problemów – blatowali się ze słynnym pogromcą Żydów – prawdziwych spadkobierców, mecenasem Nowaczykiem na potęgę, na drobiazgi najmniejszej nie zwracając uwagi.
Pogromca Żydów-spadkobierców (jeśli takowi się trafili, nie mieli z nim najmniejszych szans) nie zasypiał gruszek w popiele:  na 120 podjętych w kancelarii „reprywatyzacji” wygrał ponad 50, co uczyniło go najsłynniejszym kilerkiem tej trudnej branży w środkowo-wschodniej części naszego pięknego kontynentu. Proceder kwitł w najlepsze, na diabła ni Pana Boga nie bacząc, gdy po ucieczce najpiękniejszego z Donaldów, pisiory znienacka przechwyciły władzę w ramach dwuetapowego (najpierw Duda, potem sejm z senatem) blitzkriegu. Kamiński z Ziobrą i Bejdą Ernestem puścić natomiast płazem warszawskiej grabieży nie mogą, bo nie po to ich postawił Jarosław na wysuniętych posterunkach.
Poziom idiotyzmu tłumaczeń samej pani prezydent oraz jej chytrych podwładnych sięga kosmosu: gdy osławiony mecenas Nowaczyk zakupił willę w zakopiańskim Kościelisku wespół zespół z Rudnickim Kubusiem, któren to młodzian (prywatnie faworyt naszej Bufetowej) w charakterze wiceszefa Biura Nieruchomości sekundę wcześniej podpisał jego wspaniałej kancelarii nielegalną od początku  reprywatyzację Chmielnej 70, tenże niezłomny prawnik polski, dziekan rady adwokackiej stolicy naszej oświadczył niespeszony dociekliwym żurnalistom, że współwłasność owa „miała charakter koincydencji”. Koincydencją jawi się też sytuacja, w ramach której Bierut, autor pamiętnego warszawskiego dekretu, stanowi – co stwierdzam z bólem – najuczciwszy element reprywatyzacyjnej układanki. Jedyną racją Bierutowego dekretu było najzwyczajniej w świecie umożliwienie odbudowy Warszawy – jedynym sensem kooperacji grupy Nowaczyka z Gronkiewicz et consortes było i jest intensywne okradanie własnego miasta  i jego mniej uprzywilejowanych mieszkańców.
Bezczelność mecenasa Nowaczyka oraz jego ulubionego komilitona „kolekcjonera kamienic” Mossakowskiego (przodek jego po tak zwanym mieczu, przypadkowo biskup został niestety przez lud Warszawy powieszony za zdradę na najbliższej latarni) nie znała granic. Obaj zażądali  – Nowaczyk tradycyjnie w charakterze mecenasa, Mossakowski zaś jako okrutnie pokrzywdzony 5 milionów złotych za utracone w wyniku dekretu Bieruta korzyści, chociażby nieściągnięte czynsze. Miasto wypłaciło tytułem tychże lekką ręką 1,6 miliona, mimo, że młody Mossakowski nigdy rzeczonej nieruchomości, ani w ogóle tej okolicy na oczy nie widział. Nasz dzielny ex-dziekan nie znał, jak widzimy,  granic ni kordonów.
Gdy dziennikarze próbowali indagować panią prezydent o 51 z kolei transakcję Nowaczyka z miastem, ta zasłoniła się tajemnicą adwokacką, wcześniej konsultując w tej sprawie nowego dziekana adwokackiej korporacji, Grzegorza Majewskiego. Ten z kolei zdobył od miasta pożydowską działkę wartą po uchwaleniu odpowiedniego planu ponad 150 milionów – współwłaścicielką działki i wspólniczką Majewskiego jest rodzona siostra Nowaczyka.
Nie pierwszy raz się zdarza sytuacja, w której katem partyjnego urzędnika okazuje się jego bezpartyjny, za to bezwzględny do bólu mafijny wspólnik. Urzędnik bowiem dba jak ten głupi o interesy wspólnika, tenże zaś ma urzędnika w najczarniejszej dupie. Gdy wkraczają właściwe organy, role okazują się dość niespodzianie jasno określone: mecenasowi Nowaczykowi wraz z mecenasem Majewskim PiS skoczy centralnie na pukiel, HGW z towarzyszami przejdzie niestety gehennę sprawy karnej, na domiar złego w pełni poważnej i zasadnej. Gdy nasz słodki Donaldzio powróci wreszcie na białym rumaku z odległej i tajemniczej Brukseli, panna Hanna wraz Duchem Świętym będzie już dawno pozamiatana.

Jestem przekonany, że Donald łzę uroni i nad (politycznym oraz moralnym) grobem Hanny się pochyli.

Czym różni się zagubiony Polak w Edynburgu od zagubionego nieco Ukraińca w Polsce

Zagubiony Polak w Edynburgu, szczególnie skrajny przygłup słowa nieznający po angielsku bez wahania kieruje swe kroki do magistratu. Tam szybciorem wołają panią asystentkę, która ma przez brytyjskiego podatnika regularnie płacone za pełną opiekę nad nie do końca rozgarniętym przybyszem znad Wisły. Rodak nasz otrzyma od niej wyczerpującą informację o wszelkich możliwościach wynikających z miejscowego socjalu, możliwościach legalnego zatrudnienia, uzyskania mieszkania i bezpłatnej opieki nad dzieckiem.
Pół roku temu nasza premier Szydło podniesionym głosem perorowała w Strasburgu (za namową domorosłych pisiorskich geniuszy od PR rzecz jasna) o milionie ukraińskich uchodźców, których ojczyzna nasza pszenno-buraczana łaskawie przyjęła na swe łono. Geniusze owi nie zdążyli sprawdzić w słowniku poprawnej polszczyzny znaczenia słowa „uchodźca” ani subtelnej różnicy dzielącej go od pozornie tylko pokrewnego terminu „imigrant zarobkowy”. Zażenowany do imentu ambasador Andrij Deszczyca zmuszony był prostować dnia następnego żałosne bełkoty naszej Szydło; tłumaczył jak komu dobremu, że status uchodźcy i wynikające z niego nieziemskie frukta państwo polskie przyznało 5 (słownie pięciu) ukraińskim obywatelom, a 6 (sześciu) następnych nie traci jeszcze nadziei, gdyż parę miesięcy wstecz odwołało się od nieodmiennie negatywnych decyzji. Wyjaśniał również polskiemu rządowi z partii narodowo-socjalistycznej, że jego rodacy płacący w Polsce podatki raczej do uchodźców nie należą.
Niemcy się śmiali z potwornie nadętej Szydło, Ukraińcy poczuli się słusznie urażeni, fakty pozostały nagimi faktami: 850 tysięcy legalnie zatrudnionych (ta liczba rośnie z dnia na dzień), przynajmniej 500 tysięcy pracujących na czarno, szczególnie w Polsce B i C. Słowem – 2 miliony naszych południowo-wschodnich sąsiadów będą do końca roku u nas pracować i urządzać życie sobie i swoim dzieciom.
Cóż wynika z tego dla naszej prześwietnej administracji rządowej tudzież samorządowej? W tej chwili zgoła nic – to nie Edynburg, bracia mołojcy. Jest taka metropolia całkiem blisko granicy czeskiej i niemieckiej, zwana przez swoich urzędników „miastem spotkań” – ponad wszelką wątpliwość kogoś  z kimś, nie zaś wąsatego Janusza z bratem. Podobna autoreklama, czy też propaganda powinna magistrat nasz do czegoś zobowiązywać – na przykład do utworzenia dwóch (czterech?) etatów obsługujących naszych Ukraińców w podobnym zakresie, jak wspomniana wyżej pani w Edynburgu.
Jest bezsporne, że potencjalna oferta nasza wobec pracujących u nas i dla nas gości wynosi może jedna dziesiątą brytyjskiej. O tyle jesteśmy biedniejsi, a przede wszystkim dramatycznie nienauczeni pomagać i interesować się kimkolwiek oprócz siebie i szwagra. Niemniej taki  gest mógłby oznaczać szansę na jakościową zmianę i prognostyk (oby zaraźliwy) lepszej przyszłości. Dodać warto, że pracujących Ukraińców jest we Wrocławiu (o tę tajemniczą metropolię tu chodzi) przynajmniej 40 tysięcy – na 640 tysięcy mieszkańców – na Dolnym Śląsku zaś około 70 tysięcy.

Na marginesie marginesu warto wspomnieć, że obowiązek meldunkowy miał być w Polsce ostatecznie zniesiony przynajmniej trzy lata temu. Zniesiony naturalnie nie został i za pisowskich rządów ze stuprocentową pewnością nie będzie. To oznacza między innymi tyle, że ukraińska matka – polska rezydentka – będzie miała poważny kłopot z ulokowaniem dziecka w żłobku czy przedszkolu. Kogo to obchodzi? Kogoś jednak powinno w mieście, którego prezydent zapłacił bez wahania ponad miliard za wiecznie pusty stadion, a z górą 3 miliony becaluje miesięcznie na utrzymanie tego przesympatycznego molocha.

piątek, 19 sierpnia 2016

Janowska PRIDE of POLAND na naszych oczach zmienia się w pisiorską SIARĘ of POLAND

Czegoś podobnego podczas słynnej janowskiej aukcji polskich arabów (wśród nabywców również dominują szejkowie, z Amerykanami pospołu) najstarsi górale nie pamiętają. Niemała część uczestników bierze udział w aukcji od trzydziestu z górą lat, dysponuje więc odpowiednią perspektywą dla porównań.
Okazało się dowodnie, że pisiorska pycha i typowa dla nuworyszy z czworaków nienawiść do pięknych koni (uznają jedynie perszerony, służące tradycyjnie przodkom pisiorów do ciągnięcia bek z piwem) nie może dobrze się skończyć. Po skandalicznym odwołaniu prezesa Marka Treli minister Jurgiel (przyjrzyjcie się mili Państwo jego facjacie z głębokiego Podlasia rodem) najpierw powierzył Janów swemu koleżce z rodzinnej wsi o dźwięcznym nazwisku Skomorowski (ten wyjaśnił szybko dziennikarzom, że widział kiedyś konia w telewizji i konie pewnie będą jego nowym hobby), następnie po absurdalnej śmierci dwóch klaczy Shirley Watts (dla niezorientowanych: partnerka życiowa perkusisty Rolling Stones) skłonił totumfackiego do rezygnacji; wreszcie powołał szefa końskiej katedry z lubelskiej Akademii Rolniczej, profesora Sławomira Pietrzaka, co przyniosło – płonne, jak się okazało - nadzieje na normalizację.
Jurgiel kazał odebrać organizację aukcji firmie POLTURF, która czyniła to z powodzeniem przez ostatnie lata; wypuścił też plotki o korupcyjnym układzie pomiędzy firmą a prezesem Trelą, co znających troszkę lepiej wieloletniego prezesa przyprawiło o ciężką kolkę ze śmiechu – i po niejakim namyśle zlecił tę robotę Targom Poznańskim, firmie szlachetnej i zasłużonej, ale niekoniecznie w tej elitarnej branży.
Święto konia arabskiego rozpoczęło się od pojednawczych gestów wobec końskiego środowiska wykonywanych przez wiceprezesa ANR Karola Tylendę, zakończyło zaś po chwili wywaleniem tegoż z hukiem ze stołka po tragicznej aukcji. Miała ona przebieg niezwykły, przypominała raczej bazar Różyckiego niż imprezę najwyższej światowej rangi. Najpierw objawiła się zorganizowana na polecenie Jurgiela klikunastoosobowa klaka, której żywe i głośne reakcje mimowolnie zdradzały PGR-owskie pochodzenie jej uczestników. Prowadził wszystko całkowicie niekumaty Angol, który wyraźnie nie wiedział, jakiego konia aktualnie licytuje. W pewnym momencie oczom zdumionych bywalców ukazali się dwaj osobnicy zwani potocznie słupami, którym chytre a niezmiernie przemyślne pisiorstwo nasze nakazało podbijać stawki. Słupy chętnie to uczynili, poczem wzięli nogi za pas. W efekcie klacz – planowana tegoroczna gwiazda imprezy – poszła za dumne 550 tysięcy euro, by po dłuższym czasie być nikczemnie drugi raz sprzedaną za 225 tysięcy. Widząc i słysząc takowe gry i zabawy polskiego ludu, co znamienitsi szejkowie pod rękę z amerykańskimi milionerami zaczęli opuszczać zgromadzenie, mamrocząc pod nosem przekleństwa w języku dla PiSu nie do końca zrozumiałym. Powtarzali też wszem i wobec, że ich prywatne jety zawitały do Janowa po raz ostatni.

Rzecznik Agencji Nieruchomości Rolnych, niejaki Strobel, z miną butną i głupkowatą odtrąbił kolejny wielki sukces Dobrej Zmiany, po czym nos wydłużył mu się o półtora metra. Odwołana niedawno z Agencji wieloletnia inspektor Anna Stojanowska, jedna a autorek sukcesu polskich arabów, płakała po aukcji przez dobre pół godziny. Dorobek jej życia, wielki dorobek Marka Treli i Jerzego Białoboka (prezesa bratniego Michałowa) został właśnie koncertowo i bezpowrotnie zdemolowany przez naszych rządowych i okołorządowych koryfeuszy intelektu.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Przerażony SPECNAZ patrzy bezradny, jak Macierewicz Antoni dekoruje zapasionego młodziana z apteki w Łomiankach złotym krzyżem zasługi

Musimy sobie wewnętrznie, tak po wielkiemu cichu ustalić, czy nasza armia czynna jest nam na obecnym etapie potrzebna, czy też nie. Druga ewentualność dotyczy sytuacji, w której do końca wierzymy sojusznikom, na przykład  amerykańskim i swoje własne wojsko traktujemy jako zwyczajną atrapę, ot taką dekorację – rzecz czysto dla picu, o której wszyscy potencjalni agresorzy wiedzą, że sama w sobie nic nie znaczy.
Wyobraźmy sobie, że desant specnazu ląduje w trzydziestu precyzyjnie wyselekcjonowanych miejscach w Polsce zachodniej, między innymi dla przykładu w Maszewie pod Policami, Świdnicy i w podpoznańskich Krzesinach, uziemiając nasze wspaniałe , świeżo wyremontowane F16. Czy zapasiony młodzian ze swoim psychopatycznym szefuńciem wraz z całą potęgą Gazety Polskiej zapewni wtedy błyskawiczną reakcję naszych komandosów? Czy pod wodzą straszliwych pisiorów będziemy się bronić choć sekundę dłużej niż latem 2008 równie zapasiony a niezmiernie bohaterski przyjaciel poległego Kaczyńskiego Michelek Saakaszwili?
Ten ostatni, jak wcześniej był mocny w gębie jak trzy Macierewicze, tak po wejściu Rosjan w sierpniu 2008 błyskawicznie zesrał się w portki ze strachu i zwyczajnie żal było na niego patrzeć. Marzył o jak najszybszym skutecznym poddaniu się wrogowi, byle tylko ktokolwiek zdjął z niego odpowiedzialność, która przerosła go całkowicie, gdy ruskie czołgi szły na Tbilisi, a jego amerykańskie zabawki 94. Armia rozbiła jednym uderzeniem.
Dupę musiał mu ratować inny znany kabotyn Sarkozy, rzecz jasna już bez gruzińskich jeszcze niedawno Abchazji, Adżarii i Osetii, które Putin wziął jak swoje. Nawet nasz Lechu (bliźniak młodszy o sekundę) czerwienił się ze wstydu za swojego wspaniałego i wojowniczego przyjaciela.
Wściekły obserwowałem popisy naszych rodzimych kabotynów w dniu 15 sierpnia bieżącego roku, bo trudno w tej mierze o jakiekolwiek złudzenia. Kibole Legii wzmocnieni ONR-em i inną faszystowską hołotą specnazowi nie fikną, bo przecież głupi nie są – wystarczą pisiorom akurat do bicia w mordę uczestników Parady Równości czy KOD-owskich dziadków. Wojsko pod komendą Antoniego zawsze będzie zeszmacone i pozbawione resztek oficerskiego honoru oraz zwykłego charakteru, przekładającego się na elementarną profesjonalną przyzwoitość. Tak zawsze bywa, gdy stawia się na ślepo posłuszne miernoty kosztem myślących samodzielnie i doświadczonych oficerów. W razie konfliktu z Białorusią, polegniemy w przeciągu tygodnia, bo świeżo awansowani świętojebliwi ministranci mogą ewentualnie do mszy służyć, względnie prężyć tors w paradnym mundurze na poświęconej przez księdza kapelana defiladzie. Wiemy przecież, jak generalissimus Antoni traktuje weteranów z Iraku i Afganistanu, odsuwając ich konsekwentnie na boczny tor.
Sprawę pogarsza głupi i do imentu szkodliwy z punktu widzenia interesów państwa polskiego oficjalny już w tej chwili kult wyklętych – prezydent pobłogosławił w ciemno ich tablicę w kwaterze Nieznanego Żołnierza, nie wnikając, jak to zwykle bywa w zwyczaju bezmózgów, w kłopotliwe, a zbrodnicze szczegóły. Ważne jest to, aby przekreślić i wymazać z polskiej tradycji KOR, pierwszą Solidarność i okrągły stół, w której to dziedzinie prawicowej hołoty nie było i już nie będzie, a zastąpić ją kultem tuż-powojennych zagubionych gówniarzy - morderców Żydów, Słowaków, Białorusinów oraz współpracujących z nową władzą polskich „kolaborantów”, którzy tuż po wojnie reprezentowali siłą rzeczy 80 procent ocalałego z wojennej tragedii społeczeństwa.
Żeby było jasne, szanuję Pileckiego, Klamrę, nawet do czasu Łupaszkę – nic te tragiczne postaci nie mają jednak wspólnego ze współczesnymi cwaniaczkami chlejącymi piwsko w opiętych koszulkach z ich podobiznami. Żaden z naszych kibolskich troglodytów i innych karków hodowanych na sterydach, żaden też ministrant  nie stanie do walki ze specnazem w chwili próby – możemy się o to założyć o każde pieniądze.
Specnaz ćwiczył w Afganistanie, Czeczenii, na Krymie i w Donbasie, oby nie poćwiczył na ślicznych żołnierzykach Antoniego.


Kaczor chce szybko wziąć wielkie miasta - weźmie więc Warszawę, zapewne Gdańsk, pozostaje pytanie o Kraków, Poznań i Wrocław

Stolica jest dla Polski liberalnej już stracona: Hanna Gronkiewicz-Waltz najdelikatniej mówiąc puściła reprywatyzację żydowskich nieruchomości na żywioł, więc CBA dostało niezasłużonego gotowca; nastanie wnet pisiorski komisarz, najpewniej niejaki Krajewski Jarosław, ulubieniec Prezesa - jeden z młodocianych posłów warszawskich; HGW zaś niech modli się, aby uniknąć aresztu, a potem twardego więzienia. Sprawowała osobisty nadzór nad zblatowanymi z warszawską ośmiornicą specami z Biura Nieruchomości, dlatego nie ma dla niej ratunku. W sposób charakterystyczny dla przedśmiertnych drgawek próbuje teraz wdać się w polityczny bój z Kaczorem, aby podtrzymać wrażenie pisiorskiej wendety – naturalnie ma ona miejsce, emocje w pisiorach aż kipią, ale w tym przypadku warszawka wie, że mają oni  sporo racji i atutów po swojej stronie.
Trzydziestoletni izraelita polski Jan Śpiewak, szef stowarzyszenia „Miasto jest nasze” – klasycznego ruchu miejskiego - zdecydowanie bardziej lewicujący hipster niż prawiczek, w ciągu ośmiu lat udokumentował ponad setkę ewidentnych przewałów Ratusza, wartych przynajmniej kilkanaście milionów każdy (cały warszawski rynek tak zwanej reprywatyzacji wyceniany jest na minimum 50 miliardów). Dlatego największy z Jarosławów mógł już w czerwcu ogłosić – na stołecznym zjeździe PiS zresztą – że Warszawa będzie wzięta w krótkich abcugach, najpóźniej do jesieni. Warszawka powiada, teatralnie ściszając głos rzecz jasna, że los HGW dopełni się na początku września.
Z najbardziej paradoksalną sytuacją mamy do czynienia w kolebce „Solidarności” – hanzeatyckim Gdańsku, twierdzy Tuska i liberałów, ale też mateczniku Lecha Kaczyńskiego. Prezydent Adamowicz uniknął większych wpadek prywatyzacyjnych czy budżetowych, był wręcz uważany za dobrego i sprawdzonego gospodarza, który od pięciu kadencji trzyma stery magistratu pewną ręką. Wpadł na czymś tak idiotycznym jak oświadczenia majątkowe, w sposób łudząco przypominający osławionego Pawła Piskorskiego, niegdysiejszego lidera tak zwanego układu warszawskiego.
Piskorski z całą powagą tłumaczył dwanaście lat temu skarbówce i zdumionej opinii, że ma pokrycie na liczne wydatki, bo 41 razy z rzędu wygrał na ruletce w kasynie (wtedy wygrane nie były jeszcze rejestrowane), tudzież niezmiernie korzystnie handlował z żoną antykami. Gdy dla odmiany Adamowiczów (oboje prawnicy z zawodu i charakteru) służby skarbowe zapytały, skąd mają środki na zakup ośmiu kolejnych luksusowych apartamentów, ci odparli (na piśmie), że głównie z licznych darowizn pradziadków z obydwu stron dla prawnucząt (chodzi o dziadków Adamowiczów i ich dzieci), wręczanych do kieszeni podczas chrzcin, urodzin, imienin i innych rodzinnych uroczystości. Dla przykładu dziadzio prezydentowej wręczyć miał razu pewnego prawnukowi przy podobnej okazji symboliczne 520 tysięcy złotych.
Skarbówka zareagowała z właściwą sobie błyskotliwością, pisząc w konkluzji, że nie obciąży dziadzia podatkiem od tej darowizny, gdyż z całą pewnością nie miała ona miejsca. Powiadomiona o zajściu prokuratura przynajmniej w dwóch przypadkach stwierdziła przestępstwo prezydenckiej pary (w warunkach niewątpliwej recydywy), jednakowoż umorzyła postepowanie powołując się na niekaralność obwinionych, ich nienaganną do tej pory opinię i niską (sic!) szkodliwość społeczną. Pani prokurator dodała, że Adamowicz zdecydowanie rokuje poprawę, a przecież o to chodzi w skutecznej resocjalizacji.
Prokurator generalny Ziobro nakazał surowo wznowienie postępowania, CBA rychło wkroczyła do gdańskiego Urzędu Miasta – przyszłość Adamowicza jawi się więc niejasną, niewątpliwie zaś w 100 procentach zależy od widzimisię Jarosława Kaczyńskiego. W takim położeniu wypada doradzać panu prezydentowi honorową rezygnację, tak by nie był zmuszony ulegać żałosnym szantażom.
W Poznaniu prezydent Jaśkowiak wydaje się na razie nie do ruszenia – raz, bo chorobliwie uczciwy, dwa, bo tylko niecałe dwa lata sprawuje urząd. Popiera co prawda marsze równości i zwalcza stadionową bandyterkę bijącą Syryjczyków na ulicach, prawicowa hołota wytłukła mu nawet w odwecie szyby w domu, ale CBA i służby pokrewne nic poważnego na niego nie mają.
Profesor Jacek Majchrowski w stołecznym grodzie Kraka nie może spać całkiem spokojnie, bo ma sprawy o zaniżenie wartości nieruchomości wprost uderzające w ścisłe kierownictwo magistratu, niemniej według samorządowych wyjadaczy pisowskie służby nic nie mają na niego bezpośrednio.
Ciekawa jest sytuacja we Wrocławiu, w którym prezydent Rafał Dutkiewicz od czterech kadencji zręcznie manewruje pomiędzy Platformą i PiSem. Bardzo mu posłużył ostry, brutalny wręcz konflikt z admirałem Schetyną, z satysfakcją i niezmierną przyjemnością obserwowany przez miejscowych pisiorów. Średni szczebel pisiorskiego aktywu chętnie utopiłby go w łyżce wody, jednak Adam Lipiński (od zawsze pierwszy przy uchu Naczelnika) chroni go jak może, jak się wydaje szczerze – pytanie tylko, o co zmuszony jest prosić prezydenta w rewanżu.

W takim położeniu potencjalne kompromaty (choćby potwornie przepłacone Stadion Miejski, Narodowe Forum Muzyki, czy kontrowersyjne centrum badawcze EIT PLUS na Praczach) wydają się – na razie przynajmniej – nie mieć większego znaczenia politycznego.  

sobota, 13 sierpnia 2016

Złoty Pociąg jeszcze na 65 kilometrze mordki swojej nie wynurzył, lecz już dzielnie służy książańskiemu festiwalowi straszliwych nazistowskich tajemnic

W piątek i sobotę tłumek żurnalistów  z całego świata (m.in. z USA, Germanii, Wielkiej Brytanii, Rosji, Izraela, nawet bezbożnej Czechosłowacji) obległ płoty pilnie strzeżone przez Straż Ochrony Kolei. Wysokie drzewa zasłaniały kompletnie widok, wejście do złotej zony eksploratorzy wycenili na tysiaka od redakcji, więc zrezygnowana nieco większość dziennikarzy ruszyła do odległego o niecały kilometr zamku Hochbergów. Tam niezwykłym zbiegiem okoliczności ojciec chrzestny Pociągu, emerytowany górnik strzałowy Tadeusz Słowikowski opowiadał, co w latach czterdziestych usłyszał od niedorżniętych autochtonów.
A słyszał przy potężnej gorzale między innymi opowieść niejakiego Schulza, jak to komando SS najpierw wprowadziło Złote Wagony do tunelu między Świebodzicami a Szczawienkiem, a potem niemieckim zwyczajem metodycznie wystrzelało świadków, a nawet okolicznych mieszkańców. Opowieść ta w bardzo zbliżonych wersjach krążyła po wałbrzyskich knajpach do końca drugiego tysiąclecia, jak również na początku trzeciego. Gadanie więc było, ale czynów brakowało. Władza się nie kwapiła, a narodowi brakowało niezbędnych środków – finansowych, jak i rzeczowych.
Niezaprzeczalną zasługę duetu Koper-Richter stanowi przełamanie tej niemożności – przełamanie to w postaci dziesiątków biurokratycznych zezwoleń trwało dokładnie rok – od sierpnia do sierpnia. Teraz, gdy konserwatorzy, geolodzy, strażacy i kolejarze podpisali stosowne kwity i obsiedli górujące nad wykopaliskiem wieżyczki, piłka znalazła się po stronie profesjonalistów od wykopków. Georadar się rozgrzewa, ciężki sprzęt stoi w pogotowiu. Gdy przeminie Matka Boska Zielna i cud nad Wisłą, we wtorek szesnastego dnia sierpnia machina ruszy i nic już jej nie powstrzyma. Dolnoślązacy starzy i nowi staną wreszcie w prawdzie.
Na razie muszą zadowolić się (dwutysięczna frekwencja!) historyczną rekonstrukcją pieczołowicie przygotowaną przez wrocławską grupę o wpadającej w słowiańskie ucho nazwie Festung Breslau. Do rekonstrukcji doszło wczesnym popołudniem na łączce pod kaplicą Hochbergów. Gdy schodziłem spod kaplicy, wlazłem prosto na czających się w krzakach sołdatów.
 - Priwiet wam russkije sołdaty! – zagaiłem.
 - Priwiet wam, towariszcz komandir – odparli jakby nigdy nic.
Skrywającym się w sąsiednich krzakach wszechobecnego na Książu różanecznika esesmanom nic nie powiedziałem, bo z umundurowanymi Niemcami z zasady nie rozmawiam.
Wkrótce się zaczęło ku uciesze dziatwy, ale i starszych Polaków. SS z nieodłącznym Wehrmachtem wykonały swą ponurą robotę, Wehrwolf zdradziecko ostrzelał posterunek naszej milicji, słowem normalka trudnego startu Ziem jakimś cudem Odzyskanych. Wszystkiemu towarzyszył aksamitny głos konferansjera niezmordowanie tłumaczącego ukryty sens rozgrywających się obrazów oraz mroczna, acz dająca nadzieję  muzyka. Na sam koniec doszło do niewielkiego historycznego nadużycia, ale przypisać je można presji publiczności, w większości przyodzianej w podobizny żołnierzy mniej czy bardziej wyklętych (niektórzy milusińscy wystąpili nawet w uniformach obrony terytorialnej Antoniego Macierewicza, z bronią krótką i długą i oby to były na razie atrapy, jeśli można prosić).
Otóż w wyniku badań IPNu  okazuje się – wyjaśnił to przekonująco aksamitny spiker -  że dolnośląska MO w tamte mroczne lata to nie była taka zwykła milicja, tylko głęboko zakonspirowani żołnierze WiNu, którzy na rozkaz komendantów wstąpili do wrażej formacji.  Gdy nadjechały szukające nazistowskich  skarbów gaziki z błękitnymi otokami NKWD i krasnymi SMIERSZu, chłopaki nasze bynajmniej nie spękały, tylko rozsypani w zgrabną tyralierę zdziesiątkowali sowieciarzy ogniem ciągłym tudzież pojedynczym. Zmykających ruskich żegnały gwizdy i śmiechy.
Po spektaklu usiłowałem tłumaczyć aktorowi grającemu (bardzo udatnie zresztą) najgorszego esesmańskiego skurwysyna, że na naszym terenie podziemie Rosjan nie atakowało z założenia, z obawy przed odwetową masakrą nielicznych jeszcze w tym czasie polskich cywilów (rozbijało za to z zapałem posterunki MO i KBW), ale jednak go nie przekonałem.
 - Mogło tak być – orzekł – w końcu nie wszystkie świadectwa się zachowały.
Koło esesmańskiej ciężarówki doszło za to do krotochwilnego incydentu: poległego esesmana-grubasa usiłowało wywlec na pakę dwóch mikrusów z Wehrmachtu – ponieważ go upuścili, nieżywy hitlerowiec zrugał ich strasznym głosem w naszej ojczystej mowie, ku uciesze zgromadzonych patriotów.

cdn    

czwartek, 11 sierpnia 2016

Złoty pociąg na cenzurowanym - chłopaki już kopią, a policja i konserwatorzy obserwują z wieżyczki

Wałbrzych ukryty wśród wałbrzyskich gór już niemal stracił nadzieję na wykopki na osławionym 65 kilometrze. Ile można czekać na cudowne znalezisko, zważywszy, że niemal równo rok temu Piotr Koper z Andreasem Richterem ogłosili, że tajemnice Hitlera to dla rasowych eksploratorów pikuś.
Była to deklaracja szokująca dla starszej generacji badaczy pamiętających kaźń premiera Jaroszewicza z małżonką Solską Alicją we własnej willi w Aninie w 1992 roku. Małżonkowie byli bestialsko torturowani tylko dlatego, że w 1945 dwudziestoletni porucznik Jaroszewicz jako dowódca zwiadu wspólnie z oficerami SMIERSZu odpowiedzialny był za poszukiwanie nazistowskich skarbów. Mordercy premiera uważali, że w obliczu śmierci wyda on tajemnice SS.
Czy wydał, nie wiemy, bo kilerzy nie zostali złapani. Dziś w każdym razie po raz pierwszy ktoś zainwestował kilkaset tysięcy w przedsięwzięcie solidarnie obśmiewane przez Gazetę Wyborczą oraz pisiorskie czynniki rządowe. Cichym bohaterem 65 kilometra jawi się 86-letni przewodnik sudecki (właściwie książański) - Tadeusz Słowikowski. Tenże emerytowany górnik już 30 lat temu wskazywał najbliższe okolice Książa jako miejsce ukrycia skarbu Breslau. Wedle Słowikowskiego 5 maja 1945 esesmani zabili mieszkańców domu położonego na pograniczu Szczawienka i śródmieścia Wałbrzycha, a sam dom doszczętnie zburzyli. Uczynili to, aby usunąć świadków złotego transportu.
Niemiecki zawiadowca Hermann Schulz ze Szczawienka wszystko widział. Esesmani dziwnym zbiegiem okoliczności go nie zlikwidowali jak pozostałych, dlatego górnik Słowikowski mógł go po gorzale nieformalnie przesłuchać. Długo czaił się Słowikowski ze swą tajemną wiedzą - być może bał się odwetu potomków Wehrwolfu. Teraz już się nie boi, gdyż Richter Andreas sam jest potomkiem.
We wtorek 16 sierpnia ciężki sprzęt rozora przykolejowy grunt. Wtedy zasłony opadną, bohaterscy eksploratorzy zmierzą się z trudną prawdą. Jeśli tunel okaże się pusty, względnie pancerny pociąg okaże się pełen granatów, zamiast brylantów, trza będzie szukać dalej - chociażby na zamku Czocha, bądź w sąsiednich tunelach ukrytych pod cesarskimi zaporami.
Naszych eksploratorów bacznie obserwują nasze bieda-służby, ale co gorsza Mossad i FSB. Może się okazać, że jak zwykle Żydzi i Ruscy wiedzą lepiej, co dla nich dobre.

Przedłużony dzień Hioba ze świstakiem na plecach czyli Polacy i Brazylijczycy w RIO

Niełatwo orzec, kto bardziej dał ciała w pierwszej fazie igrzysk – gospodarze przygnieceni sypiącą się na każdym kroku organizacją imprezy czy nasi reprezentanci w tempie ekspresowym zbierający cięgi od słabeuszy, wreszcie w żałosny sposób umoczeni w doping. Po pierwszej radości zafundowanej nam przez Majkę z Kwiatkowskim w tle, przyszła czarna passa, dramatyczny upadek orła i sokoła.
Zacznijmy od naszych: poważny kandydat do medalu, wielokrotny mistrz Europy, pływak Konrad Czerniak nie zagrozi swym odwiecznym rywalom na sto metrów stylem dowolnym, bo działacze zapomnieli go zgłosić do tej konkurencji. Sztangistę wagi ciężkiej Tomasza Zielińskiego olimpijska komisja złapała na dopingu; gdy zaczął tradycyjnie jęczeć o spisku i prowokacji wyszło niespodziewanie na jaw, że wynik badania wykonany w Polsce 1 lipca podczas przedolimpijskiego zgrupowania w Spale jest również pozytywny.
Swoją drogą nasi badacze mogliby się odrobinę sprężyć, aby oszczędzić nam wszystkim ciężkiej poruty – tym bardziej, że pierwszy rezerwowy, który został w kraju również wpadł przy rutynowym wewnętrznym badaniu. Na co liczyli nasi chytrzy mocarze, zaiste trudno powiedzieć; być może rzucili w tej sprawie monetą i wypadł im orzełek. Gazeta Pomorska podała, że już w najbliższy weekend zdemaskowany zostanie starszy brat Zielińskiego Adrian, mistrz olimpijski z Londynu – delikwent jest faktycznie niemiłosiernie opryszczony. Tym prostym sposobem dość nieoczekiwanie przyszliśmy z braterską odsieczą ruskim koksiarzom.
Radwańska odpadła w pierwszej rundzie z zawodniczką spoza pierwszej setki rankingu, po chwili podążył jej śladem Janowicz, przegrywając na własne życzenie tie-breaka – stało się to po nagłej ulewie, która jego zdołowała, a przeciwnika ani trochę. Szablistki, florecistki, pływaczki, kolarki i dżudoczki szybko doszlusowały do wyżej wymienionych, w międzyczasie szczypiorniści pod wodzą Tałanta Duszenbajewa dali sobie wbić 34 bramki kelnerom z Brazylii. Potem zgodnie z planem ulegli Niemcom i teraz czekają ich trzy mecze o przeżycie.
Wygląda to wszystko na karę boską za triumfalizm po fantastycznych mistrzostwach Europy w Amsterdamie. Może Pan Bóg w końcu odpuści, choć kajakarzy zaatakowała wysoka fala, wichura i oberwanie chmury. Nie sposób się dziwić, skoro letnie igrzyska odbywają się zimą, która na brazylijskim wybrzeżu oznacza nawalne deszcze i huragany, niezmiernie sprzyjające koncentracji mistrzów.
Jedynym pocieszeniem Polaków wydaje się latynoska organizacja, niespotykana od 1904 roku, gdy poważne wpadki przydarzyły się w St. Louis. Najpierw szczury z pobliskich faweli zaatakowały wadliwie połączone rury kanalizacyjne, co znacząco utrudniło sportsmenom komfortowe wypróżnianie się. Gdy część sportowców o słabszych nerwach uciekła z wioski olimpijskiej do hoteli, zawaliła się pod własnym ciężarem Marina da Gloria, niedoszła opoka żeglarskich zmagań. Podparto ją zręcznie stemplami, niestety hiobowe wieści nadeszły natenczas z basenu dedykowanego skokom do wody. Woda, oryginalnie błękitna, stała się nagle mętna i sraczkowata, strach zgadywać przyczyny. Wszystko to można by od biedy zrozumieć na zawodach międzygminnych o puchar podkarpackiego klubu sołtysa – igrzyska, nawet w Atenach,  wyglądały jednak do tej pory nieco poważniej.
Brazylijczyków zjawiska te w ogóle nie turbują, bo naród to tyleż żywiołowy, co tradycyjnie lekkomyślny, a więc byle czym się nie przejmujący. Gorzej z naszymi rodakami obciążonymi znaną skłonnością do załamań, a nawet depresji. 


Postawmy wszędzie pomniki Lecha Kaczyńskiego, najlepiej w każdym zakątku Galaktyki i ogólnie Wszechświata

Wyszedł Kaczyński największy z żyjących Jarosławów do kamer, wspiął się z pewnym trudem na swój stołeczek i lekko tylko obrażony powiada (za plecami mając rzecz jasna Pałac Prezydencki): tu na Krakowskim Przedmieściu po lewej mojej stronie stanie piętnastometrowy pomnik mojego brata; po mojej prawej – ciągnął – koło kościoła Wizytek stanie dla odmiany trzynasto-i pół-metrowy monument bohaterów naszych poległych w smoleńskiej bitwie powietrznej z Ruskimi.
Na nieśmiałe pytania żurnalistów, co z obiekcjami konserwatora broniącego Traktu Królewskiego przed najazdem kaczyzmu, odparł bez wahania:  tym panem zajmiemy się w stosownym czasie, lecz raczej szybciej niż później, bo już nas cierpliwość opuszcza.
Przeciął tym samym nasz piękny i mądry Jarosław żałosne popierdywania Hanny GW, pragnącej upokorzyć poległego Lecha monumentem na Trębackiej. Nie z nami takie numery – powiadają w tej materii zgodnie wszystkie pisiory świata – na Trębackiej to se pomnik Donalda ustawcie albo i ruskiego agenta Bronisława. Pomimo kanikuły sytuacja zaostrza się z sekundy na sekundę jak u starego Hitchcocka, bo Hanna z konserwatorem wygruzić chcą natychmiast na szrot ustawione przed Pałacem tablice ze smoleńskimi bohaterami, powołując się głupkowacie na fakt, że to samowolka. Samowolka – być może, ale czyja i w jakiej sprawie?
Podejście takie wielu rodakom bardzo się podoba, bo niejednemu nadojadały i do cna obrzydły terror, i arogancja różnych konserwatorów. Miał szwagier życzenie prześliczną budę z blachy falistej i eternitu wystawić na ryneczku czy też głównym pasażu, a tu z Urzędu płynie chamskie „nein”. I cóż na podobne urzędnicze chamstwo poradzisz?  Do tej pory nic, lecz teraz – po bezkompromisowej deklaracji Kaczora – sytuacja radykalnie się zmienia na lepsze.

Urzędas pisze, że się nie zgadza, a my ten papiór do kibla i dalejże budę naszą stawiać. Jakaś policja? Odeślemy patrol na Nowogrodzką po instrukcje i dla nauki kultury w kontakcie z wkurzonym obywatelem. Takoż bywało w dawnej sarmackiej Polszcze, gdzie urzędnik sądowy bał się panu bratu pozwu doręczyć, bo życie miał tylko jedno, a i dziecka nieodchowane. Tradycję mamy wspaniałą, przyszłość zaś z pisiorstwem naszym niewątpliwie świetlaną.

wtorek, 9 sierpnia 2016

365 dni chwały i sromoty Dudów Andrzejów dwóch

Przetoczyły się przez ojczyznę naszą pożal się Boże Święty podsumowania pierwszego roku obecnej prezydentury, przyczem żaden z Państwa komentatorów pamiętać nie chciał o drugim z prześwietnych Dudów Jędrusiów, wielkim przywódcy „Solidarności”. Przecież on też na pewnym etapie miał ambicje prezydenckie, Jarosław Mądry wszakże namaścił byłego urzędnika swego brata.
Czym różnią się dwaj Andrzeje? Zdecydowanie tym, że srogi i bezkompromisowy wódz „Solidarności” w 81 roku jako czerwony beret (taki komunistyczny komandos) szykowany był na poligonach do pacyfikacji prawdziwej dziesięciomilionowej „S”, a obecny prezydent nosił wtedy w Krakowie koszulę w zębach. Inne różnice nieistotne są niestety z perspektywy procesu dziejowego, uderzają natomiast podobieństwa: skrajny koniunkturalizm, bezwzględne i bezwarunkowe podporządkowanie największemu z Jarosławów i nieustanne, bezproblemowe przy tym,  robienie z gęby cholewy.
Obydwaj po spożyciu lekkiej amfy znakomicie się podkręcają, wygłaszając przerażające mowy głosem twardym, straszliwym i odpowiednio podniesionym. Jeśli Kaczor w przedmiocie ich chwilowego oburzenia znienacka zmieni front z wtorku na środę (co mu się na stare lata coraz częściej zdarza, jak Stalinowi po 1929 roku), obydwaj ci mężowie stanu zapominają w te pędy, co przed sekundą mówili. Jak im ktoś niekulturalny (zwyczajne buraczydło) przypomni, znakomicie udają szczerze zdumionych.
Starszy z niedoszłych braci Dudów Andrzejów, czyli bezkompromisowy związkowiec ciężej ma teraz, bo od roku milczy jak śpiąca królewna; facet po prostu poszedł pod wodę, zniknął narodowi z oczu jak sen jaki złoty. Zniknął, bo Kaczka Starsza sobie żadnych populistycznych wrzasków nie winszuje, szczególnie w temacie pielęgniarek czy innych górników. Na polu bitwy pozostała więc partia Razem, której młodociani aktywiści latają między kopalnią Makoszowy, prekariatem Amazona a pielęgniarkami właśnie. Duda nie robi im najmniejszej konkurencji, bo za rządów umiłowanego PiSu o żadnych społecznych protestach mowy być naturalnie nie może.
Młodszy z Dudów dysponuje fajniejszą i zdecydowanie bardziej pokazywalną – choć też niepokojąco tajemniczą -  żoną (zadbał o to kompan Zagajewskiego, niejaki Kornhauser), jest za to większym plastusiem, w szczególności, gdy nieco utył. Związkowiec mimo godnej tuszy zachowuje pewną robotniczą srogość wejrzenia ilustrującą stan wiecznego oburzenia i słusznego klasowo poddenerwowania. W tej chwili ćwiczy te miny i wygibasy na własnej rodzinie i ewentualnie komisji krajowej, bo dotkliwie cierpi na brak innych okazji. Nie wiemy, co musiałoby się w Polszcze jeszcze zdarzyć, by Kaczor wydał mu rozkaz reaktywacji.
Dyskusja o tych dżentelmenach jezdni obarczona jest nieusuwalną wadą: są to ludzie bez właściwości, dosyć śmieszne pacynki w ręku wioskowego demiurga. Gdy nie daj Boże tupnie nóżką, mają mokro w rajstopach, gdy pochwali i obdarzy łaskawym spojrzeniem, puchną z dumy i nieziemskiego szczęścia. Strach pomyśleć, co może się potwornego wydarzyć, gdy demiurga z jakiegoś powodu (na przykład przewlekłej grypy hiszpanki) zabraknie. Doszczętnie wtedy zgłupieją, trza ich będzie wysłać na jogę  albo dynamiczny aerobik.
Pamiętamy wszyscy znakomicie, jak Kaczor podawał prezydentowi rękę (jednak nie nogę) spozierając ze złośliwą premedytacją w bok w oczy najbliższego borowca – prezydent europejskiego regionalnego mocarstwa narobił wtedy w portki i wlókł się za swym duchowym mistrzem drobiąc żałośliwie, by go czasem nie wyprzedzić.

Taki obrazek starczy za wszystkie inne, nawet nocne zaprzysiężenia sędziów Trybunału. Żal dupę ściska i prędko nie przestanie.   

niedziela, 7 sierpnia 2016

Jak Bursztynowa Komnata gauleitera Kocha przez 40 lat od stryczka ratowała

Bursztynową komnatę, czyli na samym początku prywatny gabinet króla Prus w  podberlińskim Charlottenburgu, najwybitniejsi gdańscy bursztynnicy oraz pruscy i francuscy złotnicy, snycerze i rzeźbiarze tworzyli bez mała dwanaście lat. Car Piotr I zobaczył efekt ich pracy późnym latem roku 1716 i z miejsca zakochał się bez pamięci. Zakochał się do tego stopnia, że Fryderykowi Wilhelmowi nie pozostało nic innego jak podarowanie przyjacielowi-samodzierżcy bursztynowego cacka.
Skarb trafił do Petersburga, a w 1755 roku caryca Elżbieta kazała przenieść komnatę do pałacu Romanowów w Carskim Siole. Ślepy los, a trochę też pech sprawił, że podczas trzyletniej blokady Leningradu Carskie Sioło znalazło się po stronie niemieckiej. Komnatę – zdemontowaną i ulokowaną w olbrzymich skrzyniach - zaufani ludzie Himmlera wywieźli w sierpniu 1942 do Królewca lokując ją lochach miejscowego zamku.
Co było potem, nie wie nikt poza rozkazodawcą ukrycia skrzyń oraz ekipą, której to zlecono. Ekipa zapewne rychło rozstała się z życiem, rozkazodawca zaś wręcz przeciwnie. Bezpośredni oficjalny opiekun Komnaty, dyrektor królewieckiego muzeum doktor Alfred Rohde zniknął bez śladu – oficjalnie zmarł na dyzenterię tuż przed wkroczeniem Rosjan 8 maja 1945. Prawdziwy zaś dysponent skarbu -  gauleiter i nadprezydent Prus w jednej osobie, osławiony Erich Koch - wezwał rodaków do oporu do ostatniej kropli krwi, po czym przezornie rozpłynął się w bałtyckiej mgle.
Na ślad hitlerowskiego dygnitarza wpadli Brytyjczycy w swojej strefie w okupowanych Niemczech dopiero w roku 1949, a i to w wyniku donosu miejscowego zazdrośnika. I tak Bogu ducha winny major Wehrmachtu Rolf Berger, szanowany obywatel miasteczka Hasenmoor pod Hamburgiem, okazał się posiadaczem legitymacji NSDAP nr 13, katem Ukrainy, Podlasia  i Prus Wschodnich.
Po dwóch miesiącach śledztwa Anglicy przekazali Kocha Polsce, która oskarżała go o zamordowanie 200 tysięcy Żydów i prawie 100 tysięcy Polaków. W stalinowskiej Polsce proces Kocha powinien trwać do trzech tygodni i zakończyć się natychmiastową egzekucją. Tak nieodmiennie postępowali prokuratorzy i sędziowie kierowani przez Bermana i Radkiewicza w przypadku przywódców polskiego Państwa Podziemnego i nazistowskich zbrodniarzy. W wypadku Kocha wypadki potoczyły się zupełnie inaczej.
W celi Polskiego Centralnego Więzienia nr 1 na Mokotowie spędził 25 lat, potem przewieziono go do Barczewa. Ciężko schorowany żył cały czas z wyrokiem śmierci, który każdego dnia mógł być wykonany. Odbył setki rozmów z polskimi śledczymi, indagowali go desygnowani przez resort „dziennikarze” (m.in. Sławomir Orłowski), specjalny wysłannik Prokuratora Generalnego ZSRR oraz ściśle współpracujący z KGB leningradzki akademik prof. Olderogge. Oficjalnie kary śmierci nie wykonywano ze względu na stan zdrowia skazanego, co w kontekście stalinowskiej i gomułkowskiej praktyki brzmi wręcz humorystycznie.
Koch bezlitośnie wodził swych rozmówców za nos, sugerując różne tropy: Komnata miała się więc znajdować w przejętym przez Kocha majątku Krasińskich w Krasnem, by po chwili przemieścić się do podziemi zamku Neuhausen pod Królewcem, a potem jeszcze do prusko-mazurskich Mamerek, wojennej siedziby kwatery głównej Oberkommando der Wehrmacht.

Bursztynowa Komnata w charakterze polisy na życie sprawdziła się znakomicie, szczególnie, że strona polska bała się uśmiercić leciwego gauleitera z lęku przed reakcją Moskwy, a sama Moskwa z czasem zapomniała o sprawie. Przewrotna Komnata nie zapewniła jednak chytremu Kochowi zwolnienia, o które zabiegał już za Gierka, zasypując Radę Państwa prośbami o ułaskawienie. Powoływał się przy tym – słusznie zresztą – na fakt, że od prawomocnego skazania minęło prawie 30 lat. Zmarł w polskim więzieniu, dlatego musimy teraz Komnaty szukać sami.       

czwartek, 4 sierpnia 2016

Jak pierwszy sekretarz PiS szefa Radiokomitetu Kurskiego rzutem na taśmę wyratował

Zebrała się okrutna pisiorsko-radiomaryjna Rada Mediów Narodowych i dalej biednemu Kurskiemu Jackowi gardło tępym nożem podrzynać. Posłanka (niegdyś redaktorka) Lichocka Joanna o miłej myślą nieskażonej facjacie wniosek złożyła, żeby prezesa TVP w tej sekundzie odwołać, bo prywatę uprawia i mętnych koleżków od Giertycha popiera i osłania, a przecież chodzi tu o miliony należne patriotom z Gazety Polskiej jak psu buda i micha.
Poparł Lichocką Czabański, zasłużony PZPR-owiec, który jeszcze z Marcinem Wolskim oraz potworkiem Targalskim egzekutywą w Radiokomitecie skutecznie kierował. Te oto przefarbowane komuchy mają telewizję i radio państwowe (niestety w tej liczbie i Trójkę) uzdatnić jako narzędzie słynnej i pięknej ulicy Nowogrodzkiej. I wewnętrzny wywiad i polityczny nos kompletnie zawiódł bucefała Kurskiego, bo był tym nagłym atakiem autentycznie przerażony i całkowicie zaskoczony.
Nie  byłby jednak z tych Kurskich (mamusia gdańska ex-senatorka PiS, brat WiceMichnik w GW), gdyby nie rzucił się do stołka swego ratowania. Pognał taksówką na Nowogrodzką, padł Jarosławowi do kolan i szlochać zaczął. Jarosław uwielbia takie psychodramy, a ponieważ Kurski nie dysponuje żadnym zapleczem i u pańskiej klamki bezradnie i prosząco wisi, nasrożył się Prezes naszego kraju i nie mieszkając zawezwał przed swe straszne oblicze Lichocką i Czabańskiego. 
Ten ostatni zdziwił się nieco, bo przecież cały spisek był z Prezesem Polski pieczołowicie skonsultowany, lecz znając dobrze Naczelnika rozpoczął metodyczną obserwację czubków swoich komunistycznych lakierek. Naczelnik wyszczekał zwięzłe rozkazy, trochę tylko ośmieszające całkowicie niezależną i samorządną Radę Mediów Narodowych.
Rada przełknęła rzadkie gówno z wielkim smakiem, po czym podjęła jednomyślnie wiekopomną decyzję, że wywalony przed sekundą na zbity pysk młodszy z braci Kurskich jednak zostaje do października, ba - ma święte prawo ubiegać się w konkursie o funkcję prezesa i ma przed sobą świetlaną pisiorską perspektywę.
Kurski w tej konfiguracji może zrobić tylko jedno - wyczyścić do imentu pisiorską TVP ze złogów Gazety Polskiej Sakiewicza; jak słyszymy już to z zapałem czyni urlop własny poświęcając. Błogosławi przy tym Jarosława Mądrego w głos, tak żeby mordowani endecy słyszeli. 
Z kolei zamordowany niegdyś przez chytrieńkiego Sakiewicza założyciel Gazety Polskiej Piotr Wierzbicki wielką poczuł pod wieczór erotyczną satysfakcję.
Jedna tylko wątpliwość targa ludźmi małej wiary - dlaczego Gomułka i Gierek, a nawet Jaruzelski w stanie wojennym i powojennym nigdy na tak chamski numer się nie odważyli. Zawsze zachowywali pozory, aby obywateli PRL bez potrzeby nie bulwersować. Pierwszy sekretarz Kaczyński nie zna i nigdy nie znał podobnie żałosnych i niegodnych zahamowań. 

Święty Franciszek o niebie, nasi biskupi z pisiorstwem wraz - o chlebie

No i szczęśliwie wyjechał i oby nigdy nie wracał – takie i podobne modły zanoszą teraz do nieba nasi czarni okupanci pospołu z pisiorami. Jakby nie dość było gadania o ciapatych uchodźcach i niewczesnym miłosierdziu Ojca (przecież każdy pisior wie doskonale, że Bóg  jest – w każdym razie powinien być  - okrutny i niemiłosiernie sprawiedliwy, jak bywał każdy przedwojenny tak zwany pater familiae), to jeszcze przyczepił się Franciszek do Cennika - co to jest, ale go nie ma. Ile kosztuje chrzest, komunia, ślub czy pogrzeb dla odmiany? No przecież co łaska, lecz wicie, nie mniej niż normalnie w każdej parafii dają…
Znane są przypadki w ojczyźnie naszej, gdy w sobotę, a więc w szabas i w niektóre dni powszednie, wstęp do kościołów również bywał płatny (bardzo przystępnie, bo od 3 do 5 złotych od sztuki), co właściwi proboszczowie zręcznie tłumaczyli chwilową przewagą żywiołu turystycznego nad prawdziwymi wiernymi. W mieście Przemyślu z kolei większość świątyń codziennie zamykana jest na głucho, z obawy przed złodziejami; kapłani otwierają podwoje jedynie dla odprawienia mszy.
Tą metodą wszelkie praktyki faryzejskie, słusznie potępiane przez Pana naszego, zostały daleko w tyle, a sami faryzeusze, podobnie jak saduceusze, zostali bezpowrotnie ośmieszeni jako czarne charaktery. My tu w Polsce mamy czarne charaktery z prawdziwego zdarzenia i nikt nam pierwszeństwa w tej dyscyplinie  nie odbierze.
Co zostanie w naszym polskim arcykatolickim narodzie po Franciszkowej pielgrzymce? Odpowiedź nie należy niestety do przesadnie złożonych. Nic, zero, null, nothing, nichts – do wyboru. Na próżno bohaterska dziewczyna z umierającego Aleppo mówiła o braterstwie i swojej wierze w Boga mimo codziennego holokaustu. Na próżno rzymski namiestnik naszego Pana świadczył sam sobą o pierwotnej mocy Ewangelii.
Nasze chytre kmioty posłuchały, może nawet niektórzy łzę sentymentalną uronili, poczem powróciły szybciorem do every day business: brutalnego, skrajnie egoistycznego i bezwzględnego. W pełnej zgodzie z mottem mamusi, tatusia czy dziadunia rodem z dwumorgowych małorolnych  –  obcy we wsi, zabić, zabić oraz kto miedzę naruszy, temu widły w gardło. Dlatego prezydent Duda Andrzej pod rękę z premier Szydło Beatą zgodnie stwierdzili, że my tu nad Wisłą wszystkich uchodźców z otwartym sercem po bożemu przyjmiemy, byle nie pod przymusem wstrętnej Merkel, za to po solidnym a głęboko katolickim namyśle pod przewodnictwem Błaszczaka Mariusza.
Perły przed wieprze – aż pięć dni stracił święty mąż, niepomiernie prawdziwszy i bardziej przekonujący niż Martin Luther King, na pielgrzymkę w arcykatolickiej Polsce, gdzie wspólnie królują polski Jezus (nie mylić z Jezusem-Żydem) z Maryją, a polska Maryja z polskim Jezusem. Piękne jest to, że pół Afryki i obu Ameryk słuchało Franciszka jak Chrystusa podczas kazania na Górze; znamienne też, że parafie pod Przeworskiem czy Sanokiem gościły tychże czarno- czy ciemnoskórych pielgrzymów bez nadmiernego obrzydzenia. Głównie dlatego, że miejscowi katolicy mieli krzepiącą pewność, że weseli i roztańczeni Murzyni oraz Mulaci wyjadą po pięciu dniach i nigdy-przenigdy nie powrócą. Na szczęście nie do naszej ponurej endecji z Łomży i Jedwabnego Franciszek się zwracał, jeno do młodych  ze 187 krajów globu.
Przesłanie Franciszka było wstrząsające, szarpiące duszę na strzępy. Byłem dumny i szczęśliwy, że za jego sprawą nauka Chrystusa okazuje się żywa nawet w Watykanie i nadal – niezmiennie – posiada siłę broni atomowej, szczególnie wobec bezbożników i notorycznych grzeszników. Zaiste Franciszek wart jest dla świata więcej złota niż waży. W tych strasznych czasach, kiedy nawet ślepy i głuchoniemy czuje nadchodzący kataklizm, ten człowiek przywraca nam godność, wiarę i nadzieję. Oby go nie otruli, jak Jana Pawła I.



Władysława Warneńczyka, patrona polskich pederastów, nie do końca szczęśliwe życie po życiu

Czemuż to przebrzydli pederaści  nasi upodobali sobie akurat nieszczęsnego Jagiełłowego pierworodnego? Przecież nie dlatego, że 74-letni starzec spłodził go z 16-letnią Sonią Holszańską. To było w owych czasach normalne, bo służyło ratowaniu dynastii – tym bardziej, że dwie generacje wcześniej arcyjurny Kazimierz Wielki (podwójny bigamista, czyli po prostu trigamista, ojciec kilkunaściorga nieślubnych dzieci) przez własną lekkomyślność pogrzebał królewską linię piastowską.
Pederaści upodobali sobie Władysława i samowolnie obwołali go swym patronem na podstawie niewczesnej i niepotrzebnej szczerości naszego dziejopisa Długosza Jana. Tenże chorobliwie nienawidził Jagiełły i pomimo lukratywnego zatrudnienia u jego młodszego syna (był preceptorem synów Kazimierza Jagiellończyka) ewidentnie przenosił swe uprzedzenia na jego starszego, nieszczęśliwego brata. Wzmianka Długosza jest raczej głupkowata, jednakowoż dająca do myślenia: Władysław miał włóczyć się po nocnym Krakowie w męskim gronie, nie szukając w ogóle kobiecego towarzystwa. Mógł nie szukać, bo zapewne wolał się nachlać i zalec bez krępacji – mógł, wszakże pederaści nasi odczytali to zgoła inaczej.
Władysław zginął 10 listopada 1444 pod Warną w wyjątkowo idiotycznych okolicznościach. Murad II nie chciał wojować z chrześcijańską koalicją, dlatego jeszcze w sierpniu zawarł w Szegedynie z Władysławem rozejm, który po pół roku zmienić  się miał w wieczysty pokój. Król przysięgał na biblię, że rozejmu będzie przestrzegał i słowa dotrzyma. Niestety legat papieski Julian Cesarini przekonał młodocianego władcę, że Turcy są słabi, a wobec niewiernych żadne przysięgi nie obowiązują.
Pod Warną wbrew radom doświadczonego węgierskiego wodza Zapolyi nieopierzony młokos poprowadził szarżę na trzykrotnie liczniejsze pułki janczarów. Jeden z nich odciął mu głowę, co zakończyło bitwę, zanim na dobre się zaczęła. Węgierscy sojusznicy uciekli z pola, polskie rycerstwo zostało wycięte w pień, mało kto poszedł w turecki jasyr.
To, że mało kto przeżył, zaowocowało w niecodzienny sposób. Ponieważ nie było żywych świadków śmierci króla, naród (ale też jego intelektualna i polityczna elita) uznał, że Władysław żyje - albo w tureckiej niewoli albo gdzieś w ukryciu (Albania, Serbia, Cypr), gdzie pokutuje. Pokutuje, bo złamał przysięgę daną Muradowi.
W ciągu dwudziestu lat po bitwie objawiło się w Polsce przynajmniej trzydziestu Władysławów czy też kandydatów na Władysława. Królem był już wtedy jego młodszy brat Kazimierz zwany Jagiellończykiem, więc taka maskarada karana była gardłem, lecz nie odstraszało to następnych. Tuż po bitwie, na wieść o cudownym ocaleniu młodego króla cały Kraków palił z radości wielkie ogniska, co nieuchronnie prowadziło do monstrualnych pożarów.  Gdy do Lwowa powrócił z tureckiej niewoli wielki humanista Grzegorz z Sanoka, wszyscy uznali, że Władysław również niebawem powróci, niejako per analogiam.
W roku 1459, a więc 15 lat po bitwie, w Poznaniu pojawił się niejaki Mikołaj Rychlik  twierdzący po gospodach, że jest Władysławem. Miał pecha, bo błyskawicznie zdemaskował go wojewoda Łukasz Górka, a po dwóch tygodniach matka zmarłego Zofia Holszańska. Śmiałek nie został jednak ścięty za zdradę stanu (polska nieszczęsna tolerancja), a jedynie dotkliwie wybatożony. Oryginalnie skomentował to Paweł z Pragi: Polacy oszczędzili Rychlika, żeby nikt nie oskarżał ich o królobójstwo.

Ostatni epizod Władysławowego życia po życiu był jeszcze lepszy: w 1477 roku rodacy nasi dorwali na kastylijskim pustkowiu Bogu ducha winnego eremitę, którego obwołali ukrywającym się królem Władkiem. Na próżno onże eremita przysięgał na wszystkie świętości, że nie wie, o co i o kogo chodzi – rodacy nie znali litości i nie dali mu wiary. Nasz król to nasz król i żaden Hiszpan nie będzie nam wmawiał, że może być inaczej.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Święci młodziankowie z IPNu ścigają 99-latka z dwoma Virtuti Militari, a prezydent Duda tradycyjnie rżnie głupa

Jeśli koniecznie musimy spierać się o szczyt głupoty związany z datą 1 sierpnia, to jesteśmy w ciężkiej kropce. Nie sposób rozstrzygnąć, czy głupszy był płk (od 6 września 44 już generał) Chruściel, pseudo Monter, wraz z generałem Okulickim forsując wybuch powstania w milionowym mieście bez jakiegokolwiek rozpoznania sytuacji na froncie i w europejskich stolicach, czy też Macierewicz wymuszający na 90-letnich bohaterach przyjęcie Lecha Kaczyńskiego do apelu poległych. Różnica jest tylko jedna: historyczna i polityczna stawka. Po Macierewiczu pozostaje głównie niesmak (to się zapewne niestety zmieni), po twardogłowych przedwojennych zawodowych podobno oficerach pozostała stolica obrócona w gigantyczne cmentarzysko.
IPN-owscy prokuratorzy pod radiomaryjnym w tej chwili nadzorem oskarżają generała Ścibora-Rylskiego (rocznik 1917, bohater Września i Powstania, dwukrotnie odznaczony Virtuti Militari) o tajną współpracę z UB w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Za nic mają zgodne świadectwa AK-owców, że generał kontaktował się z ubecją na rozkaz przełożonych, uprzedzając wielu kolegów o nieuchronnym aresztowaniu. Pytany o to prezydent, który nie opuścił żadnej z rocznicowych uroczystości, niepodziewanie schował się za plecami sądu lustracyjnego, który powinien jego zdaniem rzecz całą rozstrzygnąć.
Są tylko dwa delikatne "ale": generał może - również z powodu upokorzenia - wyroku nie doczekać; jednocześnie wszyscy wiedzą, że bezpośredni przełożeni Ścibora nie żyją od lat czterdziestu, a seansu spirytystycznego prawodawstwo nawet lustracyjne nie przewiduje. Prezydent Duda, który całkiem niedawno wielce z siebie kontent opowiadał dziennikarzom, że w
sprawie Mariusza Kamińskiego czuje się w obowiązku wyręczyć wymiar sprawiedliwości, teraz wyręczać go nie zamierza. Przeciwnie, ufa całkowicie w jego kompetencję i bezstronność. Wyjaśnić należy niezorientowanym przyczynę tej powściągliwości - gdy wnucy i prawnucy Falangi gwizdali na Powązkach na Władysława Bartoszewskiego, generał opieprzył ich głośno, grożąc wykluczeniem z uroczystości. Prawdziwy Polak-katolik takiej krzywdy nie daruje, bo nie może.
Co do konsekwencji powstania, zwięźle je podsumujmy: 
 - 16 tysięcy zabitych w walce, w tym kwiat wykształconej i ideowej młodzieży; 
 - przynajmniej 180 tysięcy ofiar wśród ludności cywilnej;
 - 700 tysięcy wypędzonych z miasta, z czego 150 tysięcy trafiło na roboty w Reichu, a przynajmniej 60 tysięcy do Auschwitz i innych obozów;
 - zbombardowanie i wypalenie 90 procent substancji miasta.
Niemcy stracili niecałe 1500 żołnierzy, w większości nie własnych, tylko rosyjskich i ukraińskich.
Nie trzeba dodawać, że taka masakra jest bez precedensu w dziejach.
Chyląc głowę przed bezprzykładnym bohaterstwem powstańców w żadnym wypadku nie można zaniechać analizy zachowania naszego kierownictwa, nawet jeśli to samo przez 40 lat robili komuniści. W przeciwnym razie na zawsze pozostaniemy politycznymi idiotami.
Cdn