niedziela, 21 sierpnia 2016

Czym różni się zagubiony Polak w Edynburgu od zagubionego nieco Ukraińca w Polsce

Zagubiony Polak w Edynburgu, szczególnie skrajny przygłup słowa nieznający po angielsku bez wahania kieruje swe kroki do magistratu. Tam szybciorem wołają panią asystentkę, która ma przez brytyjskiego podatnika regularnie płacone za pełną opiekę nad nie do końca rozgarniętym przybyszem znad Wisły. Rodak nasz otrzyma od niej wyczerpującą informację o wszelkich możliwościach wynikających z miejscowego socjalu, możliwościach legalnego zatrudnienia, uzyskania mieszkania i bezpłatnej opieki nad dzieckiem.
Pół roku temu nasza premier Szydło podniesionym głosem perorowała w Strasburgu (za namową domorosłych pisiorskich geniuszy od PR rzecz jasna) o milionie ukraińskich uchodźców, których ojczyzna nasza pszenno-buraczana łaskawie przyjęła na swe łono. Geniusze owi nie zdążyli sprawdzić w słowniku poprawnej polszczyzny znaczenia słowa „uchodźca” ani subtelnej różnicy dzielącej go od pozornie tylko pokrewnego terminu „imigrant zarobkowy”. Zażenowany do imentu ambasador Andrij Deszczyca zmuszony był prostować dnia następnego żałosne bełkoty naszej Szydło; tłumaczył jak komu dobremu, że status uchodźcy i wynikające z niego nieziemskie frukta państwo polskie przyznało 5 (słownie pięciu) ukraińskim obywatelom, a 6 (sześciu) następnych nie traci jeszcze nadziei, gdyż parę miesięcy wstecz odwołało się od nieodmiennie negatywnych decyzji. Wyjaśniał również polskiemu rządowi z partii narodowo-socjalistycznej, że jego rodacy płacący w Polsce podatki raczej do uchodźców nie należą.
Niemcy się śmiali z potwornie nadętej Szydło, Ukraińcy poczuli się słusznie urażeni, fakty pozostały nagimi faktami: 850 tysięcy legalnie zatrudnionych (ta liczba rośnie z dnia na dzień), przynajmniej 500 tysięcy pracujących na czarno, szczególnie w Polsce B i C. Słowem – 2 miliony naszych południowo-wschodnich sąsiadów będą do końca roku u nas pracować i urządzać życie sobie i swoim dzieciom.
Cóż wynika z tego dla naszej prześwietnej administracji rządowej tudzież samorządowej? W tej chwili zgoła nic – to nie Edynburg, bracia mołojcy. Jest taka metropolia całkiem blisko granicy czeskiej i niemieckiej, zwana przez swoich urzędników „miastem spotkań” – ponad wszelką wątpliwość kogoś  z kimś, nie zaś wąsatego Janusza z bratem. Podobna autoreklama, czy też propaganda powinna magistrat nasz do czegoś zobowiązywać – na przykład do utworzenia dwóch (czterech?) etatów obsługujących naszych Ukraińców w podobnym zakresie, jak wspomniana wyżej pani w Edynburgu.
Jest bezsporne, że potencjalna oferta nasza wobec pracujących u nas i dla nas gości wynosi może jedna dziesiątą brytyjskiej. O tyle jesteśmy biedniejsi, a przede wszystkim dramatycznie nienauczeni pomagać i interesować się kimkolwiek oprócz siebie i szwagra. Niemniej taki  gest mógłby oznaczać szansę na jakościową zmianę i prognostyk (oby zaraźliwy) lepszej przyszłości. Dodać warto, że pracujących Ukraińców jest we Wrocławiu (o tę tajemniczą metropolię tu chodzi) przynajmniej 40 tysięcy – na 640 tysięcy mieszkańców – na Dolnym Śląsku zaś około 70 tysięcy.

Na marginesie marginesu warto wspomnieć, że obowiązek meldunkowy miał być w Polsce ostatecznie zniesiony przynajmniej trzy lata temu. Zniesiony naturalnie nie został i za pisowskich rządów ze stuprocentową pewnością nie będzie. To oznacza między innymi tyle, że ukraińska matka – polska rezydentka – będzie miała poważny kłopot z ulokowaniem dziecka w żłobku czy przedszkolu. Kogo to obchodzi? Kogoś jednak powinno w mieście, którego prezydent zapłacił bez wahania ponad miliard za wiecznie pusty stadion, a z górą 3 miliony becaluje miesięcznie na utrzymanie tego przesympatycznego molocha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz