Zagubiony
Polak w Edynburgu, szczególnie skrajny przygłup słowa nieznający po angielsku
bez wahania kieruje swe kroki do magistratu. Tam szybciorem wołają panią
asystentkę, która ma przez brytyjskiego podatnika regularnie płacone za pełną
opiekę nad nie do końca rozgarniętym przybyszem znad Wisły. Rodak nasz otrzyma
od niej wyczerpującą informację o wszelkich możliwościach wynikających z
miejscowego socjalu, możliwościach legalnego zatrudnienia, uzyskania mieszkania
i bezpłatnej opieki nad dzieckiem.
Pół roku
temu nasza premier Szydło podniesionym głosem perorowała w Strasburgu (za
namową domorosłych pisiorskich geniuszy od PR rzecz jasna) o milionie
ukraińskich uchodźców, których ojczyzna nasza pszenno-buraczana łaskawie
przyjęła na swe łono. Geniusze owi nie zdążyli sprawdzić w słowniku poprawnej
polszczyzny znaczenia słowa „uchodźca” ani subtelnej różnicy dzielącej go od
pozornie tylko pokrewnego terminu „imigrant zarobkowy”. Zażenowany do imentu
ambasador Andrij Deszczyca zmuszony był prostować dnia następnego żałosne
bełkoty naszej Szydło; tłumaczył jak komu dobremu, że status uchodźcy i
wynikające z niego nieziemskie frukta państwo polskie przyznało 5 (słownie
pięciu) ukraińskim obywatelom, a 6 (sześciu) następnych nie traci jeszcze
nadziei, gdyż parę miesięcy wstecz odwołało się od nieodmiennie negatywnych
decyzji. Wyjaśniał również polskiemu rządowi z partii narodowo-socjalistycznej,
że jego rodacy płacący w Polsce podatki raczej do uchodźców nie należą.
Niemcy się
śmiali z potwornie nadętej Szydło, Ukraińcy poczuli się słusznie urażeni, fakty
pozostały nagimi faktami: 850 tysięcy legalnie zatrudnionych (ta liczba rośnie
z dnia na dzień), przynajmniej 500 tysięcy pracujących na czarno, szczególnie w
Polsce B i C. Słowem – 2 miliony naszych południowo-wschodnich sąsiadów będą do
końca roku u nas pracować i urządzać życie sobie i swoim dzieciom.
Cóż wynika z
tego dla naszej prześwietnej administracji rządowej tudzież samorządowej? W tej
chwili zgoła nic – to nie Edynburg, bracia mołojcy. Jest taka metropolia
całkiem blisko granicy czeskiej i niemieckiej, zwana przez swoich urzędników
„miastem spotkań” – ponad wszelką wątpliwość kogoś z kimś, nie zaś wąsatego Janusza z bratem.
Podobna autoreklama, czy też propaganda powinna magistrat nasz do czegoś
zobowiązywać – na przykład do utworzenia dwóch (czterech?) etatów obsługujących
naszych Ukraińców w podobnym zakresie, jak wspomniana wyżej pani w Edynburgu.
Jest
bezsporne, że potencjalna oferta nasza wobec pracujących u nas i dla nas gości
wynosi może jedna dziesiątą brytyjskiej. O tyle jesteśmy biedniejsi, a przede
wszystkim dramatycznie nienauczeni pomagać i interesować się kimkolwiek oprócz
siebie i szwagra. Niemniej taki gest
mógłby oznaczać szansę na jakościową zmianę i prognostyk (oby zaraźliwy)
lepszej przyszłości. Dodać warto, że pracujących Ukraińców jest we Wrocławiu (o
tę tajemniczą metropolię tu chodzi) przynajmniej 40 tysięcy – na 640 tysięcy
mieszkańców – na Dolnym Śląsku zaś około 70 tysięcy.
Na
marginesie marginesu warto wspomnieć, że obowiązek meldunkowy miał być w Polsce
ostatecznie zniesiony przynajmniej trzy lata temu. Zniesiony naturalnie nie
został i za pisowskich rządów ze stuprocentową pewnością nie będzie. To oznacza
między innymi tyle, że ukraińska matka – polska rezydentka – będzie miała
poważny kłopot z ulokowaniem dziecka w żłobku czy przedszkolu. Kogo to
obchodzi? Kogoś jednak powinno w mieście, którego prezydent zapłacił bez
wahania ponad miliard za wiecznie pusty stadion, a z górą 3 miliony becaluje miesięcznie
na utrzymanie tego przesympatycznego molocha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz