W piątek i
sobotę tłumek żurnalistów z całego
świata (m.in. z USA, Germanii, Wielkiej Brytanii, Rosji, Izraela, nawet bezbożnej
Czechosłowacji) obległ płoty pilnie strzeżone przez Straż Ochrony Kolei.
Wysokie drzewa zasłaniały kompletnie widok, wejście do złotej zony eksploratorzy wycenili
na tysiaka od redakcji, więc zrezygnowana nieco większość dziennikarzy ruszyła do odległego o niecały kilometr zamku Hochbergów. Tam niezwykłym zbiegiem okoliczności
ojciec chrzestny Pociągu, emerytowany górnik strzałowy Tadeusz Słowikowski
opowiadał, co w latach czterdziestych usłyszał od niedorżniętych autochtonów.
A słyszał
przy potężnej gorzale między innymi opowieść niejakiego Schulza, jak to komando
SS najpierw wprowadziło Złote Wagony do tunelu między Świebodzicami a
Szczawienkiem, a potem niemieckim zwyczajem metodycznie wystrzelało świadków, a nawet okolicznych mieszkańców. Opowieść
ta w bardzo zbliżonych wersjach krążyła po wałbrzyskich knajpach do końca
drugiego tysiąclecia, jak również na początku trzeciego. Gadanie więc było, ale
czynów brakowało. Władza się nie kwapiła, a narodowi brakowało niezbędnych
środków – finansowych, jak i rzeczowych.
Niezaprzeczalną
zasługę duetu Koper-Richter stanowi przełamanie tej niemożności – przełamanie
to w postaci dziesiątków biurokratycznych zezwoleń trwało dokładnie rok – od
sierpnia do sierpnia. Teraz, gdy konserwatorzy, geolodzy, strażacy i kolejarze
podpisali stosowne kwity i obsiedli górujące nad wykopaliskiem wieżyczki, piłka
znalazła się po stronie profesjonalistów od wykopków. Georadar się rozgrzewa,
ciężki sprzęt stoi w pogotowiu. Gdy przeminie Matka Boska Zielna i cud nad
Wisłą, we wtorek szesnastego dnia sierpnia machina ruszy i nic już jej nie powstrzyma.
Dolnoślązacy starzy i nowi staną wreszcie w prawdzie.
Na razie
muszą zadowolić się (dwutysięczna frekwencja!) historyczną rekonstrukcją
pieczołowicie przygotowaną przez wrocławską grupę o wpadającej w słowiańskie
ucho nazwie Festung Breslau. Do rekonstrukcji doszło wczesnym popołudniem na
łączce pod kaplicą Hochbergów. Gdy schodziłem spod kaplicy, wlazłem prosto na
czających się w krzakach sołdatów.
- Priwiet wam russkije sołdaty! – zagaiłem.
- Priwiet wam, towariszcz komandir – odparli
jakby nigdy nic.
Skrywającym
się w sąsiednich krzakach wszechobecnego na Książu różanecznika esesmanom nic
nie powiedziałem, bo z umundurowanymi Niemcami z zasady nie rozmawiam.
Wkrótce się
zaczęło ku uciesze dziatwy, ale i starszych Polaków. SS z nieodłącznym
Wehrmachtem wykonały swą ponurą robotę, Wehrwolf zdradziecko ostrzelał
posterunek naszej milicji, słowem normalka trudnego startu Ziem jakimś cudem
Odzyskanych. Wszystkiemu towarzyszył aksamitny głos konferansjera niezmordowanie
tłumaczącego ukryty sens rozgrywających się obrazów oraz mroczna, acz dająca
nadzieję muzyka. Na sam koniec doszło do
niewielkiego historycznego nadużycia, ale przypisać je można presji
publiczności, w większości przyodzianej w podobizny żołnierzy mniej czy
bardziej wyklętych (niektórzy milusińscy wystąpili nawet w uniformach obrony
terytorialnej Antoniego Macierewicza, z bronią krótką i długą i oby to były na
razie atrapy, jeśli można prosić).
Otóż w
wyniku badań IPNu okazuje się – wyjaśnił
to przekonująco aksamitny spiker - że
dolnośląska MO w tamte mroczne lata to nie była taka zwykła milicja, tylko głęboko
zakonspirowani żołnierze WiNu, którzy na rozkaz komendantów wstąpili do wrażej
formacji. Gdy nadjechały szukające
nazistowskich skarbów gaziki z
błękitnymi otokami NKWD i krasnymi SMIERSZu, chłopaki nasze bynajmniej nie
spękały, tylko rozsypani w zgrabną tyralierę zdziesiątkowali sowieciarzy ogniem
ciągłym tudzież pojedynczym. Zmykających ruskich żegnały gwizdy i śmiechy.
Po spektaklu
usiłowałem tłumaczyć aktorowi grającemu (bardzo udatnie zresztą) najgorszego
esesmańskiego skurwysyna, że na naszym terenie podziemie Rosjan nie atakowało z
założenia, z obawy przed odwetową masakrą nielicznych jeszcze w tym czasie
polskich cywilów (rozbijało za to z zapałem posterunki MO i KBW), ale jednak go
nie przekonałem.
- Mogło tak być – orzekł – w końcu nie
wszystkie świadectwa się zachowały.
Koło
esesmańskiej ciężarówki doszło za to do krotochwilnego incydentu: poległego esesmana-grubasa
usiłowało wywlec na pakę dwóch mikrusów z Wehrmachtu – ponieważ go upuścili, nieżywy hitlerowiec zrugał ich strasznym głosem w naszej ojczystej mowie, ku uciesze zgromadzonych patriotów.
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz