sobota, 13 sierpnia 2016

Złoty Pociąg jeszcze na 65 kilometrze mordki swojej nie wynurzył, lecz już dzielnie służy książańskiemu festiwalowi straszliwych nazistowskich tajemnic

W piątek i sobotę tłumek żurnalistów  z całego świata (m.in. z USA, Germanii, Wielkiej Brytanii, Rosji, Izraela, nawet bezbożnej Czechosłowacji) obległ płoty pilnie strzeżone przez Straż Ochrony Kolei. Wysokie drzewa zasłaniały kompletnie widok, wejście do złotej zony eksploratorzy wycenili na tysiaka od redakcji, więc zrezygnowana nieco większość dziennikarzy ruszyła do odległego o niecały kilometr zamku Hochbergów. Tam niezwykłym zbiegiem okoliczności ojciec chrzestny Pociągu, emerytowany górnik strzałowy Tadeusz Słowikowski opowiadał, co w latach czterdziestych usłyszał od niedorżniętych autochtonów.
A słyszał przy potężnej gorzale między innymi opowieść niejakiego Schulza, jak to komando SS najpierw wprowadziło Złote Wagony do tunelu między Świebodzicami a Szczawienkiem, a potem niemieckim zwyczajem metodycznie wystrzelało świadków, a nawet okolicznych mieszkańców. Opowieść ta w bardzo zbliżonych wersjach krążyła po wałbrzyskich knajpach do końca drugiego tysiąclecia, jak również na początku trzeciego. Gadanie więc było, ale czynów brakowało. Władza się nie kwapiła, a narodowi brakowało niezbędnych środków – finansowych, jak i rzeczowych.
Niezaprzeczalną zasługę duetu Koper-Richter stanowi przełamanie tej niemożności – przełamanie to w postaci dziesiątków biurokratycznych zezwoleń trwało dokładnie rok – od sierpnia do sierpnia. Teraz, gdy konserwatorzy, geolodzy, strażacy i kolejarze podpisali stosowne kwity i obsiedli górujące nad wykopaliskiem wieżyczki, piłka znalazła się po stronie profesjonalistów od wykopków. Georadar się rozgrzewa, ciężki sprzęt stoi w pogotowiu. Gdy przeminie Matka Boska Zielna i cud nad Wisłą, we wtorek szesnastego dnia sierpnia machina ruszy i nic już jej nie powstrzyma. Dolnoślązacy starzy i nowi staną wreszcie w prawdzie.
Na razie muszą zadowolić się (dwutysięczna frekwencja!) historyczną rekonstrukcją pieczołowicie przygotowaną przez wrocławską grupę o wpadającej w słowiańskie ucho nazwie Festung Breslau. Do rekonstrukcji doszło wczesnym popołudniem na łączce pod kaplicą Hochbergów. Gdy schodziłem spod kaplicy, wlazłem prosto na czających się w krzakach sołdatów.
 - Priwiet wam russkije sołdaty! – zagaiłem.
 - Priwiet wam, towariszcz komandir – odparli jakby nigdy nic.
Skrywającym się w sąsiednich krzakach wszechobecnego na Książu różanecznika esesmanom nic nie powiedziałem, bo z umundurowanymi Niemcami z zasady nie rozmawiam.
Wkrótce się zaczęło ku uciesze dziatwy, ale i starszych Polaków. SS z nieodłącznym Wehrmachtem wykonały swą ponurą robotę, Wehrwolf zdradziecko ostrzelał posterunek naszej milicji, słowem normalka trudnego startu Ziem jakimś cudem Odzyskanych. Wszystkiemu towarzyszył aksamitny głos konferansjera niezmordowanie tłumaczącego ukryty sens rozgrywających się obrazów oraz mroczna, acz dająca nadzieję  muzyka. Na sam koniec doszło do niewielkiego historycznego nadużycia, ale przypisać je można presji publiczności, w większości przyodzianej w podobizny żołnierzy mniej czy bardziej wyklętych (niektórzy milusińscy wystąpili nawet w uniformach obrony terytorialnej Antoniego Macierewicza, z bronią krótką i długą i oby to były na razie atrapy, jeśli można prosić).
Otóż w wyniku badań IPNu  okazuje się – wyjaśnił to przekonująco aksamitny spiker -  że dolnośląska MO w tamte mroczne lata to nie była taka zwykła milicja, tylko głęboko zakonspirowani żołnierze WiNu, którzy na rozkaz komendantów wstąpili do wrażej formacji.  Gdy nadjechały szukające nazistowskich  skarbów gaziki z błękitnymi otokami NKWD i krasnymi SMIERSZu, chłopaki nasze bynajmniej nie spękały, tylko rozsypani w zgrabną tyralierę zdziesiątkowali sowieciarzy ogniem ciągłym tudzież pojedynczym. Zmykających ruskich żegnały gwizdy i śmiechy.
Po spektaklu usiłowałem tłumaczyć aktorowi grającemu (bardzo udatnie zresztą) najgorszego esesmańskiego skurwysyna, że na naszym terenie podziemie Rosjan nie atakowało z założenia, z obawy przed odwetową masakrą nielicznych jeszcze w tym czasie polskich cywilów (rozbijało za to z zapałem posterunki MO i KBW), ale jednak go nie przekonałem.
 - Mogło tak być – orzekł – w końcu nie wszystkie świadectwa się zachowały.
Koło esesmańskiej ciężarówki doszło za to do krotochwilnego incydentu: poległego esesmana-grubasa usiłowało wywlec na pakę dwóch mikrusów z Wehrmachtu – ponieważ go upuścili, nieżywy hitlerowiec zrugał ich strasznym głosem w naszej ojczystej mowie, ku uciesze zgromadzonych patriotów.

cdn    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz