czwartek, 11 sierpnia 2016

Przedłużony dzień Hioba ze świstakiem na plecach czyli Polacy i Brazylijczycy w RIO

Niełatwo orzec, kto bardziej dał ciała w pierwszej fazie igrzysk – gospodarze przygnieceni sypiącą się na każdym kroku organizacją imprezy czy nasi reprezentanci w tempie ekspresowym zbierający cięgi od słabeuszy, wreszcie w żałosny sposób umoczeni w doping. Po pierwszej radości zafundowanej nam przez Majkę z Kwiatkowskim w tle, przyszła czarna passa, dramatyczny upadek orła i sokoła.
Zacznijmy od naszych: poważny kandydat do medalu, wielokrotny mistrz Europy, pływak Konrad Czerniak nie zagrozi swym odwiecznym rywalom na sto metrów stylem dowolnym, bo działacze zapomnieli go zgłosić do tej konkurencji. Sztangistę wagi ciężkiej Tomasza Zielińskiego olimpijska komisja złapała na dopingu; gdy zaczął tradycyjnie jęczeć o spisku i prowokacji wyszło niespodziewanie na jaw, że wynik badania wykonany w Polsce 1 lipca podczas przedolimpijskiego zgrupowania w Spale jest również pozytywny.
Swoją drogą nasi badacze mogliby się odrobinę sprężyć, aby oszczędzić nam wszystkim ciężkiej poruty – tym bardziej, że pierwszy rezerwowy, który został w kraju również wpadł przy rutynowym wewnętrznym badaniu. Na co liczyli nasi chytrzy mocarze, zaiste trudno powiedzieć; być może rzucili w tej sprawie monetą i wypadł im orzełek. Gazeta Pomorska podała, że już w najbliższy weekend zdemaskowany zostanie starszy brat Zielińskiego Adrian, mistrz olimpijski z Londynu – delikwent jest faktycznie niemiłosiernie opryszczony. Tym prostym sposobem dość nieoczekiwanie przyszliśmy z braterską odsieczą ruskim koksiarzom.
Radwańska odpadła w pierwszej rundzie z zawodniczką spoza pierwszej setki rankingu, po chwili podążył jej śladem Janowicz, przegrywając na własne życzenie tie-breaka – stało się to po nagłej ulewie, która jego zdołowała, a przeciwnika ani trochę. Szablistki, florecistki, pływaczki, kolarki i dżudoczki szybko doszlusowały do wyżej wymienionych, w międzyczasie szczypiorniści pod wodzą Tałanta Duszenbajewa dali sobie wbić 34 bramki kelnerom z Brazylii. Potem zgodnie z planem ulegli Niemcom i teraz czekają ich trzy mecze o przeżycie.
Wygląda to wszystko na karę boską za triumfalizm po fantastycznych mistrzostwach Europy w Amsterdamie. Może Pan Bóg w końcu odpuści, choć kajakarzy zaatakowała wysoka fala, wichura i oberwanie chmury. Nie sposób się dziwić, skoro letnie igrzyska odbywają się zimą, która na brazylijskim wybrzeżu oznacza nawalne deszcze i huragany, niezmiernie sprzyjające koncentracji mistrzów.
Jedynym pocieszeniem Polaków wydaje się latynoska organizacja, niespotykana od 1904 roku, gdy poważne wpadki przydarzyły się w St. Louis. Najpierw szczury z pobliskich faweli zaatakowały wadliwie połączone rury kanalizacyjne, co znacząco utrudniło sportsmenom komfortowe wypróżnianie się. Gdy część sportowców o słabszych nerwach uciekła z wioski olimpijskiej do hoteli, zawaliła się pod własnym ciężarem Marina da Gloria, niedoszła opoka żeglarskich zmagań. Podparto ją zręcznie stemplami, niestety hiobowe wieści nadeszły natenczas z basenu dedykowanego skokom do wody. Woda, oryginalnie błękitna, stała się nagle mętna i sraczkowata, strach zgadywać przyczyny. Wszystko to można by od biedy zrozumieć na zawodach międzygminnych o puchar podkarpackiego klubu sołtysa – igrzyska, nawet w Atenach,  wyglądały jednak do tej pory nieco poważniej.
Brazylijczyków zjawiska te w ogóle nie turbują, bo naród to tyleż żywiołowy, co tradycyjnie lekkomyślny, a więc byle czym się nie przejmujący. Gorzej z naszymi rodakami obciążonymi znaną skłonnością do załamań, a nawet depresji. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz